Piotr Borowiec
W
ostatnią godzinę nocy
Nie
poradziliśmy sobie. Samo zresztą stwierdzenie „poradzić sobie ze śmiertelną
chorobą dziecka” zawiera sprzeczność, wypowiada się je niemal jak szyderstwo.
Szczególnie, jeśli odpowiedzialność spoczywa na nas. Pierwsza, i ostatnia
diagnoza brzmiały tak samo - jak ponury żart, surrealistyczny wygłup,
nieśmieszny i odrażający: guz mózgu.
Asia niby miała zachorować? Dziesięcioletni aniołek, bardziej zachwycony
światem, niż świat nią, miałaby hodować w swoim ciele powolną śmierć? Nie mogliśmy uwierzyć, jednak nasza wiara lub
jej brak nie miały tu nic do rzeczy.
Być
może, gdybyśmy wcześniej zauważyli objawy, wszystko potoczyłby się inaczej.
Jednak symptomy choroby ukryte były za pogodnym usposobieniem dziecka. Asia
zdawała się jedynie nieco bardziej zmęczona niż zwykle, tylko trochę częściej
płakała z byle powodu, i jakby mniej chętnie wychodziła do koleżanek. To coś, w
jej głowie, wzrastało bardzo szybko, o czym mieliśmy się niedługo przekonać.
Gdy wzrok uległ pogorszeniu, gdy z niechęcią siadała do odrabiania zadań
uznaliśmy, że powinniśmy odwiedzić okulistę.
Bezskutecznie.
O
tym, że Asia wymiotuje moja żona dowiedziała się przez przypadek. Dziecko
zwlekało z wyjściem z toalety, Marzena wyjeżdżała do pracy i zirytowana weszła
do łazienki. Asia schylona nad muszlą, lewą ręką przytrzymując długie, puszyste
włosy koloru słomy. Sedes pobrudzony wymiocinami, przestraszone oczy
dziewczynki wpatrujące się z poczuciem winy w matkę. Nie chciała nas martwić,
czuła strach przed wizytą u lekarza. I nawet tego samego dnia, podczas nerwowej
rozmowy w której kilkukrotnie padały rożne przypuszczenia o tym co jest naszej
córeczce, ani ja ani moja żona nie powiedzieliśmy najokrutniejszego słowa. Te mniej okrutne też nie przychodziły z
łatwością. Zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, przewlekła
niewydolność nerek, ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Ostatecznie
wybraliśmy konsultacje u gastrologa.
Dopiero
telefon ze szkoły, wiadomość przekazana przerażonym głosem nauczycielki od
plastyki uświadomił nam, że prawda jest straszniejsza, niż mogliśmy przyznać.
Asia straciła przytomność na lekcji, jest w szpitalu. Trzy niezależna diagnozy,
wykłócanie się z lekarzami, płacz wśród białych ścian przychodni. Rezygnacja, potem
nadzieja. Radioterapia, chemioterapia. Walka z NFZ, przejęte twarze urzędników.
Chcieliby pomóc, jednak sami państwo rozumiecie, jest ciężko.
„Ciężko”
nie oznacza „nie do zrobienia”. Jakoś zdołaliśmy bardzo szybko załatwić
pierwszą operację. Guz urósł spory, jednak stan Asi nie był beznadziejny.
Lekarze pojęli decyzje o jego częściowym wycięciu, a pozostałości miały być
usunięte radiologicznie. Terapia skojarzeniowa, tak to nazwali. Terapia
nieskuteczna, w końcu musieli to przyznać. Wyjaśniając nam sytuację
umierającego dziecka lekarz, lekarz mówił z taktem, ale i rzeczowo.
Przed
rozmową, na którą zaprosił nas do swojego gabinetu gdzieś w głębokiej otchłani
rzeszowskiego szpitala, wyłączył komórkę. Zanim sam usiadł, poczekał aż my
zajmiemy miejsca. Mówił cicho, lecz wyraźnie, wyposażony w profesjonalny takt
anioła śmierci z wieloletnim doświadczeniem:
-
Proszę
państwa, nie będę was oszukiwał, ani starał się wzbudzić złudnej nadziei.
Sytuacja jest bardzo zła, bez drugiej operacji się nie obędzie. Zarezerwowałem
dla Asi najbliższy termin, jest ona dla nas priorytetową pacjentką. Jednak
decyzje o tym co dokładnie zrobimy, zostawiam wam. Pierwsza opcja to, cóż... po
prostu powtórzymy nie doszczętne usunięcie nowotworu a potem zwalczymy go
radioterapią. Jest to wyjście bezpieczniejsze, biorąc pod uwagę stan
neurologiczny dziecka. Jednak, proszę
państwa, szansa na zwalczenie raka w ten sposób znacznie się zmniejszyła po
niepowodzeniu poprzedniej terapii. Opcja druga jest bardziej radykalna, jednak
niesie ona bardzo poważne konsekwencje.
-
Jakie?
- spytałem, chociaż doskonale znałem odpowiedź. W moim pokoju podręczniki do
onkologii, opracowania i monografie medyczne tworzyły całkiem pokaźny stos.
Rodzice dzieci chorych na raka nieraz nabywają wiedzę niemal jak studenci przed
egzaminem na studiach lekarskich. Tak, w pewnym sensie tak, jest to
przygotowanie do egzaminu, a ja miałem poczucie że swój właśnie oblewam.
-
Proszę
pana... drugą opcją jest całkowite usunięcie guza chirurgicznie. Jedna operacja
w czasie której wytniemy wszystko.
Jednak ze względu na umieszczenie guza, pozostawi ona sporo deficyty
neurologiczne. Wystąpią porażenia, spore.... upośledzenia zdolności
psychicznych, emocjonalnych, postrzegania, mowy. Proszę pana?
Rozmawiał
tylko ze mną, nawet nie patrzył na Marzenę. Zignorował ją, pomimo że to właśnie
od matek zazwyczaj oczekiwana jest decyzja w sprawie zdrowia dziecka. Siedziała
sztywno, w zupełnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w pustkę jaką zapewne
widziała przed sobą. Grzywa pięknych, jasnych włosów zakrywała czoło. Nie
widziałem jej oczu, ale wiedziałem co bym w nich zobaczył. Obojętność, życie
uciekające z niebieskich źrenic, coraz mniej woli do zmiany czegokolwiek.
Decyzję musiałem podjąć tylko ja.
-
Panie
doktorze, czy nie ma możliwości doszczętnego uśnięcia guza, bez naruszania
elokwentnych ośrodków mózgu? - Głos Marzeny zaskoczył mnie. Tak samo wyraz oczu
Marzeny, które wpatrywały się w lekarza z przerażaniem. Nie przypuszczałem
zobaczyć u niej jakichkolwiek emocji, niczego poza przygnębiającymi objawami
wyplenia.
-
Nie
ma proszę pani. Państwa córka będzie znacznie upośledzona.
Upośledzone dziecko:
istota powolna i głupiutka. Nie będzie lekcji baletu, ani olimpiady z
matematyki w piątej klasie podstawówki. Będzie za to załatwianie dodatkowej
opieki u koleżanek Marzeny z pracy, tych które mają uprawiania pedagoga
specjalnego. Nauka tabliczki mnożenia w wieku 17 lat. Przecież Asia pozostanie
tym samym jasnowłosym cudem, prawda? Nie, nieprawda. Przez dwie sekundy
walczyłem z sobą, usiłując wmówić sobie, że nie mogę tego zrobić własnemu
dziecku. Dwie sekundy, tyle trwało zanim dotarło do mnie, że nie mogę tego
zrobić sobie.
-
Decydujemy
się na nie doszczętne usunięcie guza.
-
Proszę
pani? - Lekarz, znając już moją decyzję, spytał Marzenę. Ta popatrzyła na mnie,
a w jej wzroku dostrzegłem po raz kolejny bezradność i brak woli do działania.
Do życia nawet. Zdołała jedynie pokiwać głową.
Kolejna
terapia skojarzeniowa okazała się nieskuteczna. Asia zmarła miesiąc później.
***
Ksiądz
naprawdę starał się być delikatny i chyba szczerze wyrażał współczucie. Jako
ludzie niewierzący, rzadko mieliśmy do czynienia z miejscowym proboszczem.
Spotykała się z nim częściej Marzena, jako pracownica przedszkola, oraz członek
miejscowego oddziału Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci. Ja nie miałem okazji
współpracować z duchownymi, więc nie wiedziałem czego po tej rozmowie
oczekiwać. W sumie mało mnie to obchodziło. Rodzice żegnający się ze zmarłym
dzieckiem mają większe zmartwienia, niż perspektywa religijnej indoktrynacji.
Kapłan jednak nie prawił kazań, nie okazywał niechęci wobec mnie, ani nie
narzucał żadnej propozycji zaaplikowania jakiegoś duchowego lekarstwa na
stratę.
Cmentarz
w Rymanowie, małym mieście gdzie mieszkaliśmy, prowadziła i zarządzała parafię. To właśnie w kancelarii nieopodal
barokowego kościoła załatwiałem wszelkie eschatologiczne formalności. Nie wiem
jaką opinię miał proboszcz, jako pasterz swojej owczarni - jako biurokrata
spraw ostatecznych dawał sobie radę świetnie. Opłatę za miejsce na cmentarzu
przyjął niemal ze wstydem. Wszystkie dokumenty, jak akt zgonu czy zaświadczenia
ze szpitala oglądał uważnie, lecz bez przesadnego zainteresowania. Cierpliwie
czekał, aż w otępiałym umyśle odszukam informację o której godzinie moim
zdaniem najlepiej pogrzebać dziecko. I wtedy właśnie przeszliśmy do dwóch
ostatnich kwestii, czyli kwatery na której Asia będzie miała grób, oraz samej
ceremonii.
-
Proszę
pana... - zaczął ksiądz, a ja poczułem, że usłyszę coś, co mi się nie spodoba.
- Ja wiem, że oboje z żoną jesteście państwo osobami niewierzącymi. Wiem też,
że Asia nie została ochrzczona. W zasadzie, pogrzeb katolicki w takim przypadku
nie powinien mieć miejsca...
-
I
nie będzie miał miejsca.
-
Tak.
Jednak, może życzy pan sobie obecności osoby duchownej na pogrzebie? Wie pan,
to dziecko.
Wyobraziłem
to sobie: kilka osób znajomych, nasi rodzice, Marzena ze spojrzeniem śniętej
ryby, i jakiś ksiądz, z całym tym śmiesznym umundurowaniem. Biała koloratka,
czarna sutanna, filetowa stuła. Wściekłość wezbrała błyskawicznie, i równie
błyskawicznie została przez ze mnie wypluta potokiem pełnych złości słów.
-
Nie,
księże, to nie jest dziecko! To BYŁO dziecko! Nie żyje i jest teraz ciałem
które zacznie niebawem gnić. Nie życzę sobie osoby duchownej na pogrzebie, ani
nawet cholernych sugestii, że mógłby tam przyjść jakiś klecha i mówić o życiu
wiecznym. Nie życzę też sobie aby ciało mojego dziecka było pogrzebane wśród
ogłupiających symboli. Nie chcę, rozumiesz? Nie chcę, ale nie mam wyboru,
ponieważ w tej dziurze nie ma normalnych świeckich cmentarzy, nie upstrzonych
cholernymi krucyfiksami i Jezuskami!
Przesadziłem,
i wiedziałem o tym. Proboszcz po prostu wykonywał swoje obowiązki, do których
należała też pomoc duchowa. Nie zrobił, ani nie powiedział nic niestosowanego.
Przelałem na niego cały swój ból, który mężczyźnie najłatwiej wyrazić agresją.
Kapłan w żaden sposób nie skomentował mojego wybuchu, spokojnie sporządził, a
potem wydał mi dokumenty w których zapisano informacje gdzie dokładnie położona
jest kwatera dla grobu Asi.
Okazało
się, że stary kapłan na tyle na ile mógł, spełnił moją prośbę.
Pogrzeb
bez żadnych religijnych gestów, bez ceremonii i bez kapłanów, jest bardzo
cichy. Czarny karawan zaparkował przy cmentarnej bramie, ja i pozostali mężczyźni z mojej
rodziny wyciągnęliśmy trumnę. Kondukt szedł w absolutnym milczeniu pustymi
alejkami starego cmentarza. Piety i aniołowie spuszczali swój kamienny wzrok,
jakby wstydząc się procesji bez pieśni i modłów. Po kilkunastu minutach wolnego
marszu, w piekącym słońcu sierpniowego upału, weszliśmy z zabytkowej części
nekropolii na jej obrzeża. Tam, gdzie jest mniej drzew, dużo mniej pomników i
nie ma wcale krzyży.
Spuściliśmy
trumnę w akompaniamencie szlochów mojej szwagierki. Pracownik domu pogrzebowego
dyskretnie wskazał miejsce z boku mogiły, gdzie mieliśmy składać kwiaty i
znicze. Gdy gardziel rozkopanego dołu pochłonęła swoją zawartość, każdy z
żałobników podszedł do grobu, aby sypnąć do niego garść ziemi. Prawie każdy.
Marzena
stała sztywno, żaden z mięśni jej smukłego ciała nie poruszył się. Spod
czarnego kapelusza wysypywała się jasna grzywa, przez czoło pełzły krople potu,
ze spierzchniętych warg odłaził jasny naskórek. Moja żona nie poprawiła włosów
ani nie wytarła spoconej skóry. Nie
podeszła do grobu, aby jak inni odprawić rytuał z wrzucaniem ziemi do mogiły.
Pomyślałem sobie wtedy że jest martwa, że lastrikowe rzeźby mają więcej życia
niż ona. Byłem też pewien, że ją stracę.
Nie
poradziliśmy sobie z chorobą dziecka, nie radziliśmy sobie z jego śmiercią.
Pod
koniec pogrzebu, gdy grabarze zaczęli zasypywać grób, teść wziął pod ramię
Marzenę, aby zaprowadzić ją do samochodu. Kroczyła jak popsuta lalka, zupełne
przeciwieństwo swojej córki, najżywszej osoby jaką znałem. Kiedyś obie były
pełne energii, ruchliwe i aktywne. Łączyły je nie tylko kolor włosów, czy rysy
twarzy, ale i usposobienie. Oraz to, że zostały pozbawione życia przez ten sam
nowotwór.
Opuściłem
cmentarz jako ostatni z żałobników. Czułem się w obowiązku dopilnować, aby
grabarze wykonali swoja robotę. Zdawałem sobie sprawę z irracjonalności tego
zachowania, bo cóż mogło pójść nie tak? Jednak zaczekałem, aż mogiła zostanie
zakopana, a tablica z datą urodzin i śmierci oraz nazwiskiem ustawiona. Nic
więcej, nie było żadnych symboli religijnych. Nie życzyliśmy sobie krzyża.
Gdy
robota została wykonana, gdy grabarze, ruszyli odnieść łopaty, ja również wolno
wróciłem do swojego wozu. Zostawiłem za sobą grób Asi, wciśnięty między
kilkanaście innych, podobnych. Ksiądz spełnił moje żądanie, wyznaczył kwaterę w
niewielkim zakątku tak zwanego nowego cmentarza. Z daleka od starej,
przesiąkniętej katolicką tradycją i symboliką części nekropolii. Mały skrawek
na uboczu, daleko od bramy i daleko od cienia rzucanego przez rozłożyste dęby.
Podobno ten teren nie był nawet poświęcony. Groby miały tu rodziny Świadków
Jehowy, komunistyczni aparatczycy, zdeklarowani ateiści. Oraz Asia, jasnowłosy
aniołek, dziecko niewierzących rodziców.
***
Kobietę
definiuje jej macierzyństwo. Gdy zostaje matką, to jako matka kocha swojego
męża, przychodzi do pracy, spotyka przyjaciół i odwiedza rodziców. Jednak gdy
dziecka zabraknie, kobieta nie staje się z powrotem tylko żoną, przyjaciółką,
córką i pracownicą. Staje się niczym, dosłownie niczym, mniej zauważalna niż
powietrze, cicha i niepotrzebna. Dlatego też z ulgą przyjąłem wiadomość, że
Marzena straciła pracę, gdyż uderzyła dziecko w twarz.
Zawsze
to jakiś objaw życia, wściekłość to jednak emocja, agresja może być symptomem
wychodzenia z permanentnego cienia.
Oczywiście,
wcześniej próbowałem jej pomóc. Jednak nie odnosiło to skutku. Nie odpowiadała
na pytania, nie reagowała na prośby o konsultacje z psychoterapeutą. Rzadko
jadła, prawie nic nie mówiła. Bladła, jej skóra przypominała kolorem sprane
prześcieradło. Siateczka złuszczonego naskórka pokryła czerwone niegdyś usta.
Sine wory pod oczami, połamane paznokcie. Jedyną jej aktywnością przez trzy
tygodnie urlopu jaki otrzymała po pogrzebie, było dokładne usunięcie z domu
jakichkolwiek rzeczy które kojarzyły się z córką. Nie oponowałem, gdy wyrzucała
do worków na śmieci ubrania Asi, gdy paliła w kominku jej zeszyty, gdy lalki i
klocki wylądowały w kontenerze. Miałem nadzieję, że to jakoś mojej żonie
pomoże.
Albo
i nie miałem takiej nadziei. Nie wiem już sam.
Po
dwóch dniach od zakończenia urlopu, Marzena wróciła wcześniej z pracy. Nie
odezwała się do mnie ani słowem, po prostu siadła przy stole. Piersi wolno
falowały w rytm oddechu, pod pozbawioną koloru skórą na skroni pulsowała
niebieska żyłka. Wyglądała jak maszyna pozostawiona na jałowych obrotach,
biologiczny automat do przetwarzania tlenu na dwutlenek węgla.
-
Przyszłaś
wcześniej kochanie? Puścili cię? – Widziałem, że nie odpowie za pierwszym
razem. Odpowiedziała za czwartym.
-
Już
nie pracuję w przedszkolu. Wyrzucili mnie.
Być
może gdybym się dowiedział od niej osobiście, cóż takiego zaszło, to wszystko
potoczyłoby się inaczej. Być może nie upokorzyłbym jej, tylko okazał w ten
sposób wsparcie w ostatniej sekundzie, w jakiej mogłem uratować resztkę naszego
życia. A być może nie, i faktycznie Marzena była już niczym innym, jak żywym
trupem. Ja jednak nie chciałem walczyć z depresją żony, chciałem oszczędzić
sobie żmudnego wydobywania prawdy. Wytłumaczyłem sobie, że tak będzie lepiej
dla niej. Nieprawda, to ja chciałem mieć spokój. Chwyciłem telefon i wybrałem
numer kierowniczki przedszkola.
-
Panie
Adamie, proszę zrozumieć, ja naprawę nie mogę nic zrobić. Pana żona jest w
bardzo złym stanie emocjonalnym, uderzyła jedno z dzieci w twarz. Nie mogę nic
zrobić, musiałam rozwiązać umowę bez wypowiedzenia, dyscyplinarnie. Ja wiem co
Marzenka przechodzi, jednak regulamin i jakieś normy...
Nie
słuchałem dalej tych tłumaczeń, podszedłem do stołu, usiadłem naprzeciwko
swojej żony i zacząłem przemowę. Radosnym, pełnym ulgi głosem. Mówiłem o tym,
że wyrzuciła z siebie jakieś emocje, odreagowała w potworny sposób, ale
przecież może to być początek wychodzenia z dołka. Gadałem jak obłąkana
katarynka także o tym, iż potrzebujemy pomocy, ona i ja, jednak trzeba ciągnąć
dalej nasze małżeństwo. Gdy zacząłem mówić, że musi poradzić sobie ze stratą i
żyć dla mnie, zobaczyłem w jej oczach pogardę. Widziałem ją przez bardzo krótką
chwilę, potem powrócił cień i lód.
Marzena
wstała i wyszła z domu. Zerwałem się i wybiegłem za nią, tylko po to, aby
zobaczyć jak zatrzaskuje drzwi w samochodzie i odjeżdża w kierunku Sanoka.
Bagażnik forda, tylną szyba i postać kobiety szybko stały się jedynie punktem
znikającym na czarnej wstędze drogi. A ja po prostu stałem, myślałem o tym, że nigdy jej nie zobaczę, i
straciłem już wszystko. Bez swojej winy.
Myliłem się, dokładnie we wszytkim.
Ja
po prostu tak tkwiłem, nie wiem, może godzinę, może dwie, i obserwowałem
bezmyslnie drogę. Wróciłem do domu, gdy jesienny wieczór szybko zmieniał się w
noc. Wiatr wiał nieco silniej, pomiatając pożółkłymi liśćmi. Nad wzgórzami
wokoło Rudawki zbierały się chmury. Cały świat tracił kolor, światło jakby
uciekało w popłochu, uciekając za horyzont przed zimnem i ciemnością.
Otwierając
drzwi do mieszkania pomyślałem, że wiara w Boga jest jednak przydatna. Jest
kogo przeklinać, gdy noc zabiera wszystko to, co kochałem.
***
Nie
pamiętam następnych tygodni. Jacyś ludzie, wiadomości, telefony, ci panowie z
ubezpieczenia, znowu przyszedł ksiądz. Po co on przyszedł? Jakieś wrzaski
mojego teścia, jakieś próby pocieszenia. Facet, który przyszedł do mnie i
przedstawił się jako psychoterapeuta. Koledzy z pracy. Zimno. Pierwsze jesienne
deszcze. Pracownik zakładu kamieniarskiego. Przyroda najpierw pożółkła, potem sczerniała,
październik pożarł całą wegetację. Moja matka ze zniczami, przecież niedługo
pierwszy listopada, a tu, groby, groby, groby. Ludzie z dawnej pracy Marzeny,
papiery do podpisania. Tak im przykro. Liście zupełnie opadły.
Większość
czasu spędziłem na balkonie, gapiąc się w czarną ścianę lasu, myśląc o żonie i
córce. Więcej jednak o żonie. Cała rzeczywistość na zewnątrz przemykała,
poruszając wskazówkami zegara, zmieniając dzień na noc, wystawiając mi przed
oczyma nieuczciwy teatrzyk. Ludzie i ich sprawy, zdarzenia i ich konsekwencje,
jakby to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie.
Nie
miało. Istotne było jedynie to, kiedy Marzena wróci. Nie „czy”, ale „kiedy”.
Wiedziałem że ją zobaczę, mówiły mi to gwiazdy, krople deszczu, cienie i
pochmurne niebo. W człowieku jest jakiś specjalny rodzaj wiedzy, która wypływa
na wierzch świadomości, w momencie gdy wszystko inne staje się takie zupełnie
nie ważne.
W
ten sposób spędzałem tygodnie, z których niewiele pamiętam: rozpoznając w sobie
wiedzę, nie wiarę, lecz wiedzę o powrocie żony.
I
tak zastała mnie Marzena, gdy przyszła do mnie, pierwszy i jedyny raz po swoim
odejściu - opatulonego w koc, z dogasającym papierosem w ustach. Nie wiem jak
długo stała w drzwiach pokoju na piętrze wpatrując się w moje plecy. Ja jej nie
usłyszałem, lecz wyczułem. Zerwałem się, odwróciłem, potykając o krzesło. Gdy
odzyskałem postawę wyprostowaną, spojrzałem w pełne wściekłości oczy mojej
żony.
Bałem
się, Boże drogi jak ja jej się bałem! Przerażenie skręciło mi wnętrzności, poczułem
że lada chwila stracę kontrolę nad zwieraczami i pęcherzem. Pomimo zwierzęcego
strachu, rozpoznałem w swoim umyśle klarowną, logiczną i w pełni uzasadnioną
myśl: Ona mnie nienawidzi. Przyszła tu, aby mnie skrzywdzić.
-
Przyszłam
tutaj aby zabić. Za to, że pozwoliłeś aby Asia umarła. Nienawidzę cię, i wiesz,
że mam powód. Nie jesteś głupi, nie byłeś, wiedziałeś, że twoja decyzja jest
bardziej ryzykowna. Wolałeś ryzykować życiem córki, niż wychowywać upośledzone
dziecko. Prawda?
Oskarżenie
wypowiedziała istota pełna wściekłości, pogardy i woli aby mnie zniszczyć,
zabić, sprawiając przy tym jak najsilniejsze cierpienie.. Moja żona stała tak,
w ciemności, nieco rozjaśnianej światłem księżyca. Pomimo półmroku widziałem
jej policzki, czerwone od emocji, i rozszerzone adrenaliną źrenice. Długie
palce nerwowo poruszały się, wystukując jakiś pokręcony rytm na udzie. Cale
ciało miała spięte, gotowe do ataku.
-
Marzenka...
- Nie wiem co chciałem powiedzieć.
-
Zamknij
mordę! Uderzyłam tamto dziecko w twarz, bo go nienawidziłam. Za to tylko że
żyje, gdy moja Asia jest martwa. Chciałam urwać bachorowi łeb. A tobie chciałem
rozszarpać gardło, i wywlec flaki. Jednak ty już jesteś trupem. Jesteś martwy i
gnijesz, bardziej niż twoja córka, którą zabiłeś. Paradoks, prawda? To co leży
w grobie, ma więcej życia niż ty. Martwych ludzi się nie zabija, nic ci nie
zrobię. Tym razem, ale nie wchodź mi w drogę.
Zrobiła
pojedynczy krok w stronę korytarza, tam noc już nic nie udawała, tam nie wisiał
księżycowy blask, lecz groziła mi ponura, skłębiona ciemność. Potem następny
krok i następny; wycofała się w mrok, jadowity wzrok zniknął jako ostatni.
Moja
żona.
Moja
żona powróciła do życia dzięki swojej nienawiści. Odzyskała wolę działania,
emocje. Od kiedy Asia zachorowała, nie powiedziała tylu zdań naraz, co mówiąc
mi, dlaczego mnie nie skrzywdzi. Więc ja też musiałem wrócić do życia. Wrócić
do pracy, odnowić relacje z moimi rodzicami i
teściami, załatwić sprawę z tym facetem z zakładu kamieniarskiego.
Wykonać
obowiązki. Udowodnić Marzenie, że żyję.
***
W
listopadzie umarło pierwsze dziecko. Następne dwa tygodnie później. Potem
kolejne. Jesień i początek zimy stały się czasem pogrzebów. Rozpaczający
rodzice, matki na krawędzi histerii, ojcowie milczący i wściekli, ściskający w spracowanych dłoniach uchwyty małych
trumien. Zgony miały miejsce w różnych miejscowościach na terenie kilku
powiatów. W Sanoku kondukt przeszedł obok brzegów Sanu, zasypanych śniegiem,
odcinających się bielą od niebieskiej toni rzeki. W Krośnie karawan zabrał
ciało nastoletniej dziewczynki ze starego szpitala. Kostnicę dyskretnie
ulokowano w najstarszej części obiektu, wybudowanego za czasów austriackich.
Mały budynek na uboczu olbrzymiego kompleksu, miejsce gdzie rozpacz nie
znajdzie przypadkowych, niechcianych świadków. Żałoba w Haczowie zgromadziła
przy starym kościele niemal całą społeczność. Ludzie przez całą noc odprawiali
modły za duszę dziewięcioletniej Gosieńki, zmarłej po krótkiej i dramatycznej
chorobie. Zdiagnozowano złośliwą anemię, pojawiły się podejrzenia o białaczkę,
lecz nikt do końca nie był pewien, na co dokładnie cierpiało dziecko. Ogólne
osłabienie, niedobór krwinek czerwonych, lęki i koszmary, w których chora
widziała jasnowłosą zmorę, przychodzącą do niej w nocy, aby żywić się krwią.
Statystyki
sporządzali urzędnicy, diagnozy stawiali lekarze, a wszyscy oni to ludzie stąd,
tu mieszkali, tu żyli. Sami miewali dzieci w wieku mojej zmarłej córki oraz
innych pogrzebanych dziewczynek. I to pewnie jeden z nich dał mi do
zrozumienia, że to ja jestem odpowiedzialny za przerwanie ponurej serii.
Klepsydrę
znalazłem w skrzynce na listy. Wyjeżdżałem do kancelarii, samochód nie chciał
odpalić, pewnie styczniowy mróz załatwił akumulator. Wracając do domu po
prostownik zauważyłem wiadomość. Biały kawałek papieru wystający ze szpary,
zazwyczaj zapchanej ulotkami i gazetkami z Media Markt, zawierał informacje o
śmierci i pogrzebie trzynastoletniego dziecka. Dziewczynki, którą żegnają
rodzice, rodzeństwo, dziadkowie i koledzy ze szkoły podstawowej. Nabożeństwo
odbyło się w Kościele parafialnym w Klimkówce, wiosce oddalonej o sześć
kilometrów od Rymanowa.
Groźbę
i oskarżenie ktoś wypisał banalnym niebieskim atramentem, tuż poniżej słów
„nieutuleni w żalu”. Zawierała tylko kilka słów, wiedziałem jednak o co chodzi czytając: „ona
leży na nie poświęconej ziemi ty powinieneś to załatwić”. Ja nie miałem
zamiaru nic „załatwiać”.
Im
też nie pozwolę.
***
Broń
postanowiłem kupić, gdy ktoś usiłował zdewastować grób Asi.
Sprawcy
przyszli o piątej nad ranem uzbrojeni w łom. Chcieli nim odsunąć płytę
nagrobka, położoną kilka miesięcy temu. Marmur jest jednak ciężki, mogiłę
otworzyli do połowy, nie odsłaniając zupełnie trumny. Pewnie mieli jeszcze inne
narzędzia, ale świadek który wezwał policję nie mógł sprecyzować cóż takiego
wandale mieli w dużej torbie, którą jeden z nich niósł na ramieniu. Nie miało
to znaczenia, zeznania mężczyzny który przejeżdżał niedaleko rymanowskiego
cmentarza i tak zostaną wepchnięte w akta i zagrzebane w metalowych szafach.
Dochodzenie
wszczął komendant miejscowego posterunku. To on odebrał zgłoszenie, i pojechał
pół godziny później na interwencję. Wolno, na pełnym sygnale, dając sprawcom
czas aby spokojnie odeszli z miejsca przestępstwa. Nie mam do faceta pretensji,
znam go jeszcze ze studiów prawniczych, nasze córki bardzo się przyjaźniły.
***
Moim zadaniem jest bronić ludzi.
Zadaniem, powołaniem i odpowiedzialnością. Nie zależnie od tego, jakie by
zbrodnie nie popełnili, ja jestem ich rzecznikiem. Adwokatem. Janusz Z., znany
w półświatku jako „Malec” był jednym z moich pierwszych klientów. Dziesięć lat
później broniłem jego syna, bardzo skutecznie. Gówniarz powinien pójść siedzieć
za rozbój, całą sprawę zakończył wyrok w zawieszeniu za naruszenie nietykalności
cielesnej. Od tamtej pory zaskarbiłem sobie dozgonną wdzięczność starego,
krośnieńskiego bandyty.
Po tym, jak przekazał mi pistolet i
zapasowy magazynek, Malec zaprosił mnie gestem na balkon. Wyszliśmy w mroźny
wieczór, w zapach miasta przynoszony przez wiatr. Przed nami rozpełzły się
budowle huty szkła, największego zakładu przemysłowego w rejonie. Odmówiłem
zaproponowanego papierosa.
-
Słuchaj pan – zaczął Malec, zaciągając się
czerwonym Marlboro – ja wiem, że ubiliśmy interes. Przybite, zapłacone, i wszystko
git. Ale ja muszę wiedzieć, rozumiesz pan? Jesteś mecenas, prawnik, mogłeś
załatwić sobie broń na legalu, tak? No tak. Ale to trwa, wiem, dlatego żeś pan
przyszedł do mnie, starego bandyty. Po
co panu gnat tak szybko, co? Ja muszę wiedzieć.
Nie uzgadnialiśmy, iż w ramach
wykonania umowy usłyszy moje cholerne zwierzenia. Prosiłem o dyskrecję i
zasugerowałem, iż nie chcę zbędnych pytań. „Zbędnych” w tym konkretnym
przypadku oznaczało „jakichkolwiek”.
-
Dobra, widzę że nie chcesz pan się pucować. Ale
zrozum też pan mnie. Ja popytałem się załatwiając broń, i wiem żeś pan miał
bardzo chore dziecko. Że... no ten.... miało raka w mózgu. Ja sam straciłem
brata, wiem jak jest. I muszę wiedzieć, czy psy nie będą węszyć jak znajdą broń
przy trupie. Potrafią znaleźć gnata po łusce. Nie moja sprawa, nie moje życie,
ale muszę wiedzieć takie rzeczy. Za takie rzeczy idzie się siedzieć, a ja już
nie chce.
-
Nie zamierzam popełnić samobójstwa.
-
Rozumiem. A to dla pana żony też nie jest, mam
nadzieję?
A więc nie dowiedział się
wszystkiego. Ludzie nie chcą mówić na temat mojej rodziny. Milczenie coraz
bardziej wrogiej mi społeczności jest pozytywnym aspektem ostracyzmu. Nie
zamierzałem go oświecać.
-
Nie....
nie widujemy się. Broń mi jest potrzebna do obrony.
Malec
pokiwał głową, nie skomentował, nie dopytywał się dalej, za co byłem wdzięczny.
Podałem mu rękę i wyszedłem, nie czekając, aż mnie odprowadzi.
***
Naprawdę
robiłem wszystko aby nie wchodzić w drogę Marzenie. Ona nie należała już do
mnie. Asia nie należała już do mnie. Co nie zmienia faktu, iż miałem dalej
pewne obowiązki.
Chciałem
odwiedzić grób córeczki, zmienić kwiaty, wyrzucić wypalone znicze. Spieszyłem
się, aby zdążyć przed zamknięciem bram o ósmej wieczorem. I to właśnie przy
wejściu spotkałem żonę. Szła zanurzona w świetle latarni, szybkim krokiem
dziecka które śpieszy się na plac zabaw. Obłędnie jasne loki spływały na czarną
suknię. Chód i włosy nie były jednymi wspólnymi cechami, jakie łączyły matkę i
córkę, jednak w tej konkretnej, zapierającej dech w piersi chwili właśnie to
rzuciło mi się w oczy. One są takie
podobne.
Zauważyła
mnie, wiem, ale nawet nie spojrzała w moją stronę. Wycofałem się w cień, w
jedno z tych miejsc gdzie było oświetlenie. Wiedziałem, że nie ma sensu abym
się przed nią ukrywał, ale chciałem, aby Marzenka odebrała moje zachowanie jako
komunikat.
Wypełniam
swoje obowiązki, dyskretnie, ale wykonuje.
***
Marcowe
noce są nieznacznie tylko chłodne, ale wraz z porankiem przychodzi wściekły
wręcz mróz. Ładuje więc cały piec, nie chcę, aby przywitał mnie zupełnie
wyziębiony dom, gdy wrócę nad ranem.
Idę
szybko, nie chcę aby ktoś mnie zauważył. Szansa i tak niewielka, Rymanów jest
uśpiony, ciemne okna domów patrzą się na mnie bezmyślnie. Na rynku strasznie
wieje, jak zwykle zresztą. Takie położenie, po czterdziestu latach życia w tym
miejscu można przywyknąć. Mijam kościół pod wezwaniem świętego Wawrzyńca. Przed
wejściem do świątyni rośnie żywopłot. Niedługo pewnie pokryje go zieleń, na
razie sczerniałe gałęzie plączą się bezsilnie, w oczekiwaniu na wiosnę z
prawdziwego zdarzenia. Stąd jest kilka minut na cmentarz.
Na
teren nekropolii wchodzę boczną bramą. Przy niewysokim murze, zbudowanym z
ciosanych kamieni o regularnych kształtach, postawiono kontener na śmieci. Zanim
się na niego wespnę, sprawdzam, czy broń jest zabezpieczona. Nie chcę zarobić
przypadkowego postrzału, zeskakując po drugiej stronie ogrodzenia. Jeśli oni
przyjdą - a przyjdą - pewnie wybiorą tę samą trasę.
Idę
w stronę starej części cmentarza, aby tam zająć dogodne miejsce do obserwacji.
Wiekowe drzewa, pomniki wstydliwych madonn i rozmodlonych aniołów stanowią
świetny kamuflaż. Nie boję się, nie ma czego, tutaj na pewno nie spotkam
żadnego upiora. Za dużo krzyży. Nie to co na nowym cmentarzu, tam, gdzie
chowają Świadków Jehowy, komunistycznych aparatczyków, zdeklarowanych ateistów,
nieochrzczone dzieci.
Oraz
samobójczynię, kobietę, która oszalała z żalu rozbiła się samochodem piętnaście
kilometrów od swojego domu. Droga z Rymanowa na Sanok jest prosta i równa,
jedna z niewielu na Podkarpaciu, która ma idealną nawierzchnię. Nikt nie miał
więc wątpliwości, dlaczego Marzenka skończyła na drzewie z prędkością stu
osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Ani ksiądz, ani mój były kolega, komendant posterunku Policji.
Czekam.
Kilka
dni temu minęła Wielkanoc, a wcześniej post. Święty czas, po którym następuje
okres wzmożonej aktywności upiorów. Marzenka więc budzi się częściej, a ja
muszę przychodzić tu codziennie. Jak każdej nocy ostatnio obserwuję dwa leżące
koło siebie groby, jakieś dwieście metrów dalej. Tylko jedne z nich jest
murowany. Nie ma to zresztą znaczenia, potężna płyta nagrobna nikogo nie
powstrzyma, ani jej, ani ich. Gdyby doszło do najgorszego, pewnie i tak
rozkopanie przemarzniętej jeszcze mogiły zajęłoby im więcej czasu, niż
odsunięcie ciężkiego kamienia. Jednak do tego nie dojdzie, ja naprawdę jestem
gotów użyć broni, aby wypełnić swój obowiązek.
Przychodzi
na godzinę przed świtem. Idzie spokojnym krokiem bestii, która nie musi się już
martwić głodem. Udaje się na spoczynek, wokół pełnych ust lśnią krople krwi. Im
jest bliżej grobu, tam bardziej zanika, tym mniej jest w niej cielesności. Tuż
przy grobie staje się mgłą i cieniem opadającym na ziemny kopiec. Właśnie w tej
chwili jest bezbronna, to tylko zimne lecz świeże ciało, czekające na kolejne
przebudzenie lub osikowy kołek. Nie rozkłada się, w przeciwieństwie do ciała
swojej córki, której i tak bydlaki przebili pierś, oraz obcięli głowę. Tak na
wszelki wypadek.
W
sumie ich rozumiem, też bym tak zrobił. Już minął post, równonoc jest blisko,
dzieci umierają, a za miesiąc lub dwa będzie ich umierać więcej. Marzenka jest
naprawdę głodna, nie dba o to, żeby nie eksploatować zbytnio ofiar. Oni to
wiedzą, ludzie zawsze wiedzieli takie rzeczy. Wszyscy ci, którzy tutaj
mieszkają, wiedzą iż umarli samobójcy i
martwe nieochrzczone dzieci mogą wrócić. Lekarze, policjanci,
właściciele firm, po studiach, korzystający z Facebooka i unijnych funduszy.
Jednak pomimo że są ludźmi XXI wieku, przede wszystkim są ludźmi z stąd, i są
też ojcami. A to rodzi pewną odpowiedzialność. Gdy przychodzą upiory,
racjonalność nie ma znaczenia. Nie liczą się wcześniejsze szyderstwa z
zabobonu, liczy się obowiązek, podstawowy i pierwotny, starszy nawet niż siła
powołująca potępionych zmarłych do życia. Bronić swoich – siekierą, osikowym
kołkiem, albo nielegalnie kupionym pistoletem.
Mężczyznę
definiuje jego ojcostwo. Lecz gdy straci dziecko, czy staje się nikim?
Zielonego pojęcia nie mam, nie obchodzi mnie to. Ja i tak mam swoją żonę. Może
i ona nie jest moja, ale ja w dalszym ciągu jestem jej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz