Piotr Borowiec
Fantastyka jako opowieść oszusta. O
„Trojgu szalbierzy” Arthura Machena.
Fakt, że zwlekałem
dobrych parę miesięcy z tą recenzję znajduje jedno, mizerne zresztą,
usprawiedliwienie. Otóż pisząc ją,
mógłbym się odnieść do innych reakcji fanów na „Troje szalbierzy”. Mógłbym,
lecz nie mam do czego. Literalnie. Jedna mała recenzja Radka Jarosińskiego oraz
trzy oceny na Lubimy Czytać, pozbawione zresztą jakichkolwiek opinii. Nie znam
wyników sprzedaży, i poznawać nie chce – obawiam się, że mogłyby okazać się cokolwiek
przygnębiające.
Oto bowiem mamy książkę
legendarną, która wniosła do rozwoju fantastyki grozy więcej, niż
dziewięćdziesiąt dziewięć procent pozostałych. Zawiera ona – między innymi - czysty
horror lovecraftowski oraz cielesny, tyle że napisany ćwierć wieku przed
Lovecraftem i osiemdziesiąt lat przed Barkerem. Nie słabnące zainteresowanie
Mistrzem z Providence budzi moje ambiwalentne odczucia. Z jednej strony cieszy,
bo jak ma nie cieszyć? Z drugiej zaś nieco dziwi, bo wygląda na to, że
sprowadza się jedynie do kolekcjonowania kolejnych wydań z kolejnych
wydawnictw, praktycznie bez próby jakiegokolwiek poznania czym, tak naprawdę,
jest „horror lovecraftowski”.