Agnieszka Kwiatkowska (1978) - dwukrotna laureatka konkursów
literackich magazynu „Histeria”. Publikuje również na Szortalu oraz w Drabble
na Niedzielę. Finalistka konkursu na dokończenie powieści J. Zajdla „Drugie
spojrzenie na planetę Ksi”. Sekretarz redakcji w magazynie internetowym
„WeryForma(t)”. Pasjonatka Włoch, języków obcych i dobrej grozy.
DRZEWO WISIELCA
Jesienny las jest
piękny, zwłaszcza o poranku, gdy krople rosy lśnią na pajęczynach, a w chłodzie
daje się wyczuć zapowiedź zbliżającej się zimy. Takiego właśnie poranka, wiele
lat temu, poszłam z dziadkami na grzyby. To wtedy natknęłam się na sąsiada,
pana Dzięgielewskiego. Z początku go nie poznałam. Zobaczyłam najpierw tylko
buty, a potem musiałam wysoko zadrzeć głowę, bo Dzięgielewski wisiał; kołysał
się na sznurze, na gałęzi dębu.
Tego dnia, gdy po
latach weszłam do lasu po raz pierwszy od tamtego zdarzenia, był już środek
dnia, nie ranek. Szłam szybko, z rękami w kieszeniach płaszcza, nie wiedząc
nawet, jaka siła skłoniła mnie do powrotu w to miejsce. Mało tego – nie
wiedziałam nawet, czy trafię pod tamten dąb.
Coś mi jednak
mówiło, że idę we właściwym kierunku.
I faktycznie, nagle
na końcu ścieżki pojawił się prześwit między drzewami. Polanka. Zadrżałam, zwolniłam
tempo, aż w końcu zatrzymałam się. Może jednak zawrócić? Obiecałam ciotce być u
niej jak najszybciej, aby pomóc w przygotowaniach do pogrzebu babci.
A przecież bałam
się śmierci. Nie chciałam wchodzić do domu, w którym panuje żałoba…
Otrząsnęłam się z
nieprzyjemnych myśli, poprawiłam szalik i wolno ruszyłam przed siebie. Już z
oddali dostrzegałam zarysy dębu, tego
dębu. A gdy weszłam na polankę, doznałam wrażenia, jakbym nagle przekroczyła
granicę dwóch światów.
Polanka zalana
była ciepłym, słonecznym blaskiem; zupełnie, jakby słońce, wcześniej
połyskujące mdło na szarym niebie, skupiło tu całą swoją energię. Ustał wiatr,
który wcześniej przewiewał mnie do szpiku kości. Ziemię pokrywały czerwone i
złote liście. I… był tu ktoś jeszcze, co mnie zaskoczyło. Kto w taką pogodę
chodzi po lesie?
Koło dębu
siedział mężczyzna. Skrzywiłam się lekko, ale po chwili przyszło mi do głowy,
że może i dobrze, że nie jestem tutaj sama. Może w towarzystwie drugiego
człowieka będzie mi łatwiej pokonać strachy z dzieciństwa?
Podeszłam do
drzewa, liście pod stopami przyjemnie chrzęściły. Siedzący pod dębem mężczyzna
nie zwrócił na mnie uwagi, tak jakby niczego nie usłyszał. Uniosłam brwi,
patrząc ze zdumieniem na porozstawiane obok niego miseczki z jedzeniem. Facet
zrobił sobie piknik?
– Przepraszam…
Teraz mnie
usłyszał. Podniósł głowę, a ja uśmiechnęłam się, już miałam coś powiedzieć, i nagle
poczułam, że tracę oddech. Miałam przed sobą tę samą twarz, którą lata temu
widziałam opuchniętą i bez życia. Zawirowało mi przed oczami, nogi się ugięły.
Przed oczami przesunęło mi się wspomnienie ohydnie wykrzywionych rysów
samobójcy. Poczułam, że robi mi się słabo. Uciekaj! Uciekaj!!!
– Coś się stało?
– zapytał mężczyzna, marszcząc brwi, a ton jego głosu był tak naturalny, że
nagle odzyskałam rozum. Serce wciąż tłukło jak oszalałe, ale nagle byłam już w
stanie logicznie myśleć. Chryste, przecież to nie był ten Dzięgielewski! Idiotko! Gość był do niego bardzo podobny, też w
średnim wieku, ale do diabła, to musiał być ktoś z jego rodziny cholernie
podobny! A tamten nie żył od ćwierćwiecza! Matko, sama mało nie padłam trupem!
– O Boże – wykrztusiłam.
– Strasznie pana przepraszam. Ja po prostu… wzięłam pana za kogoś innego.
Skinął głową,
jakby nic się nie stało.
– Chyba nawet
wiem za kogo – powiedział i puścił do mnie oczko. Sprawiał wrażenie
rozbawionego.
– Jest pan do
niego taki podobny…
– Nie dziwota –
odparł krótko. – A skoro już pani tu zawędrowała, to proszę sobie usiąść. O tu,
na korzeniu. Nie zmarznie pani. Przy okazji, mogę czymś dobrym poczęstować.
Przysiadłam z
wahaniem na jednym z korzeni, który, o dziwo, okazał się być ciepły i wygodny.
Poluzowałam szalik, zerknęłam ukradkiem na towarzysza. Jego podobieństwo do
zmarłego nadal przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Z wahaniem przyjęłam kanapkę.
– Przepraszam, że
tak spanikowałam – mruknęłam. – Pan musi być jego kuzynem. Głupio mi, że
wzięłam pana za…
Roześmiał się i
wyciągnął rękę.
- Dzięgielewski -
przedstawił się.
– Natalia Hanysz.
Wymieniliśmy
uściski.
– Hanysz –
powiedział w zamyśleniu. – A więc to pani.. Cóż, nie ma się czego wstydzić. Sam
bym zwiewał, gdzie pieprz rośnie, gdybym zobaczył kogoś, kto od lat nie żyje.
Uśmiechnęłam się
i wbiłam zęby w kanapkę. Powoli się uspokajałam, a cała sytuacja zaczęła mi się
wydawać absurdalna.
– Często tu pani
przychodzi?
Pokręciłam głową.
– W ogóle tu nie
przychodzę. Jestem tu po raz pierwszy od… tamtego dnia.
– No tak, rozumiem.
Przez dłuższą
chwilę siedzieliśmy w milczeniu, a ja czułam, że powoli ogarnia mnie spokój.
Było coś niesamowitego, ale i kojącego w atmosferze zalanej ciepłym blaskiem
polany. Wystawiłam twarz do słońca, przymknęłam oczy. Złe miejsce zostało wreszcie
odczarowane.
– A pan? Czemu
pan tu przyszedł? – spytałam i uświadomiłam sobie, że mogło to zabrzmieć
niegrzecznie. – To znaczy, czemu akurat tutaj robi pan sobie piknik? Polana
jest fajna, ale to drzewo…
– Często tu
przychodzę – odparł Dzięgielewski. – Lubię to miejsce. A to – wskazał ręką na
miseczki i talerzyki z jedzeniem – to nie piknik. To Dziady. – Uśmiechnął się
na widok mojej miny.
– Pan obchodzi
Dziady? – spytałam z niedowierzaniem.
– Ano, obchodzę. Jak
i cała rodzina – odparł swobodnie. – Widzę, że bardzo to panią dziwi.
Co miałam
odpowiedzieć? Z jednej strony chciało mi się śmiać, z drugiej wiedziałam, że
nie wypada. Z trzeciej poczułam się dziwnie nieswojo, że wzięłam kanapkę, bo to
trochę tak, jakbym zjadła sobie kolację na czyimś grobie. Ale z czwartej, byłam
wściekle głodna.
– Niech się pani
tak nie peszy – roześmiał się Dzięgielewski. – Już mało kto obchodzi Dziady.
Teraz to tylko chrześcijańskie rytuały. Albo amerykańskie dynie i przebieranki.
Ludziom wydaje się, że jak Dziady, to tylko u Mickiewicza.
– Fakt –
przyznałam. – Trochę to dziwne, no ale w gruncie rzeczy to jednak nasza dawna
tradycja.
– Tak. –
Dzięgielewski podał mi chleb i kawałek kurczaka. – Ale chyba tylko dlatego, że
to obrzęd zapomniany. Nikt się nie wstydzi zapalać zniczy na grobach bliskich,
a przecież w ten sposób świętowało się Dziady. Ogień ogrzewał dusze zmarłych i
odstraszał złe moce.
Zabawny facet.
– Widzę, że nie
wierzy pani w duchy… - Nie wydawał się być urażony. – Nie szkodzi. Proszę się
jeszcze poczęstować. Miłe z pani towarzystwo, a Dziadów nie powinno się
świętować samemu.
Nagle
zorientowałam się, że zaczyna się robić ciemno. Uniosłam głowę. Słońce powoli
chowało się za chmury. Która godzina? Wyjęłam z kieszeni komórkę, ale ekran
wyświetlacza był ciemny. No pięknie, padła bateria.
– Rany boskie,
ależ się zasiedziałam! – Zerwałam się na równe nogi, strzepując z płaszcza
okruchy jedzenia. – I nawet nie wiem, która godzina. Przepraszam, ale muszę się
już zbierać.
– Ja w zasadzie
też – odparł Dzięgielewski. Podniósł się powoli, zatarł dłonie, spojrzał w
niebo. – Odprowadzę panią, po co się włóczyć samej po lesie, jak już zmierzcha?
– Dziękuję. –
Spojrzałam z ukosa na pozostawione naczynia. – Nie zabiera ich pan?
– Niech zostaną. Dla
innych.
Wzruszyłam
ramionami. Normalnie bałabym się iść przez ciemny las z tak dziwacznym
człowiekiem, ale w tym Dzięgielewskim, mimo całej jego wiary w dawne bajania,
było coś budzącego zaufanie.
