środa, 30 lipca 2014

Kotku jestem w ogniu/frg - Dawid Kain



Dawid Kain




Kotku, jestem w ogniu – fragment


 

Otworzyłem drzwi, dłoń drżała na klamce.
W progu ruda chudzina z zadartym nosem. Dżinsowe, podarte do granic możliwości szorty i szara koszulka na ramiączkach. Aż się zarumieniła ze zdenerwowania.
– Próbowałeś się zabić? Tego właśnie chciałeś?
– Kto? – zdziwiłem się.
– Ty! Przedawkowałeś?
Odepchnęła mnie i wpadła na kwadrat jak miniaturowe tornado. I zaraz już nic nie widziałem, bo wszystkie moje graty zaczęły wirować w opętańczym tańcu. Szmaty z podłogi latały gdzieś po ścianach. Jakieś gazety i książki wzbiły się w powietrze niczym papierowe ptaki od miesięcy okupujące półki i stoliki w oczekiwaniu na odlot do ciepłych krajów.
– Przestań świrusko! – rozdarłem się. I oszołomiła mnie trafność tego sformułowania, jako że w jednym słowie łączyło ono: świra, wir i wirusa, a właśnie czymś z pogranicza tych kategorii była ta nawiedzona kobieta.
Wtedy ona zatrzymała się nagle, jak film na pauzie. Wszystko jakby zamarło, ścięte niewidzialnym lodem: te wszystkie graty na podłodze i pod sufitem, o których nie śniło się naszym Prozaikom.
– Gdzie to jest? – zapytała.

Zanim dotarł do mnie sens tego zdania, wzbite przed momentem w powietrze sterty niemożebnego dziadostwa opadły nagle, jak ważąca tonę kurtyna, wszystkie naraz.
Co się działo?
Skąd te chore zaburzenia czasoprzestrzeni?
Byliśmy tutaj w jakimś akwarium, na księżycu, czy gdzie?
Możliwe że na wczorajszej imprezie, której nadal nie pamiętam, przegiąłem nawet bardziej niż jest wyobrażalne i zgodziłem się wziąć zastrzyk narkotyku określanego mianem Czas. I on dopiero teraz chwycił, z takim oto dilejem, co się trafia strasznie rzadko, ale jednak...
Ale nie, nie wierzę, żebym był aż do tego stopnia głupi. Od małego nasłuchałem się przecież dość opowieści o idiotach, którzy przedawkowali Czas.
Reperkusje bywały różne. Ktoś wbił igłę w żyłę, a zanim zdążył ją wyjąć minęło pięćdziesiąt lat i ocknął się jako starzec. Inny zapodał sobie odrobinkę więcej niż nakazywałby rozsądek, po czym cofnął się do okresu, gdy był jeszcze płodem, nie tracąc jednak świadomości dojrzałej osoby; w efekcie musiał spędzić kolejne miesiące w łonie, gdzie każda sekunda jest wiecznością, a pulsująca ciemność wokół jest tak obca i przerażająca, że zaraz po wyjściu stamtąd jesteś w stanie tylko wrzeszczeć.
To oczywiście skrajne przypadki, najczęściej przedawkowanie Czasu nie kończyło się tak dramatycznie. Niektórzy w ten sposób poznali nawet swoich partnerów życiowych, przenosząc się do chwil, gdy są już razem, dzięki czemu potem – a raczej: przedtem – po powrocie, już dobrze wiedzieli, z kim zwiąże ich przyszłość, i od tego momentu szukali tych drugich połówek każdego dnia, od rana do nocy, przejrzawszy na wylot labirynty własnego losu. Ale byli i tacy, co popełniali samobójstwa, wiedząc, jak tragiczne będzie ich życie za pięć, dziesięć czy piętnaście lat.
Ten towar był zbyt ostry nawet dla takich seryjnych przeginaczy jak ja czy Zampano. Ze znajomych chyba jedynie Dawid pokusił się o pojedyncze zapodanie, mówiąc, że chciałby skoczyć na parę godzin o trzydzieści lat w przód, żeby potem napisać szczere, autobiograficzne science-fiction bliskiego zasięgu. Coś musiało pójść nie po jego myśli, bo po powrocie przez długi czas wystukiwał na klawiaturze wyłącznie paranoiczne miniatury o prześladowaniach i masowych mordach. A może wręcz przeciwnie, skoczył w tamto miejsce i to była stuprocentowa prawda bez choćby grama konfabulacji. O tej ewentualności boję się nawet myśleć.
– Co gdzie jest? Mówże jasno, zamiast się tu kręcić jak jakiś tajfun, jakieś tornado.
– Te leki, które przedawkowałeś. I przez które się nie budziłeś, kiedy ja tam tak waliłam, że aż mi ręce spuchły.
Czy to stworzenie odwiedziło nasz ponury wymiar tylko po to, żeby nakręcić mi najcięższą schizę pod słońcem? Czym zasłużyłem sobie na tego rodzaju karę? Cóż, taki zawód. Za niewielką opłatą pozwalasz świrom ukrywać się przed bezdusznym światem w wysnutych z literatury snach, to i się nie dziw, jak zwalą ci się na łeb z ważącym tony tobołem własnych dramatów.
– Uspokój się i zwiń tę przenośną paranoję, którą mi tu roztaczasz. Nic nie brałem, nikt się tutaj nie zabijał. Na zejściu jestem. Po drobnej bibce, której przebieg na razie się nie układa w logiczny ciąg zdarzeń. Nie miej zbyt wygórowanych wymagań, bo ledwo się trzymam w jednym kawałku, mogą się ze mnie rozmaite elementy wysypać, a inne poodpadać. Taka sytuacja.
– Vonnegutowi niech będą dzięki! Już myślałam... już myślałam... – Nie kończąc zdania rzuciła mi się w ramiona, wpadłszy w ewidentną ekstazę z powodu mojego zejścia, które nie było żadną próbą samobójczą, jak mogłaby podejrzewać.
– Ty pewnie jesteś Alwenta? – spytałem.
– Mhm. Przepraszam za to. No wiesz. Mój chłopak celowo się otruł i od tamtej pory jestem trochę przewrażliwiona.
To wiele tłumaczyło.
Wiele, ale nie wszystko.

– Przeżył chociaż?
– Tak, ale jest w śpiączce, już od pół roku. Na szczęście mam z nim kontakt, bo leży w jednym z Limbotoriów.
Grubo przesadzała, nazywając to kontaktem. W licznych Limbotoriach rozsianych po całej planecie gniło obecnie ponad dziesięć milionów ludzi – wszyscy w głębokiej komie, z tych czy innych powodów. I pewnie, można było się dowiedzieć, co u nich i gdzie są, ale nie dało się z nimi normalnie porozmawiać, uświadomić im chociaż, że tkwią w otchłannej nieprzytomności. Wielu z nich jest zresztą czynnymi literatami. Elektrodowe czepki na głowach przekazują wysyłane przez mózgi sygnały prosto do maszyn dekodujących, a te utrwalają wszystko na wydrukach. Powstało w ten sposób wiele naprawdę wybitnych i ważnych książek. Z reguły są to powieści fantastyczne lub zawiłe prozy poetyckie, mają jednak licznych i oddanych fanów, a nawet osobne domy wydawnicze, publikujące wyłącznie autorów w śpiączce.
Powszechne jest u nas przekonanie, że osoba tkwiąca w komie w naszym świecie może być najzupełniej świadoma w innych, równoległych rzeczywistościach, i stąd koncepty niektórych dzieł rodem z Limbotoriów ocierają się o geniusz. Popularna teoria mówi: pacjenci tego wszystkiego wcale nie wymyślają, oni po prostu tam są, to czysty autobiografizm. Jednak przyjmując to założenie, trzeba uwierzyć, że naprawdę istnieją światy, gdzie niszowe dzieła autora ukrywającego się pod pretensjonalnym pseudonimem Ducha Świętego nie tylko otaczane są niewyobrażalną czcią i graniczącym z psychopatią kultem, ale też sprzedały się w setkach milionów egzemplarzy. Że istnieją światy, w których kraje o tak nonsensownych nazwach jak Niemcy, Polska czy Rosja nie tylko są w pełni realne, ale nawet toczą ze sobą wojny! I to na dodatek z powodów pozaliterackich! W naszej rzeczywistości, gdzie wszystko jest wtórne i drugorzędne względem literatury, takie absurdy bywają trudne do wyobrażenia, nawet na ciężkiej fazie, nawet po wielodniowych melanżach, jakie przecież już niejednokrotnie były moim udziałem.
– Cieszę się niezmiernie – skłamałem. – Napisał tam coś ciekawego?
– Mhm, jasna sprawa. Czterysta stron bolesnej autobiograficznej fantastyki o życiu niejakiego „żołnierza” w niejakim „Iraku”. Beletrystyka, taka mocno z najniższej półki, pełna pościgów, strzelania i opisów tamtejszego, zupełnie kosmicznego społeczeństwa, no ale dobrze, że w ogóle coś z siebie wydusił, że gdzieś tam jest, w tych swoich urojeniach.
– Lepiej być gdzieś, niż nigdzie – odparłem i zachwyciła mnie błyskotliwość tej frazy, osiągającej niemal lotność aforyzmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz