Dawid Kain
Kotku, jestem w ogniu – fragment
Otworzyłem drzwi, dłoń drżała na klamce.
W progu ruda chudzina z zadartym nosem. Dżinsowe, podarte do granic możliwości szorty i szara koszulka na ramiączkach. Aż się zarumieniła ze zdenerwowania.
– Próbowałeś się zabić? Tego właśnie chciałeś?
– Kto? – zdziwiłem się.
– Ty! Przedawkowałeś?
Odepchnęła mnie i wpadła na kwadrat jak miniaturowe tornado. I zaraz już nic nie widziałem, bo wszystkie moje graty zaczęły wirować w opętańczym tańcu. Szmaty z podłogi latały gdzieś po ścianach. Jakieś gazety i książki wzbiły się w powietrze niczym papierowe ptaki od miesięcy okupujące półki i stoliki w oczekiwaniu na odlot do ciepłych krajów.
– Przestań świrusko! – rozdarłem się. I oszołomiła mnie trafność tego sformułowania, jako że w jednym słowie łączyło ono: świra, wir i wirusa, a właśnie czymś z pogranicza tych kategorii była ta nawiedzona kobieta.
Wtedy ona zatrzymała się nagle, jak film na pauzie. Wszystko jakby zamarło, ścięte niewidzialnym lodem: te wszystkie graty na podłodze i pod sufitem, o których nie śniło się naszym Prozaikom.
– Gdzie to jest? – zapytała.