– To jak, do
domu?
– Tak… Nie, co ja
gadam. Przecież przyjechałam samochodem. Zatrzymałam się na poboczu i przyszłam
tu pieszo…
Zaraz, moment.
Wysiliłam umysł. Gdzie ja dokładnie zaparkowałam? Przez moment próbowałam sobie
przypomnieć, ale miałam w pamięci czarną dziurę. Chwila, jechałam z Lublina,
ledwo pamiętałam drogę, no ale gdzie ja zostawiłam samochód? Rety, musiałam być
nieźle zestresowana.
– No pięknie –
mruknęłam. Dzięgielewski spojrzał na mnie pytająco, ale tylko się uśmiechnęłam.
Nie zrobię z siebie idiotki. Pamiętałam, którą ścieżką szłam, więc zaparkowałam
gdzieś w pobliżu, pewnie na poboczu.
Szliśmy dość
szybkim tempem, rozmawiając półgłosem. Dzięgielewski mówił o tradycji Dziadów,
a ja z przyjemnością słuchałam. Był dobrym mówcą. Wyszliśmy z lasu prosto na
pobocze. A tam zobaczyłam coś, co sprawiło, że ugięły się pode mną nogi.
Wstrzymany ruch
na drodze, gigantyczny korek, dwa wozy policyjne, karetka, masa gapiów na
poboczach, kręcący się policjanci. W rowie leżał samochód. Żołądek podszedł mi
do gardła, rozpoznałam bowiem, czyje to auto. Boże drogi, Maciaszczykowie! I
ich czerwona mazda, niedawny nabytek, z którego byli tak dumni i którym
planowali wybrać się w wakacje na południe Europy! Jezdnia była cała usiana
szczątkami samochodu - błotnik, odłamki szyb, nawet koło. Zaś obok wraku leżały
dwa czarne, nieruchome worki. Jezu Chryste! Nie patrz na to!!!
Z trudem
odwróciłam wzrok, patrząc na prawo. I wtedy zaczęłam dygotać, bowiem tam był
drugi samochód. Mój! Roztrzaskany o drzewo, na wpół w rowie, na wpół na jezdni,
w szczątkach! Dzięgielewski chwycił mnie za ramiona, coś do mnie mówił, ale ja
nie słuchałam. Myślałam, że nie zobaczę w życiu nic bardziej makabrycznego od
powieszonego człowieka, ale myliłam się – tego nie dało się porównać z
uczuciem, jakiego doznałam, gdy pomyślałam, że to ja mogłam być w tym aucie!
Zginąć! Pieprzyć samochód, to ja mogłam być teraz w worku!!!
Jak to się stało?
Jak?! Jakim cudem doszło do zderzenia?! Boże, musiałam zaparkować na poboczu, a
Maciaszczykowie uderzyli w moje auto! Poślizg?! Omijali jakieś zwierzę?! Nieważne,
oni teraz nie żyją, a ja… ja miałam szczęście. Szczęście? Szczęście?! Patrzyłam
w osłupieniu na szczątki samochodu, nie będąc jednak w stanie się cieszyć. Żyję,
cudem żyję, ale…
Tępym wzrokiem
omiatałam jezdnię, wciąż w szoku. Dopiero teraz dotarło do mnie, że płaczę.
Dzięgielewski już nic nie mówił, stał za mną w milczeniu. I nagle dostrzegłam
coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Zamrugałam, ale podłużny kształt nie chciał
się rozmyć, zniknąć, przestać istnieć. Nie wierzyłam własnym oczom. Na jezdni
leżał trzeci czarny worek.
– Kto to jest? –
wychrypiałam. Spojrzałam na Dzięgielewskiego, zupełnie jakby mógł mi
odpowiedzieć na to pytanie, i nagle emocje puściły, a ja zaczęłam wrzeszczeć: –
Oni z kimś jechali?! Kto to jest?! Jakiś pieszy?! Dlaczego on leży koło mojego
samochodu?! Kto to, na Boga, jest?!
Dzięgielewski
położył mi dłoń na ramieniu, a w jego oczach pojawiło się współczucie.
Świetne! Bardzo lubię ghost – story w których owe „story” (tu będzie spoiler) opowiada „ghost”. Dość łagodna wizja śmierci jako – w sumie – bezbolesnego transferu, po którego przeprowadzeniu zawsze ktoś czeka z kanapką.
OdpowiedzUsuńZgadam się, choć końcówka może do przewidzenia. Jednak bardzo fajnie napisane. I to na zamówienie niecały tydzień temu :)
UsuńPrzeczytajcie :D
OdpowiedzUsuń55 years old Senior Developer Dolph Brumhead, hailing from Cookshire enjoys watching movies like The Golden Cage and Gardening. Took a trip to Monarch Butterfly Biosphere Reserve and drives a Ferrari 250 GT SWB California Spider. przejdz do strony internetowej
OdpowiedzUsuń