Heniek siedział
jeszcze w domu pogrzebowym o enigmatycznej nazwie Aurum in aeternum* . Dochodziła
godzina dwudziesta trzecia i powoli zbliżał się czas, kiedy powinien pójść na
obchód. Przez moment zastanowił się, na jaki dodatkowy pomysł wpadnie jego szef
i jakim to jeszcze stanowiskiem go obarczy, w obliczu katastrofalnie wysokiego
bezrobocia i marnych – co gorsze, nie zmieniających się od lat – perspektyw na
lepszą przyszłość.
Heniek pracował w
administracji tego domu, był grabarzem, i jakby tego było mało, dorabiał sobie
po nocach jako stróż na cmentarzu. Teraz właśnie pełnił obowiązki stróża w miejscu,
gdzie nikomu się nie spieszyło, z oczywistych względów.
Na małym sosnowym
stoliczku leżało białe, niewielkie opakowanie leku Kydroxelin. Sięgnął po niego i otworzył, wyrzucając powlekane,
chemiczne świństwo w dwóch rzędach po pięć tabletek. Ze środka opakowania
wypadła też starannie złożona ulotka.
Heniek rozłożył
ją i przeczytał.
Przed użyciem zapoznaj się z ulotką, która
zawiera wskazania, przeciwwskazania, dane dotyczące działań niepożądanych i
dawkowanie oraz informacje dotyczące stosowania produktu leczniczego, bądź
skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany
zagraża twojemu życiu lub zdrowiu – mówił na głos, zachowując się prawie
jak lektor z telewizyjnych reklam o kaszlących rodzinach, w okamgnieniu
uzdrowionych przez różnokolorowe kapsułki.
Jego szczególną
uwagę zwróciła rubryka z działaniami niepożądanymi.
Kydroxelin może wywoływać senność, zawroty
głowy, nieprawidłowości w myśleniu, omamy i halucynacje, niepokój, depresję.
Farmaceutyczne
pierdolenie, mruknął pod nosem i uśmiechnął się do siebie. Wyciągnął dwie
tabletki i zamaszystym ruchem wsadził do ust.
Połknął je niczym
nienasycony mięsem lew, mający ochotę na jeszcze więcej.
Drewniany zegarek
z kukułką wiszący na ścianie naprzeciw niego wybił godzinę dwudziestą trzecią.
Westchnąwszy, wstał z krzesła i poklepał się po garniturowych czarnych
spodniach. Do pasa miał przypiętą niewielką, srebrną latarkę i pojemnik z gazem
pieprzowym. To podstawa samoobrony w tym zasranym i niebezpiecznym fachu.
Wyszedł zdecydowanym krokiem z domu pogrzebowego i skierował się w lewo,
wkraczając na teren sektora numer dziesięć. Strzeniawski, Gordziński, Miklaś,
Nowotecki.
Heniek zerkał raz
w prawo, raz w lewo, patrząc czy wszystko jest w porządku.
Gdy doszedł do rzędu grobów
znajdujących się mniej więcej pośrodku sektora, ściągnął brwi. Białe literki na
marmurowej tablicy po prawej były zamazane.
Bajhaul… Bajhau… Bajha,
dukał, mrugając oczami, po czym wygiął głowę do tyłu, zdziwiony jak nigdy
dotąd. Ktoś zamazał literki nazwiska zmarłego? Kilka godzin temu przechodził
tędy i wszystko było widoczne. Jak to możliwe?
Burknąwszy coś do
siebie, odczepił od pasa latarkę i poświecił na tablicę z marmuru. Nawet to nie
pomogło. Brakowało dwóch liter. Czyżby kręciła się tu gdzieś w pobliżu hiena
cmentarna, nie mająca już nic z godności człowieka? Jedną sprawą – choć
wymagającą potępienia – było szabrowanie wiecznie odpoczywających w swoich
trumnach, ale, na litość boską, kradzież literek z pamiątkowej tablicy… to już
wołało o pomstę do nieba.
Skaranie z tymi
złodziejami, pomyślał Heniek i, machnąwszy ręką, wyłączył latarkę. Stanął znowu
twarzą do ścieżki prowadzącej wzdłuż sektora, gdy po kilku krokach uświadomił
sobie, że zaczyna robić się mglisto. Końcówka drogi była już prawie
niewidoczna.
Co jest grane? –
wymamrotał z trudem, drapiąc się po łysiejącej głowie. Przecież, do cholery,
jeszcze parę chwil temu było bezchmurne niebo, a mlecznobiała, księżycowa łuna
rzucała słaby blask na cmentarz.
Przełknąwszy
ślinę, starał się nie myśleć o podejrzanym zjawisku. Mimo tego, narastało w nim
poczucie bycia obserwowanym. Niepewnie przechylił głowę w lewo. Mgła stawała
się coraz gęstsza, ale miał dziwne wrażenie, jakby zza niej przypatrywała mu
się para demonicznych oczu.
Zachowaj spokój,
powiedział do siebie szeptem. To wszystko na pewno da się jakoś wytłumaczyć.
Nawet tę mgłę. Tak, na pewno, zaraz przejaśni się i będzie móżna kontynuować
obchód. Trzymając mocnym uściskiem latarkę w ręku, włączył ją i wyprostował
rękę przed siebie, jak najdalej. Nie widział niczego – absolutnie niczego! – w
odległości najbliższego pół metra. Żółwim tempem mgła przeistaczała się w dym,
jak w superprodukcjach wojennych, gdzie bohaterowie walczą o śmierć i życie, rzucając
wyzwanie pożodze.
Heniek przełknął
ślinę. Zaczął się trząść. Obezwładniały go kosmate łapska strachu, nieczule
łaskoczące jego nogi, tors, ręce.
Halo, jest tu ktoś?
– zapytał, machając latarkę w tę i we w tę. Uczucie bycia obserwowanym nie
malało. Coś naprawdę wlepiało w niego swoje gały. Do jego uszu doszedł zza
pleców przeciągły dźwięk, wywołując okrzyk przerażenia.
Obróciwszy się w
tamtą stronę, nasłuchiwał z szeroko otwartymi oczami. To musiał być tylko ptak,
który zerwał się gwałtownie z gałęzi i pofrunął. Tak, bez wątpienia. Zwykły
kruk. Heniek wypuścił z ust powietrze i przetarł dłońmi twarz.
Nie uwierzą mi
jutro w robocie, nie-u-wie-rzą! – parsknął nieokiełznanym śmiechem, zupełnie
niedostosowanym do przeżywanych emocji. Powinien raczej płakać, krzyczeć ze
strachu. Tymczasem on się śmiał, jak gdyby nigdy nic.
Przestał, gdy
usłyszał kolejny dźwięk. Brzmiał jak skrzypienie zawiasów otwieranej bramy na
cmentarz. Musiało być już gdzieś w pół do dwunastej. Przecież nikt o tej porze
nie miał tutaj prawa wstępu.
To nic – brama
została otwarta. Heniek był zobowiązany działać.
Zdeterminowany, w przeciągu paru
chwil przedarł się przez mgłę i wyskoczył na żwirowatą ścieżkę, prowadzącą
wprost do bramy. Mgła dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
Jezu Chryste
Przenajświętszy, wydukał, trzęsąc się jak osika. Ktoś stał u wrót bramy.
Wysoki, chudy jak szkapa. Ubrany w niecodzienny, ciemny prochowiec, z
kapeluszem jaki nosili detektywi w powieściach kryminalnych z początku
dwudziestego wieku.
Niepewnym krokiem
Heniek szedł w kierunku nieznajomego. Tamten zdawał się go nie słyszeć.
– Halo, co pan tu
robi? Jest już za późno na wizytę na cmentarzu. Proszę przyjść jutro ra… –
Zaczął mówić, a po chwili zamilkł, gdy gość ubrany w prochowiec obrócił się do
niego twarzą… a raczej czaszką. – Ależ przyjdę, jutro, pojutrze, nawet za trzy,
cztery dni. Dzisiaj jestem w pana sprawie, Henryku. Mam priorytet, proszę tylko
podpisać – odparł sympatycznym głosem, zupełnie innym niż jego trupia gęba.
Nie, to mi się
tylko śni, błagał w myślach Heniek, widząc jak nieznajomy wyciąga spod
prochowca grubą, brązową paczkę. Listonosz-truposz. Tego tu jeszcze brakowało.
Nie zastanawiając
się ani chwili, stróż obrócił się twarzą w kierunku domu pogrzebowego i –
wrzeszcząc jak mała, przestraszona dziewczynka, bojąca się ciemnego rogu w
swoim własnym pokoju – zaczął biec.
Ledwo łapał
oddech. Kaszlał głośniej niż niejeden gruźlik.
Zdążył się
jeszcze obrócić za plecy – chciał sprawdzić czy trupia gęba w prochowcu go goni.
Ku jego zdziwieniu, wysoki nieznajomy stojący przy bramie zniknął, a brama była
zamknięta… i nietknięta.
Stojąc już
naprzeciw drzwi wejściowych do domu pogrzebowego, starał się zrozumieć, jak to
możliwe. Przecież ta blada morda uśmiechała się i chciała jego podpisu.
Powiedziała, że przyjdzie jutro, pojutrze, za trzy, cztery dni.
Co tu się, kurwa,
działo? To jakieś pieprzone halucynacje, czy co?
Chwyciwszy za złotą gałkę od drzwi
wejściowych, przypomniał sobie o ulotce leku Kydroxelin.
Może wywoływać senność, zawroty głowy,
nieprawidłowości w myśleniu, omamy i halucynacje, niepokój, depresję – to
wszystko było zawarte w tej ulotce, o której powiedział „farmaceutyczne
pierdolenie”.
To świństwo mogło
mnie zabić, warknął, kręcąc głową na znak niedowierzania. Niby lekarstwo na
nadciśnienie, a pikawa mogłaby wystrzelić z nadmiaru emocji. Przetarłszy oczy
opuszkami palców, wyprostował się i zamarł.
Znowu nękało go to
samo uczucie. Przekrwione gały, wpatrzone w niego z nienawiścią. Jego
pomieszczenie służbowe było słabo oświetlone – malutka, ledwo świecąca
żaróweczka to stanowczo za mało, żeby dać człowiekowi spokój i bezpieczeństwo.
W dodatku na cmentarzu. Postawił dwa kroki przed siebie, gdy usłyszał głośne
łomotanie do drzwi.
Przerażony o mało
nie stracił równowagi, próbując się obrócić twarzą do nich.
– Heniek, błagam,
wpuść mnie do środka, proszę! Coś mnie goni, kurwa! Otwieraj! – wrzeszczał
znajomy mu głos. To był jego zmiennik – Albert zwany Rudym. Miał dziesięć kilo
nadwagi, rudą jak ogień czuprynę na głowie, delikatny wąsik i szczupłą, owalną
twarz.
Odbiło mu? –
pomyślał Heniek. Dobrze wiedział, że przychodzi dopiero na rano. Zapomniał?
Mógł przedzwonić, do cholery.
– Człowieku,
przecież ty masz do pracy dopiero na jutro! Co, zapiłeś robaka? Wracaj do domu
i śpij! – krzyknął Heniek przez zamknięte drzwi.
Cisza. Chyba
sobie poszedł.
Henryk westchnął,
gdy coś uderzyło w drzwi z całych sił. Jakby to była próba wyważenia ich
barkiem. Na szczęście, tylko jedna. Błyskawicznie otworzył je i zobaczył
leżącego na żwirze Alberta.
Miał przegryzioną
tętnicę, z której sikała żywcem krew.
Heniek zdołał
jedynie jęknąć i padł obok swojego współpracownika. Jego serce nie wytrzymało
tylu napięć jednej nocy. Uznał za „farmaceutyczne pierdolenie” fakt, że powinno
czytać się ulotki dołączane do leków.
Pominął fragment
w rubryce działań niepożądanych, gdzie przestrzegano osoby z nadciśnieniem o
zażywaniu pojedynczej dawki. Podwójna była dla nich zabójcza.
C'est la vie.
NORBERT GÓRA
"(...) sikała żywcem krew"? No cóż, dobre i to- mogła sikać Okocimiem.
OdpowiedzUsuń