Cześć
Artur.
Niedawno
premierę miała Twoja najnowsza powieść
„Grzesznik” . Książka zbiera bardzo dobre recenzje, sprzedaje się
świetnie, jest o niej głośno. Jesteś zaskoczony, czy może spodziewałeś się
takiego obrotu?
Powiem Ci szczerze – spodziewałem się, że będzie dobrze. Czułem i nadal czuję, że ta powieść mi zwyczajnie wyszła. Przede wszystkim – „Grzesznik” mi się podoba, jestem z niego zadowolony, co biorąc pod uwagę moje krytyczne podejście do swoich (po)tworów jest wyczynem. Wzięło się to ze zwyczajnej świadomości dobrze wykonanej roboty – czasu poświęconego na napisanie, liczby korekt tekstu od deski do deski (było ich około dwadzieścia), liczby osób, którym dałem go do przeczytania na różnych etapach tworzenia i konsultacji z nimi (nawet typu: „Czy końcowy twist cię zaskoczył? Jeżeli nie, gdzie popełniłem błąd? Czy zdałeś sobie sprawę o co tak naprawdę chodzi w intrydze po przeczytaniu tego jednego, konkretnego zdania?” i tym podobne), dopieszczenia okładki, na którą koncept przyszedł mi do głowy w magicznym przypływie natchnienia; drobiazgowości, jeżeli chodzi o research i wreszcie wykształcenia odnośnie dobrego warsztatu, które nabyłem w międzyczasie. Dodaj do tej mieszanki wybuchowej udział Dominiki i Przemka z wydawnictwa Gmork, którzy podchodzą do publikacji książki podobnie i oficjalny patronat nad powieścią miasta Suwałk, który oczywiście wiąże się z dodatkowymi środkami na promocję. To po prostu musiało się udać, co jest kolejnym przykładem potwierdzającym banalną tezę, że rzetelna, wyczerpująca praca popłaca i pozwala patrzeć na przyszłość ze spokojem, zaś pośpiech w tworzeniu jest wybitnie niewskazany. W zasadzie jedyną obawę, jaką miałem, to jak do powieści podejdą kobiety. Nie da się ukryć, że jest bardzo męska – przedstawia świat samców alfa, występuje w niej niewiele kobiecych postaci, pojawia się sporo odniesień do sportu i typowo męskiego humoru, który nie każdemu musi się podobać. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne, co tylko cieszy.
1. Długo powstawała? Pamiętam, że bodaj w grudniu 2016
roku już rozmawialiśmy o niej, szukałeś jeszcze wydawcy i udało się.
„Grzesznika” wydało wydawnictwo GMORK. Było trudno znaleźć wydawcę?
Od momentu napisania pierwszego słowa do publikacji
minęło ponad dwa i pół roku. Kiedy to piszę, sam jestem zaskoczony, że tak
dużo, ale daje to dobry obraz sytuacji. Moim zdaniem dobrej, dopracowanej
książki nie da się napisać w kilka miesięcy. Nawet gdybym poświęcił się
pisarstwu zawodowo i spędzał na tworzeniu osiem godzin dziennie więcej,
podchodziłbym do tego identycznie. Książka musi swoje odleżeć, nowe, małe
pomysły jak ją ulepszyć przychodzą mi same do głowy nawet teraz, już po
premierze (śmiech).
Wydawcę było znaleźć niezwykle trudno, także ze względu na gatunek. Rozsyłałem tekst wszędzie, gdzie tylko się da, nawet do wydawnictw, które z horrorem zbytnio się nie kojarzą. W pamięć zapadły mi dwie sytuacje – pierwsza, gdy zadzwonił do mnie osobiście właściciel pewnej małej oficyny i powiedział, że horrorów nie wydają, ale ponieważ widzi, że umiem pisać i angażuję się w promocję, bardzo chętnie przyjąłby ode mnie powieść obyczajową. I druga – wysłałem tekst do chyba największego polskiego wydawcy, który wymaga wysyłki propozycji wydawniczych wyłącznie w formie papierowej. Po jakimś czasie dostałem wiadomość mailową, że propozycja zostaje odrzucona, ale mogą mi odesłać maszynopis. Zgodziłem się. Kiedy do mnie wrócił, zauważyłem, że kartki, na których napisałem streszczenie, biogram, plany na promocję i tak dalej były wyraźnie sfatygowane, pogniecione, pożółkłe, wyraźnie przechodziły z rąk do rąk. Natomiast sam tekst książki… był nienaruszony. Jak nowy, w dokładnie takim samym stanie, jak wtedy, kiedy odbierałem go z punktu ksero. Nie chcę rzucać odważnych tez, że nikt nawet do niego nie zajrzał, ale ta różnica w wyglądzie jednych i drugich kartek bardzo rzuciła mi się w oczy. Niech każdy wyciągnie z tego takie wnioski, jakie uważa.
2. Pierwsza Twoja książka „Gałęziste” została wydana jako
vanity press. Jakie masz zdanie o tego typu wydawaniu książek? Pytam ponieważ
sposób ten spotyka się ogólnie z dość sporą krytyką?
Jak działają inne takie wydawnictwa – nie wiem, więc
mogę wypowiadać się tylko z perspektywy autora, który publikował w Novae Res.
Po czasie stwierdzam, że zdanie na temat vanity mam ambiwalentne, ze wskazaniem
na pozytywne.
Każdy punkt widzenia na jakieś zagadnienie wymaga
wyodrębnienia założeń. Te najlepiej znajduje się poprzez pytania. Na przykład –
czy jako autor chcesz na książce zarobić? Czy strata nie wchodzi w grę? Czy na
razie chodzi tylko o zadebiutowanie, pierwszy krok, który sprawi, że Twoje
nazwisko pojawi się w świadomości czytelników? U mnie było to drugie, bo nie
piszę dla pieniędzy, ale jeżeli ktoś nastawia się na zarobek, niech zapomni o
vanity. Podejmując próbę obiektywnej oceny tej metody wydawniczej – są plusy i
minusy. Zacznę od minusów. Po pierwsze – często jesteś z góry skreślany u
potencjalnych czytelników wyłącznie ze względu na wydawnictwo i jakość książki
tak naprawdę przestaje mieć znaczenie. To szufladkowanie, czasem krzywdzące,
czasem nie, ale jednak. Jesteś oceniany
„po okładce” bez czytania, „vanity gorsze niż Szatan”, „self-publishing – nie
czytam” i tym podobne. Koniec, kropka. Takie coś zdarzyło mi się nawet wśród
recenzentów, co ciekawe, nawet u takich, którzy wcześniej w komentarzach na
blogach deklarowali chęć przeczytania książki.
Po drugie – musisz liczyć się z tym, że redakcja i korekta twojej
książki może, ale nie musi pozostawiać wiele do życzenia. Ale zamiast na to psioczyć, wystarczy
zastanowić się, jak ten problem obejść. To proste – wystarczy, że zlecisz
redakcję i korektę sprawdzonej osobie spoza wydawnictwa. Wielu porządnych
redaktorów dorabia sobie w ten sposób po godzinach, więc jesteś w stanie zadbać
o należytą jakość tego aspektu książki na własną rękę. Po trzecie – musisz mieć
świadomość, że jeżeli chcesz, aby powieść odniosła jakikolwiek sukces,
większość ciężaru promocji spadnie na Twoje barki i Twoją kieszeń, więc z góry
nastaw się, że na książce stracisz, nawet pomimo że dostajesz więcej prowizji
autorskiej od egzemplarza niż w tradycyjnym wydawnictwie.
Większa prowizja to pierwszy plus. Drugi - w takim
modelu wydawniczym ma się większy wpływ na to, jak wygląda książka niż w
tradycyjnym wydawnictwie – tam nierzadko autor, a zwłaszcza debiutant, nie ma
wiele do powiedzenia. Jeżeli chodzi o kolejne pozytywy, będzie bardzo
osobiście. Nie rozmawialibyśmy teraz, gdybym nie wydał „Gałęzistego” w Novae
Res, bo po prostu zająłbym się czymś innym. Umożliwiło mi to wejście na rynek,
jestem teraz znacznie bliżej celu, niż byłem przed wydaniem książki, już teraz
zdobyłem wielu wiernych czytelników. Nie zdobyłbym „Złotego Kościeja”, nie
dotarłbym do finału Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego
jako jedyny debiutant w stawce (dodajmy – w obu przypadkach głosami
czytelników, bez szczególnej mobilizacji znajomych), gdybym nie wydał
„Gałęzistego” w Novae Res. Na moje spotkanie autorskie w Suwałkach, zaledwie
miesiąc po wydaniu książki, na kompletnego anonima, który napisał horror o Suwalszczyźnie, nie
przyszłoby więcej ludzi niż na Miłoszewskiego w tym samym mieście, gdybym nie
wydał książki w Novae Res. Dochodzą do tego inne, poboczne korzyści, ogólnie
związane z publikacją książki. Na przykład wiele publicznych wystąpień. Wyrobiłem się w nich, rodzą się z tego
pomysły na inne, niecodzienne formy spotkań autorskich, z którymi
eksperymentuję.
Jeżeli chodzi o suche statystyki – jak dotąd,
sprzedało się prawie 1800 egzemplarzy „Gałęzistego”, liczba ta, zwłaszcza po wydaniu „Grzesznika”,
nadal rośnie, myślę, że do końca roku dobijemy do dwóch tysięcy. Pamiętajmy, że mówimy tu o debiucie, który
musiałem promować niemalże samodzielnie, do tego opublikowanym w wydawnictwie,
które wielu skreśla już na starcie. Mówimy o książce, która nigdy nie stała na
półce w Empiku, Matrasie, czy innej wielkiej sieci i była dystrybuowana niemal
wyłącznie przez internet. Nie wiem jak Ty, ale ja uważam ten wynik za
rewelacyjny, przeczytałem na portalu Dzika Banda, że podobny osiągnęło na
przykład agresywnie promowane „Zombie.pl” napisane przez o wiele bardziej
renomowanych autorów. Teraz rodzi się pytanie – jaka byłaby sprzedaż, gdyby
„Gałęziste” wydało znane, tradycyjne wydawnictwo, przy założeniu, że moje
zaangażowanie w promocję byłoby identyczne jak dotychczas? Gdyby książka jednak
stała na półce w wielkiej sieci księgarskiej, została rozsądnie, bez szaleństw
wsparta finansowo w promocji i wydana pod innym szyldem wydawniczym, na który
nikt na starcie nie kręci nosem? Z czystej logiki byłaby wyższa, gdyż
zniknęłoby wiele utrudnień. To z kolei dowodzi, że tradycyjni wydawcy,
odrzucając „Gałęziste” popełnili błąd, gdyż nawet obecna sprzedaż spokojnie
zapewniłaby im zysk, a to właśnie jego brakiem ryzykują, wydając debiutanta, który
napisał horror. Nie oszukujmy się – w każdym wydawnictwie chodzi przede
wszystkim o zysk. To nic złego i doskonale to rozumiem. Tradycyjni wydawcy nie
przewidzieli mojego zaangażowania – uznali, że zysku im nie wypracuję. Mylili
się, więc teraz z zysku cieszy się NR. Wszystko to utwierdza mnie w
przekonaniu, że wydanie „Gałęzistego” w taki, a nie inny sposób było dobrym
posunięciem. Sam nie zarobiłem, ale na zarobek się nie nastawiałem. Wszedłem na
rynek, poznałem masę ludzi, zachowałem w pamięci wiele wspaniałych wspomnień,
mogłem przeczytać w większości pozytywne recenzje swojej twórczości, z
negatywnych zaś wyciągnąłem wnioski na przyszłość, a każdy z czytających ten
wywiad musi wiedzieć, że matematyk uczy się o wiele szybciej niż przeciętny
Kowalski. Było warto.
Ostatnio przeczytałem w internecie polemikę pewnej
anonimowej autorki z blogerką, która napisała bardzo nieprzychylny vanity
artykuł. Choć pisarka momentami przesadzała, stwierdzam, że miała też wiele
racji i rzucała całkiem nowe spojrzenie na to, jak wygląda rynek wydawniczy,
który nie jest tak prosty, jak mógłby się wydawać. Niektórzy twierdzą, że
vanity psuje rynek, bo wypuszcza książki, które tradycyjni wydawcy odrzucają.
Fakt, wypuszcza takie książki. ALE! Z niezrozumiałych dla mnie powodów
równoważy się określenie „odrzucona przez tradycyjnego wydawcę” ze „słaba,
śmieciowa, nic niewarta”. Owszem, czasami tak jest, ale nie zawsze. Ja rozumiem
odrzucenie książki u tradycyjnego wydawcy , a już zwłaszcza u wielkiego gracza,
wyłącznie jako wynik chłodnej kalkulacji – zarobimy na tym autorze, czy nie?
Odpowiedź negatywna wcale nie musi oznaczać, że książka jest słaba. Może autor
trafił na niszę (wytłumacz mi na przykład, dlaczego Wojtek Gunia jeszcze nie
wydaje w W.A.B, a wyłącznie w specjalistycznych, niszowych oficynach?), może
uprawia niefortunny gatunek (a nie da się ukryć, że zwłaszcza autorzy horrorów
mają w Polsce ciężko), może nie umiał sprzedać się w mailu, może nie było gdzie
go wcisnąć w plan wydawniczy, bo wydawca dostał wiele wartościowych propozycji
w tym samym czasie i którąś niestety musiał odrzucić. Przykład – wiecie, że
nawet tak mały wydawca jak Genius Creations dostaje czasami „setki” (cytat z
ich strony internetowej) propozycji miesięcznie? Myślicie, że wszystkie je
czyta od początku do końca? To fizycznie niemożliwe. Pomyślcie sobie zatem, ile
propozycji dostają najwięksi gracze na polskim rynku. Zmierzam do tego, że
potencjalnych przyczyn odrzucenia książki może być całe mnóstwo, a słaba jakość
tekstu to zaledwie jedna z nich. A ponieważ wydawcy zazwyczaj nie tłumaczą
swojej decyzji, odrzucenie przez nich czyjejś propozycji tak naprawdę nic
autorowi nie mówi, dlatego na moje poczucie literackiej wartości nigdy nie
wpłynie decyzja wydawcy o odrzuceniu bądź przyjęciu mojego tekstu, a wyłącznie
merytoryczne opinie czytelników. Tak było, jest i będzie. Bo produkt, jakim
jest książka przechodzi prawdziwą weryfikację, gdy ostatecznie trafia w ręce
klientów. Oni nigdy nie biorą jeńców i walą prawdę między oczy. Jeżeli więc
książka wydana w vanity naprawdę jest słaba, dowiesz się tego w pięć sekund,
przeglądając jej profil na LubimyCzytać. Każda księgarnia sprzedająca ebooki
oferuje Ci też możliwość przeczytania darmowego fragmentu, więc możesz z
łatwością zweryfikować jakość samodzielnie. Nie róbmy z ludzi idiotów, oni
naprawdę potrafią szukać informacji. Nie róbmy też z blogerów sprzedawczyków,
którzy piszą sponsorowane, nieszczere recenzje. Tak samo nie szufladkujmy od
razu pozycji wydanych w vanity jako literackich śmieci. Jeżeli znajdują się czytelnicy, którym książka się
podoba, jeżeli zbiera oceny niegorsze niż pozycje wydane tradycyjnie, należy
dać jej szansę. To uczciwe podejście.
Co
mogę doradzić autorom zastanawiającym się nad vanity – kiedy nie ma się innych
alternatyw, jestem jak najbardziej na tak, ale należy pamiętać o samodzielnym
dopilnowaniu redakcji, korekty i promocji. Należy też nastawić się, że będzie
to inwestycja deficytowa (ze strony autora). Jeżeli chodzi o resztę – okładkę, możliwość dystrybucji przez ogólnopolskie hurtownie, kontakt z pracownikami NR i tak dalej – nie mam się do czego
przyczepić. A kiedy książka wyjdzie na rynek – trzeba się przygotować na jej
weryfikację czytelniczym okiem i tu na dwoje babka wróżyła – może być pięknie,
ale może skończyć się też brutalnym sprowadzeniem autora na ziemię.
3. „Grzesznik” to powieść zupełnie inna niż
„Gałęziste”. Z wiejskich klimatów akcję
przeniosłeś do miasta. Skąd pomysł na ten zabieg. Powiem szczerze, że myślałem,
że w klimatach wiejskiego folkloru pozostaniesz i dołączysz do takich autorów
jak Stefan Darda czy Piotr Kulpa, którzy kojarzeni są właśnie z vilage horror?
Stało się tak z wielu powodów. Po pierwsze – taki był
pierwszy koncept na moją drugą powieść, to magiczne zdanie: „Opowieść o
gangsterze, który widzi duchy, a potem okazuje się, że...”, od którego wszystko
się zaczęło. Konceptu się nie wymyśla, koncept przychodzi sam. Nigdy nie
planuję, że przykładowo teraz napiszę horror o wampirach i potem próbuję coś
pod tym kątem wypocić. Choć może to dziwnie zabrzmieć w kontekście pisania horrorów, dla mnie
książka, nawet horror, to wciąż w pewnym sensie dzieło sztuki, które powinno
się tworzyć, a nie produkować. Być może z czasem mi się to zmieni, ale na razie
opieram swoje pomysły wyłącznie na cudownych przypływach inspiracji. Nie
wymyślam książek na siłę. To przychodzi samo, a potem dojrzewa albo nie. Na ten
moment nie wyobrażam sobie na przykład, by jakiś wydawca powiedział mi: „a może
napiszesz książkę o tym?” i bym to zrobił. To nierealne. Tak samo nie wyobrażam
sobie, że nagle dostaję propozycję udziału w antologii i piszę coś na kolanie,
bo wymaga tego ode mnie miesięczny deadline. Jeżeli już, musiałbym mieć na
opowiadanie gotowy koncept, może nawet gotowy tekst w szufladzie, który czeka
na swoją kolej, tak jak teraz, w Magazynie Histeria. Nie traktuję pisania jako
pracy, lecz jako formę samorealizacji, rozwoju duchowego, uzewnętrznienia
emocji, które we mnie tkwią i przekazania wartości, które wyznaję. Takie
podejście ma wiele zalet, z których największą jest maksymalne możliwe
dopieszczenie powieści. W pasji jest entuzjazm, który nigdy się nie kończy, zaś
w pracy zawodowej czekają Cię typowe zagrożenia, jak lenistwo, odwalanie
fuszerki, wypalenie i tym podobne. Będę
to powtarzał do znudzenia – tworzenie, nie produkcja. Sztuka, nie potrzeba zarobku.
Emocje, serce, nie ekonomia. Fanów horroru wiejskiego jednak uspokoję, gdyż w
trzeciej powieści wracamy na wieś i będzie chyba nawet bardziej wiejsko niż w
„Gałęzistym”.
4. Historia przestawiona w „Grzeszniku” jest chyba niemal
w całości wymyślona, takie wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Jednak i tak
pomimo tego, research jaki zrobiłeś może nasuwać myśl, że fabuła dość mocno
oparta jest na prawdziwych miejscach. Co jest fantazją, a co prawdą w powieści?
Wszystko w „Grzeszniku” jest fikcją. Poczynając od
tego, że w spokojnych Suwałkach tak naprawdę nie grasuje żadna zorganizowana
grupa przestępcza, przez opisane wydarzania, po postacie, ksywki i rysopisy. Na
potrzeby powieści musiałem też stworzyć kilka nieistniejących obiektów, jak pub
należący do Suchego, czy agencję towarzyską „Harem”. Nie ukrywam, że
inspiracją, jeżeli chodzi o wygląd postaci były znane osoby z polskiej
popkultury. Suchego wyobrażałem sobie jak Roberta Więckiewicza, jego żonę – jak
Małgorzatę Foremniak, tylko z kręconymi włosami. Siostrę (zwłaszcza jej
fryzurę) – jak Kożuchowską. Knizio to zaś wykapany Wojciech Zieliński.
Największy problem miałem z tytułowym Grzesznikiem, ale w końcu uznałem, że do
tej roli jak ulał pasowałby Marcin Dorociński ze swoją pokerową twarzą znaną
chociażby z kreacji Despera w „Pitbullu”. Wspomniany przez Ciebie research
dotyczył głównie aksjomatów gangsterskiego świata, tematyki opętania,
manipulacji, języka ciała i… metod doskonałego kłamania. Ciekawiło mnie na
przykład, jak tworzą się duże grupy przestępcze, z czego wynikają porachunki,
jak wyglądają relacje między bossem, a jego żołnierzami i tak dalej. Jednak
inspirację do pewnych motywów jak zwykle przyniosło życie. Na przykład
wszystkie gagi, które pojawiają się przy okazji scen piłkarskich, wydarzyły się
naprawdę, oczywiście nie w wykonaniu gangsterów, a moim i moich kolegów z
boiska. Co do jednego. Wszystkie cięte teksty, wszystkie nieuczciwe zagrywki w
czasie gry – samo życie.
5. Właśnie o research chciałem zapytać. W przypadku
obydwu powieści przykładasz duża rolę do przygotowywania powieści. Widać to
min. na fanpagu Twoich książek, odwiedzasz miejsca, zbierasz historie,
dokumentujesz wszystko zdjęciami. Nie
często się spotyka, aby autor piszący horror przykładał taką wagę do tego
początkowego stadium powstawania swojego utworu?
Skoro Bonda szczyci się researchem, to mam być gorszy?
(śmiech). Moje podejście wynika z tego, o czym już mówiłem – książkę traktuję
jak dzieło sztuki. Moje dziecko, które firmuję własnym nazwiskiem. Moje dzieło
musi być doskonałe. To oczywiście niemożliwe, ale nic nie broni, by do tej
doskonałości dążyć, należycie zadbać o jakość. Tworzenie wynika z emocji.
Historię trzeba nie tylko wymyślić, nie tylko ją sobie wyobrazić. Historię
trzeba poczuć wszystkimi możliwymi zmysłami. Trzeba ją zobaczyć, dotknąć,
usłyszeć, oddychać tym samym powietrzem, co bohaterowie. Trzeba przeżywać
podobne emocje, co oni, wtedy opisze się je wiarygodniej. Trzeba się bać. Tylko wtedy opowieść będzie
pełna, dopieszczona pod każdym względem. Jako czytelnik jestem krytykiem nawet
ostrzejszym niż Karpie, potrafię nazwać swoje wymagania, potrafię merytorycznie
powiedzieć, co w danej książce mi się podoba, a co nie, co obiektywnie jest
dobre, a co kompletnie spartolone. Na przykład – elementem mistrzowskiego
warsztatu jest umiejętność tworzenia satysfakcjonujących zakończeń i
wiarygodnych dialogów. Czy zatem można nazwać mistrzem pióra kogoś, kto ma z
nimi problem? No nie, mistrz, jak sama nazwa wskazuje, nie ma problemów z
żadnym elementem pisarskiego rzemiosła. Oceniam książki pod wieloma kątami –
ile pracy w nie włożono, czy bohaterowie są należycie zarysowani, czy historie
mnie wciągają, czy nużą, czy występują ciekawe dialogi, czy przyjemnie się je
czyta, czy występują niepotrzebne sceny albo wątki, które pojawiają się na
moment i potem w ogóle się do nich nie wraca, czy mamy szczyptę humoru, czy
bywam zaskakiwany, czy odczuwam emocje i wreszcie – czy czytając daną książkę
poszerzam wiedzę. To kapitalna sprawa. Niedawno na przykład, czytając
Chmielarza dowiedziałem się, że zabójstwo i morderstwo to dwie różne rzeczy. I
świetnie! Zawsze to dodatkowy wymiar i zaleta książki, nigdy odwrotnie. Warto
więc do researchu się przyłożyć. Należy jednak pamiętać, by nigdy nie był
ważniejszy od opowieści. Zawsze powinien być dla niej jedynie tłem. Nie wiem
jak naprawdę jest u innych autorów w polskiej grozie, Ty siedzisz w tym
głębiej, ale nam wszystkim powinno zależeć, by wreszcie zerwać z łatką horroru
jako rozrywki literackiej niższego rzędu. Przynajmniej tym, którzy nie piszą
książek z góry nastawionych na bycie literaturą klasy B. To oczywiście bardzo
krzywdzące kategoryzowanie, w innych gatunkach też znajdziesz powieści, które
nie mają absolutnie żadnej wartości, pełne głupot, słabego researchu,
niedopracowane, taśmowe produkty, niemniej – inne gatunki nie powinny nas
obchodzić. To od nas zależy, jak horror będzie postrzegany z zewnątrz. Jeżeli
będzie rozwijał czytelnika, uczyni kolejny krok ku poprawieniu swojej opinii.
6. „Grzesznik: to gangsterska historia połączona z
horrorem. Na okładce książki można znaleźć porównania do „Chłopców z ferajny”,
nie wiem dlaczego, ale relacje pomiędzy głównymi bohaterami i otaczająca je
tajemnica, groza i niesamowitość bardziej mi przypomina filmy „Adwokat Diabła”
czy „Harry Angel”?
Masz częściową rację. Wymienione przez Ciebie filmy i
wspomnianych „Chłopców...” łączy jedno – niesamowicie ciekawe dialogi. I to
właśnie do nich odnosi się wzmianka na okładce, gdyż poświęciłem im szczególną
uwagę. Przeanalizowałem kino Martina Scorsese i doszedłem do wniosku, że filmy
tego reżysera są pod tym względem wybitne i to właśnie dialogi są ich
najmocniejszą stroną. Zwłaszcza w gangsterskich – nie tylko „Chłopcy...”, ale i „Kasyno”, czy moja
ulubiona „Infiltracja”. Chwytliwe, zapadające w pamięć dialogi to kolejny
wymiar czy to książki, czy to filmu, nad którym warto przysiąść. Przecież to
teksty z dialogów stają się legendarne i na stałe wchodzą do języka potocznego.
To teksty z dialogów najbardziej zapadają w pamięć – czy jesteś mi w stanie
przytoczyć na szybko jakikolwiek znany, książkowy cytat niepochodzący z
dialogu? Dialogi to sól dobrego pisarstwa, ponieważ poprzez nie pokazujesz, a
nie opisujesz. To w dialogach zarysowujesz postacie, tworzysz ich
charakterystyczne powiedzonka, sprawiasz, że nabierają życia. Suchym opisem
nigdy tego nie osiągniesz. Scenariusze filmowe składają się niemal wyłącznie z
dialogów, bo to one są esencją opowiadanej historii. W dialogach możesz do woli
stosować humor, który w wykonaniu narratora momentami mógłby nie zagrać.
Powieści z dużą ilością dialogów czyta Ci się przyjemniej, ponieważ nie są
jednym wielkim blokiem tekstu, a występuje tak potrzebna czytelniczemu mózgowi
różnorodność w strukturze akapitów. Dodatkowo to najprostszy sposób na
sprawdzenie, czy scena jest napisana poprawnie – czy dialogi czytane na głos
brzmią naturalnie?
Pisanie
dobrych dialogów to prawdziwa sztuka, ponieważ można bardzo łatwo wpaść w
pułapkę ekspozycji, czyli przykładowo rozmowy bohaterów o rzeczach, o których
nie powinni mówić, gdyż omawiane zagadnienia znają od podszewki. Dam głowę, że
przynajmniej części rzeczy, które właśnie wymieniłem nie wiedziałeś. Mało kto
zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę.
7. Powiem szczerze, że w kilku aspektach jestem
zaskoczony finalnym produktem. Oczywiście pozytywnie, chociaż brakowało mi tak
wyraźnej kobiecej postaci jak w „Gałęzistym” . Mam na myśli Natalię. Nie mamy
też kompletnie seksu (śmiech). I to mnie zaskoczyło bardzo, ponieważ wielu młodych
autorów „oddaje pola” przy tworzeniu scen erotycznych, zaś Tobie udało się to
rewelacyjnie.
W „Gałęzistym” scena seksu służyła odwróceniu uwagi od
innej rzeczy i dlatego pokazałem ją tak szczegółowo, bez owijania w bawełnę,
wręcz pornograficznie. Myślę, że to jedna z przyczyn, dla których jeszcze
nikomu nie udało się przewidzieć zakończenia tej książki. W „Grzeszniku” sceny
seksu nie były konieczne, choć nie do końca jest jak mówisz, bo w moim
ulubionym rozdziale „Harem” mamy coś w rodzaju gry wstępnej (śmiech). Polemizowałbym też, czy brakuje w
„Grzeszniku” wyrazistych kobiet, nawet jeżeli występują na drugim planie. Żona
Suchego ma charakterek, podobnie jego siostra, której rola w powieści jest
ważniejsza, niż może się czytelnikowi początkowo wydawać. Z kolei jego
schorowaną matkę uważam za chyba najlepiej wykreowaną postać zaraz po tytułowym
Grzeszniku. „Dobrze wykreowana” niekoniecznie musi znaczyć „intrygująca”, a to zapewne masz na myśli,
przytaczając Natalię z „Gałęzistego”. Ja rozumiem przez to, że postać wywołuje
emocje (niekonieczne dobre, wielu recenzentów podkreśla, że nie polubili nawet
Suchego), zapada w pamięć i jest wiarygodna w swoich działaniach, które nawet
jeżeli nas irytują, potrafimy zaakceptować jako możliwe w prawdziwym życiu, na
przykład w wykonaniu starej, niedołężnej, upartej kobiety. To mi wystarczy. Nie
da się ukryć, że w „Grzeszniku” pierwszoplanowe role pełnią mężczyźni, bo to
głównie z nimi kojarzy się gangsterski światek – z władzą, kultem siły i dobrą,
typowo męską zabawą jak nocne kluby i sport. Oczywiście, zazwyczaj otaczają się
pięknymi kobietami, lecz stanowią one głównie element tła, ozdobę dla historii.
Uspokoję Cię jednak, ponieważ w mojej trzeciej książce takie intrygujące,
nieprzewidywalne, kobiece postacie w stylu Natalii pojawią się aż dwie, może
nawet trzy.
8. Ostatnio przeczytałem, że polski rynek książki jest
tak ukształtowany, że autor MUSI sam dbać o reklamę swojej powieści, sam
zabiegać o spotkania autorskie, tworzyć wokół książki marketing (wyłączając
kilku pisarzy z najwyższej półki). Jak zareagowałeś, gdy zdałeś sobie sprawę z
tego, jak dużo leży w twoich rękach, działaniach i pomysłach? Nie myślałeś
może; „Oddam książkę wydawcy i niech on działa”?
Przyznam, że świeżo po premierze „Gałęzistego”, kiedy
pojawiło się kilka bardzo pozytywnych recenzji, naiwnie myślałem, że teraz
wszystko potoczy się samo, wieść o książce się rozniesie i, jak to mówi moja
ulubiona czytelniczka, kariera „ałtora” pójdzie z górki. Potrzebowałem trochę
czasu, by uświadomić sobie, że to tak nie działa. Internet umożliwia szybkie
udostępnienie dowolnej informacji, reklamy czy opinii, ale trzeba zdawać sobie
sprawę, że taką możliwość ma każdy użytkownik, więc Twój komunikat szybko znika
pod natłokiem innych treści. Jak zareagowałem po uświadomieniu sobie tej
prostej prawdy o świecie? W swoim stylu. Zacząłem działać, i to tak, jak nie
działa chyba żaden inny autor w Polsce. Przykład – nawet kina, które emitują
moje reklamy totalnie nie miały pojęcia, jak postępować z osobą fizyczną, która
zleca im kampanię. Zawsze zgłaszają się do nich firmy i była to dla nich
zupełnie nowa sytuacja, że się tak wyrażę, proceduralna. Promocja to oczywiście
sporo roboty, wiadomo, że wygodniej jest nie zawracać sobie nią głowy i skupić
się wyłącznie na pisaniu, ale ja odwróciłem na to punkt widzenia i staram się
dostrzegać wyłącznie pozytywy – ilu wspaniałych ludzi przy tej okazji poznałem,
ile ciekawych, przydatnych rzeczy nauczyłem się przez doświadczenie, nie dałby
mi żaden kurs ani szkolenie. Czysta praktyka i bezcenny kapitał na przyszłość.
Promocja z utrudnieniami na starcie, z którymi się borykałem to też w pewnym
sensie ćwiczenie kreatywności, pracowitości i silnej woli. Choć świat prze do
przodu, jedno w nim się nie zmienia –
kluczem do sukcesu jest tak naprawdę wyłącznie determinacja i
regularność. Przypadki osób, które doszły do czegoś bez ciężkiej pracy są
marginalne, można to porównać do szczęśliwego zrządzenia losu jak wygrana na
loterii, która spotyka nielicznych. Mam na siebie plan, konsekwentnie go
realizuję i nie mam żadnych wątpliwości, że kiedyś osiągnę cel.
9. Podejrzewam, że już masz pomysł na kolejną powieść,
może nawet ją piszesz. Ponownie skręcasz w inną stronę i zaskoczysz czytelnika?
Może się zdziwisz, ale jestem właśnie w trakcie mniej
więcej szóstej-siódmej korekty swojej trzeciej powieści, której najsurowsza
wersja była gotowa już w kwietniu. Jak już wspomniałem – wracamy na wieś, na
piękne ziemie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, ale porzucamy demonologię
słowiańską na rzecz tematyki czarownic. „Inkub” to połączenie kryminału i
horroru, z obszernie rozbudowaną warstwą obyczajową. Opowieść o samotności,
determinacji i celu uświęcającym środki. Książka opowiada dwie związane ze sobą
historie – jedną osadzoną współcześnie, drugą w czasach PRL-u. W pewnym
momencie połączą się w jedną całość. Aby obie były satysfakcjonujące, konieczna
jest odpowiednia długość książki. Jak dotąd najdłuższa ze wszystkich – w
„Grzesznikowym” formacie liczę jakieś 650 stron. Przemycę też trochę
regionalnych smaczków, na przykład część dialogów będzie napisana suwalską
gwarą, oczywiście tak, by czytelnicy spokojnie mogli ją zrozumieć. Zamierzam
przekonsultować to ze specjalistą w tej dziedzinie. Za mną obszerny research, z
akcjami typu samotna noc spędzona na wiejskim odludziu i liczne rozmowy z
tubylcami. Bardzo owocne, niektóre zwyczaje dawnych mieszkańców suwalskiej wsi
stanowią dobry podkład pod historię z dreszczykiem. Mówię tu zwłaszcza o jednym
nałogu. Posiłkuję się też literaturą naukową i beletrystyką. Aby wczuć się w
klimat opowieści gatunkowej, zamierzam przeczytać wszystkie najlepsze
współczesne polskie kryminały. Miłoszewski już za mną, aktualnie pochłaniam
Chmielarza, nie odpuszczę też Bondy, bo zapewnia ogromną ilość wiedzy, także
tej proceduralnej, co w tej chwili jest dla mnie najważniejsze. Historia
zawarta w „Inkubie” już teraz bardzo mi się podoba, są emocje, jest humor,
czytelnika czeka też kilka mocnych twistów, które wywrócą opowieść do góry
nogami. Nie przewidzicie zakończenia!
Koleżanka, która zawsze jako pierwsza „testuje” moje wypocinki, już je
przeczytała. Twierdzi, że jak dotąd będzie to najlepsza powieść na moim koncie.
Czy jej zdanie podzielą inni czytelnicy, okaże się już wkrótce. Marzyłbym, by
„Inkub” wyszedł na Boże Narodzenie przyszłego roku, ale zamierzam dłubać w nim
tak długo, aż będę z niego w pełni zadowolony. Ku chwale dobrego, dopracowanego
horroru!
Dziękuję za rozmowę i powodzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz