niedziela, 18 września 2016

COPERNICON 2016 - Relacja.

COPERNICON 2016



Dotarłem do Torunia w pierwszy dzień konwentu, dość późno, zegar na wyświetlaczu auta wskazywał godzinę dwudziesta. Oczywiście nie obeszło się bez problemów. Nawigacja w samym mieście dostała kota i pod hotel Kopernik dotarłem praktycznie na czuja. Po rozłożeniu gratów wraz z Krzyśkiem „Korsarzem” Bilińskim („Okolica Strachu” i „Misterium Grozy”) i Maćkiem Lewandowskim ruszyliśmy w stronę starówki, tam spotkaliśmy się z Simonem Zackiem i po zapoznaniu się z toruńskimi pubami, znalazłem się w hotelu około trzeciej w nocy. Zaczęło się obiecująco, choć nie dla rozrywek przecież przyjechałem do miasta utożsamianego z Mikołajem Kopernikiem.


W sobotę rano meldujemy się na konwencie, praktycznie z marszu wskakuję na panel dotyczący researchu  i zasiadam obok znamienitych gości imprezy: Marka Oramusa, Magdaleny Kozak, Marcina Przybyłka, Roberta Wegnera i Aleksandry Janusz. Dwie godziny opowiadania o…. no właśnie, nie koniecznie o tematach związanych z przygotowaniem się autora do pisania powieści. Powiem szczerze, że czułem się jak idiota, gdy Marek Oramus dyskutował z Marcinem Przybyłkiem o materii, kosmosie i wszystkich tych „naukowych kosmicznych rzeczach”, ponieważ kompletnie nie miałem o tym pojęcia. Więc nie dość, że to był mój debiut w tego typu spotkaniu, to trema dodatkowo została pogłębiona brakiem możliwości nawiązania sensownej dyskusji z takimi specjalistami. Można było wyczuć, że Marek Oramus, ze względu zapewne na swoją wiedzę i dokonania dla polskiego SF, był niekwestionowanym autorytetem, który pozwalał sobie „wcinać się” w wypowiedzi innych gości, mówiąc ”Nie zgadzam się”, co wywoływało burzę śmiechu na sali. Oczywiście, te swoje „Nie zgadzam się”, później  bardzo rzeczowo argumentował i tutaj zaczynał się moment, gdy nie wiedziałem o czym panowie rozmawiają. Pomimo, że czułem się dziwnie, to w myślach mówiłem sobie ”Przecież ja jestem od horroru” i w pewnym sensie to pomagało. Byłem także jednym, który nie zajmował się pisaniem książek, o czym raczyłem wspomnieć i Marek Oramus skwitował to „I całe szczęście”. Jakby nie patrzeć, to było fantastyczne przeżycie i bardzo się cieszę, że mogłem usiąść obok tak znanych i docenianych w polskiej literaturze fantastycznej pisarzy.
Chwilę potem zaczęło się spotkanie, które prowadziłem razem z Krzyśkiem, o czasopismach grozy. Czterdzieści pięć minut zleciało bardzo szybko.
O piętnastej Krzysiek zaczął swoją prelekcję o inspiracjach literaturą w muzyce metalowej, rockowej i ambient. Szło mu jak z płatka i sam dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, choć sam temat z pewnością nie został wyczerpany.
Następnie Agnieszka Brodzik poprowadziła prelekcję o horrorze cielesnym i pomimo, że w sprawie kilku książek mieliśmy odmienne zdania, to wyszło dobrze i zachorowałem na Lindqvista.
I znowu, wspólnie z Krzyśkiem opowiadaliśmy o współczesnym polskim horrorze. Co warto czytać, czego nie, jak wygląda sytuacja na rynku i dlaczego literacki horror jest w miejscu ,w którym jest.Tutaj dostawaliśmy sporo pytań od uczestników spotkania i pod tym względem druga nasza wspólna prelekcja wypadła zdecydowanie lepiej.
O dziewiętnastej rozpocząłem opowieść o złotej erze literackiego horroru w latach dziewięćdziesiątych, więc przegląd: Amber Horror, Phantom Press International, Rebis, Prima i kilka innych wydawnictw. Autorzy, ciekawostki, okładki dosłownie wszystko. Bardzo fajne spotkanie, mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że wyszło dobrze.
Na koniec znowu Krzysiek, tym razem opowiadał o powieści okultystycznej. Ponieważ wygłaszał ją już podczas tegorocznego Polconu, to szybko i bez problemów dobrnął do końca, choć czasami nie za bardzo wiedziałem o czym mówi. Nie można znać się na wszystkim.
Tak wyglądał nasz dzień roboczy. Jeżeli chodzi o esencję takich imprez, to z pełnym plecakiem książek, nawiedzałem autorów i zdobywałem autografy i pamiątkowe zdjęcia. Marek Oramus, Jacek Komuda, Jarosław Grzędowicz – dedykacje, zdjęcia i zamienionych kilka słów. Pamiątki dumnie dokładałem do odpowiedniej przegrody w plecaku. Podczas robienia zdjęcia z Jackiem Komudą, rolą fotografa obciążyłem Marcina Przybyłka, który z zapałem pstrykał kilka fotek moim telefonem, ponieważ nagle na aparacie wyświetlił się napis „ERROR”. Udało się i to najważniejsze. Jak się okazało, to nie było moje ostatnie spotkanie z Marcinem. Sobotę zakończyłem w towarzystwie Krzyśka i Agnieszki Brodzik (Carpe Noctem), na większe eskapady nie miałem już siły.
W niedzielę zameldowaliśmy się na hotelowym śniadaniu. Swoją drogą wybór wędlin, serów i pieczywa był naprawdę duży. Przysiedliśmy się do stolika, przy którym kończył śniadanie właśnie Marcin Przybyłek, potem dotarł Maciej Lewandowski i Aśka (jego dziewczyna). Blisko półtora godziny rozmawialiśmy o najnowszej książce Marcina, którą obiecałem sobie przeczytać. Do tego wszystkiego było bardzo wesoło i żywiołowy charakter i opowieści autora „Orła białego” powodowały, że trzeba było przerywać jedzenie na salwy śmiechu, co zauważyli także inni goście hotelowej stołówki. My bawiliśmy się rewelacyjnie i powiem szczerze, że bardzo polubiłem tego faceta.

Teraz kilka słów o organizatorach i samym Coperniconie. Nie pamiętam, aby inny konwent był tak świetnie zorganizowany, profesjonalnie poprowadzony i tak dobrze zajmowano się gośćmi. Do tego miła atmosfera, uczynni ludzie, pomimo, że dwa razy zgubiłem identyfikator, tzn. zgubiłem, znalazłem, zgubiłem i nie znalazłem. Z drobnymi problemami jednak zawsze wszedłem ponownie na teren imprezy i zawsze znalazła się w pobliżu osoba, która zajmowała się takimi oszołomami jak my. Wspaniale, cudownie i rewelacyjnie. Jak tylko będzie to możliwe, melduję się za rok. Obowiązkowo!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz