piątek, 14 listopada 2014

"Opowiem ci mroczną historię" Stefan Darda - frg.





 3.
Jackowi wydawało się, że obudził go jakiś hałas.
Przez moment leżał bez ruchu z otwartymi oczyma,
patrząc na wyświetlacz elektronicznego budzika, który
wskazywał dwie po trzeciej. Gdy od strony pokoju Julki
dobiegł jakiś szmer, wiedział, że to nie był sen.
Ostrożnie wysunął się z objęć Pauliny, założył bokserki i ruszył
w stronę korytarza, by potem skierować się do przeszklonych
 mleczną szybą drzwi, przepuszczających słaby blask
lampki nocnej.
Kilka godzin wcześniej śmiał się z tego, że zmarłych
można spotkać w realnym świecie, ale teraz, gdy szedł ko-
rytarzem pogrążonego w ciszy domu, nie było mu wcale
do śmiechu. Żywych nie musiał się obawiać dzięki nowo-
czesnemu alarmowi i firmie ochroniarskiej.

Wiele razy wstawał do Julki nocą, ale teraz czuł, że jest
jakoś... inaczej. Miał wrażenie, że jest obserwowany przez
kogoś niewidocznego, kogoś, kto czai się w ciemnościach,
lecz równie dobrze może być po drugiej stronie mlecznej
szyby, w pokoju małej, ale nie przeszkadza mu to w ob-
serwacji. Jacek był już prawie przy drzwiach pokoju cór-
ki i sięgnął w ich stronę dłonią, gdy wydało mu się, że na
ścianie obok lewego ramienia mignął jakiś cień. Niewyraź-
ny, zupełnie bezkształtny, prawie nierealny, a jednak to
nie było przywidzenie. Coś na chwilę znalazło się pomię-
dzy lampką nocną a mleczną szybą. Pchnięte drzwi cicho
zaskrzypiały. Od strony łóżka Julki dobiegł cichy szelest.
Horodecki wszedł do środka i odetchnął. Na podłodze,
tuż przy kapciach dziewczynki, leżały dwie książeczki i jed-
na kolorowanka, której kartka jeszcze lekko się poruszała.
Zdarzało się, że Julka budziła się w nocy i gdy nie mogła
zasnąć, przeważnie przychodziła do łóżka rodziców. Nie-
kiedy jednak przeglądała pozostawione na stoliku obok baj-
ki i zeszyty. Jacek często znajdował je rankiem na kołdrze
córki. Tym razem spadły na podłogę. Pierwsza książeczka
zbudziła Horodeckiego, drugą usłyszał już po przebudzeniu,
a kolorowanka zsunęła się z kołdry, gdy był przed drzwiami
pokoju córki. I to pewnie od jej okładki odbiło się światło,
sprawiając dziwne wrażenie cienia na drzwiach.
Julka spała spokojnie, oddychając cicho przez lekko
uchylone usta. Niesforny kosmyk znów zsunął się na jej czo-
ło i tym razem Jacek nie bał się go poprawić. Potem zebrał
książki i kolorowankę, by ułożyć je na stoliku.
Niepokój jednak nie minął, ponieważ Horodecki wciąż
pamiętał wyłażące gdzieś z otchłani podświadomości ob-
razy, które rysowały się w jego wyobraźni tam, na koryta-
rzu. Wydawało mu się, że patrzy na niego chłopak w ro-
werowym kasku.
„Czy to możliwe, że jestem jego mordercą, a on przy-
szedł, żeby mi się pokazać?” — myślał Jacek, wychodząc
z pokoju. Po chwili zreflektował się, że przecież ten chło-
pak jeszcze żyje.
Zamykając za sobą drzwi, raz jeszcze spojrzał na cór-
kę. Kosmyk włosów znów zdążył zsunąć się na jej czoło.
*
Horodecki poszedł do kuchni, nalał do szklanki mleko
i włożył ją do mikrofalówki. Gdy miał problemy ze snem,
ciepłe mleko zazwyczaj pomagało, więc był pewien, że przy-
da się i tej nocy, choć obawiał się, że może nie przynieść
oczekiwanego efektu.
Był zbyt roztrzęsiony.
Sprawa związana z młodym rowerzystą zaczynała go
niebezpiecznie osaczać. Zdawał sobie sprawę, że być może,
mijając tego chłopaka, nie zachował należytej ostrożno-
ści, ale przecież, na Boga, to jeszcze nie powód, żeby po-
padać w obłęd!
Czy popadał w obłęd? Gdy przypominał sobie wrażenie,
które odczuwał, stojąc przed drzwiami, miał wrażenie, że
jego stan jest naprawdę poważny.
Kuchenka cicho brzęknęła, sygnalizując, że mleko ma już
właściwą temperaturę. Jacek wyjął pełną szklankę, usiadł
przy stole i upił dwa łyki. Właśnie wtedy wszystko do nie-
go dotarło, ukazało się, jak krajobraz w bezksiężycową
noc, rozświetlony nagle srebrzystym blaskiem błyskawicy.
„Ten gówniarz wcale nie musiał tamtędy jeździć i tak
naprawdę to sam jest sobie winien” — przypomniał sobie
słowa, które cisnęły mu się do głowy, jak niechciani goście
w zabłoconych butach na świeżo kupiony luksusowy dywan.
Pamiętał go, teraz już pamiętał bardzo dobrze tego chło-
paka.
Nie zwracał na niego większej uwagi, ale zawsze gdy
go mijał, dodawał trochę gazu. Tak dla zabawy, żeby przy-
szpanować mocnym silnikiem, a może żeby trochę prze-
straszyć łebka.
Jak zaczął jeździć tą trasą, chłopak miał sporą nadwagę
i początkowo Horodecki się z niego trochę podśmiewał, ale
po kilku miesiącach sylwetka tego młodego gnojka zaczęła
się zmieniać. „Jak się nie ma co robić, to można bąki i na
rowerze zbijać” — myślał Horodecki, pamiętając o tym, że
praca sędziego nie sprzyja utrzymaniu jego prawidłowej
wagi. Trochę zazdrościł Leszkowi (teraz, siedząc przy stole
w kuchni, nad szklanką parującego mleka, Jacek już prze-
cież znał imię chłopaka) samodyscypliny i uporu, na któ-
re sam nie potrafił się zdobyć, tłumacząc się przed samym
sobą na wszystkie możliwe sposoby.
Ale nie zaprzątał sobie tym zbytnio głowy, bo miał inne,
poważniejsze problemy. Zawsze jednak trochę dodawał
gazu, a Leszek parę razy (teraz Horodyński pamiętał to bar
-
dzo dobrze) podnosił lewe ramię w taki sposób, jakby chciał
zasłonić głowę. Później chłopak zaczął jeździć w kasku.
Jacek podniósł nieświadomie szklankę do ust i popijając
z niej po raz kolejny dwa łyki, myślał: „Chłopak, Leszek,
syn, zdolny uczeń — jak to wszystko do niego nie pasuje!
Przecież dla mnie to był tylko kawałek mięcha na dwóch
kółkach, które tylko niepotrzebnie zajmują kawałek pasa
ruchu. Nie, wcale nie chciałem mu zrobić krzywdy, ale nie
dlatego, że był człowiekiem i obawiałem się o jego dobro,
ale dokładnie na tej samej zasadzie, jak nie chce się zrobić
krzywdy workowi wypełnionemu piachem. Gdzie ja, do
kurwy nędzy, miałem rozum?! Co się ze mną wtedy dzia-
ło?! Dlaczego musiało się wydarzyć coś takiego, żebym so-
bie uświadomił coś tak prostego, a jednocześnie coś, cze-
go — jestem o tym święcie przekonany — nie uświadamiają
sobie miliony kierowców na całym świecie? Boże, nie po-
zwól, żeby on umarł, pozwól mu z tego wyjść... Boże, jaki
ja byłem głupi...”.
*
Parę minut przed siódmą Paulina zastała Jacka przy sto-
le w kuchni. Siedział w samych bokserkach nad na wpół
opróżnioną szklanką zimnego mleka. Dopiero gdy poło-
żyła mu rękę na ramieniu, ocknął się i rozejrzał wokół,
jakby zupełnie nie był świadomy tego, gdzie jest i co się
z nim dzieje.
221
— Przebudziłam się, spojrzałem na zegarek i myślałam,
że już się zbierasz do pracy...
— Tak, właśnie, do pracy — odparł, jakby ciągle jesz-
cze trochę nieobecny. — Która jest?
— Zaraz będzie siódma.
— Aha. No to idę się zbierać. Już chyba dość późno,
prawda?
— Tak, nawet bardzo.
Paulina usłyszała, jak Jacek wchodzi do łazienki i włą-
cza radio. Zaczynała naprawdę martwić się o męża. Pomy-
ślała, że jeszcze poczeka kilka dni, a później będzie musia-
ła z nim poważnie porozmawiać.
Włączyła radio w kuchni, nastawione na tę samą czę-
stotliwość, co to łazienkowe. W regionalnej stacji wypika-
ła siódma. W pierwszej kolejności poinformowano, że dziś
około trzeciej nad ranem zmarł ten młody zdolny chłopak,
który doznał poprzedniego dnia urazu mózgu w wyniku
wypadku na rowerze. Zdążyła tylko pomyśleć, że może to
i dla niego lepiej, gdy usłyszała, jak drzwi od łazienki się
otwierają. Jacek stanął na progu kuchni. Twarz miał w pian-
ce do golenia, a w prawej dłoni ściskał maszynkę. Dopie-
ro teraz Paulina zauważyła, że piana na obu policzkach jej
męża przecięta jest strużkami łez.
— Zabiłem go, Paulinko — wyszeptał, wpatrując się
w nią przerażonym, niemal szalonym wzrokiem. — Boże,
ja go naprawdę zabiłem...
*
Tego dnia sędzia Jacek Horodyński nie pojawił się w pra-
cy. Zamiast tego stawił się w siedzibie komendy powiato-
wej policji w celu zmiany wcześniejszych zeznań.
Paulina prosiła go przed wyjazdem z domu, żeby się
jeszcze zastanowił. Zadzwoniła nawet do Pawła Świebo
-
dy z prośbą, żeby on spróbował przemówić jej mężowi do
rozumu; zdawała sobie przecież sprawę, że jeśli Jacek zo-
stanie oskarżony i skazany, to jego kariera runie w gru-
zach. Świeboda zadzwonił do Horodeckiego na komórkę,
ale spotkał się ze stanowczą negatywną odpowiedzią. Kie-
dy spróbował raz jeszcze wybrać numer, komórka Jacka
była już wyłączona.
Przesłuchanie prowadził sierżant Jańczak, który dzień
wcześniej potraktował sędziego dość chłodno. Tym razem,
gdy tylko usłyszał pierwsze słowa zeznania, zachowywał się
już o wiele bardziej taktownie. Zresztą nie tylko ze względu
na treść tego, co sędzia miał do powiedzenia, ale też brał pod
uwagę wygląd przesłuchiwanego, który sprawiał wrażenie,
że od poprzedniego dnia postarzał się o jakieś dziesięć lat.
*
Po przesłuchaniu Horodecki zadzwonił do sądu i krót-
ko streścił całą sprawę prezesowi, oznajmiając, że bierze
teraz kilka dni wolnego, ale chyba niepotrzebnie, bo za-
pewne wkrótce i tak zostanie zawieszony. Rozmowa trwa-
ła najwyżej dwie minuty, bo Jacek jak najszybciej chciał
znaleźć się w domu.
Wracał tędy, co zwykle (mimo że rano do centrum znów
pojechał okrężną drogą). Dręczyło go ogromne poczucie
winy, ale w pewien sposób czuł, że jest mu lżej na sumieniu.
Nie martwił się o przyszłość. Na razie mieli jeszcze trochę
odłożonych pieniędzy, a później przecież się coś wymyśli.
„Ciągle jesteśmy wszyscy — myślał. — A matka Leszka
już nigdy nie będzie mogła tego powiedzieć...”.
Otworzył bramę pilotem i wjechał przez nią, kierując się
w stronę miejsca, gdzie zawsze parkował auto. Julka stała
na trawniku ze sznurkiem, na którego końcu jakieś półto-
ra metra wyżej chwiał się niebieski balonik. Pomachała ta-
cie z uśmiechem, a on też podniósł rękę i wtedy samochód
najpierw w coś uderzył, a później prawe przednie koło na-
jechało na jakąś przeszkodę. Jacek zatrzymał swoje audi
i koło opadło niżej, znajdując się we właściwym położeniu.
„Zupełnie jakbym najechał na połówkę arbuza” — po-
myślał i jak najszybciej wysiadł z auta, żeby zobaczyć, co
się dokładnie stało.
Zderzak uderzył w trzykołowy rowerek Julki — to zo-
baczył od razu, gdy tylko wysiadł z auta. Już miał odwró-
cić się w stronę małej, żeby przypomnieć, że zawsze pro-
sił, aby nie stawiała w tym miejscu rowerka, gdy usłyszał
od strony prawego koła odgłosy jakiejś szamotaniny. Postą-
pił kilka kroków naprzód i zobaczył wierzgające agonalnie
nóżki w białych rajstopkach (jedna z nich wciąż obuta była
w czerwony pantofelek). Zdezorientowany obejrzał się za
siebie, ale jego córki już nie było na trawniku.
Krzyknął jej imię i rzucił się naprzód, a chwilę później za-
marł, bo zobaczył, że w miejscu, gdzie powinna znajdować
się głowa dziewczynki, stoi prawe przednie koło audi. Ru-
chy nóżek i rąk powoli już ustawały, a szara kostka brukowa
koło szyi dziewczynki zaczęła zabarwiać się na czerwono.
Jacek zachwiał się i ukląkł obok ciała córki. Chciał je
przytulić, lecz jego dłonie chwyciły tylko powietrze. Kątem
oka zarejestrował jakiś ruch po lewej stronie. Niebieski ba-
lonik szybował w niebo, a zza auta wyjrzała przestraszo-
na dziewczęca buzia.
Horodecki raz jeszcze spojrzał na ciało obok jego samo-
chodu, ale było ono już prawie niewidoczne. Obok opony
leżał niewielki, obły kamień, na który przed chwilą naje-
chało audi, a który odskoczył pod wpływem jego ciężaru.
Balonik był coraz wyżej, a usta dziewczynki wygięły się
w podkówkę, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Ciągle
myślała, że tata gniewa się za pozostawiony byle jak na
podjeździe rowerek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz