poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Piotr Borowiec "W ostatnią godzinę nocy". Opowiadanie.

 Piotr Borowiec

W ostatnią godzinę nocy 

            Nie poradziliśmy sobie. Samo zresztą stwierdzenie „poradzić sobie ze śmiertelną chorobą dziecka” zawiera sprzeczność, wypowiada się je niemal jak szyderstwo. Szczególnie, jeśli odpowiedzialność spoczywa na nas. Pierwsza, i ostatnia diagnoza brzmiały tak samo - jak ponury żart, surrealistyczny wygłup, nieśmieszny i odrażający: guz mózgu.  Asia niby miała zachorować? Dziesięcioletni aniołek, bardziej zachwycony światem, niż świat nią, miałaby hodować w swoim ciele powolną śmierć?  Nie mogliśmy uwierzyć, jednak nasza wiara lub jej brak nie miały tu nic do rzeczy.
            Być może, gdybyśmy wcześniej zauważyli objawy, wszystko potoczyłby się inaczej. Jednak symptomy choroby ukryte były za pogodnym usposobieniem dziecka. Asia zdawała się jedynie nieco bardziej zmęczona niż zwykle, tylko trochę częściej płakała z byle powodu, i jakby mniej chętnie wychodziła do koleżanek. To coś, w jej głowie, wzrastało bardzo szybko, o czym mieliśmy się niedługo przekonać. Gdy wzrok uległ pogorszeniu, gdy z niechęcią siadała do odrabiania zadań uznaliśmy, że powinniśmy odwiedzić okulistę.
            Bezskutecznie.

            O tym, że Asia wymiotuje moja żona dowiedziała się przez przypadek. Dziecko zwlekało z wyjściem z toalety, Marzena wyjeżdżała do pracy i zirytowana weszła do łazienki. Asia schylona nad muszlą, lewą ręką przytrzymując długie, puszyste włosy koloru słomy. Sedes pobrudzony wymiocinami, przestraszone oczy dziewczynki wpatrujące się z poczuciem winy w matkę. Nie chciała nas martwić, czuła strach przed wizytą u lekarza. I nawet tego samego dnia, podczas nerwowej rozmowy w której kilkukrotnie padały rożne przypuszczenia o tym co jest naszej córeczce, ani ja ani moja żona nie powiedzieliśmy najokrutniejszego słowa.  Te mniej okrutne też nie przychodziły z łatwością. Zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, przewlekła niewydolność nerek, ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Ostatecznie wybraliśmy konsultacje u gastrologa.
            Bez rezultatu.
            Dopiero telefon ze szkoły, wiadomość przekazana przerażonym głosem nauczycielki od plastyki uświadomił nam, że prawda jest straszniejsza, niż mogliśmy przyznać. Asia straciła przytomność na lekcji, jest w szpitalu. Trzy niezależna diagnozy, wykłócanie się z lekarzami, płacz wśród białych ścian przychodni. Rezygnacja, potem nadzieja. Radioterapia, chemioterapia. Walka z NFZ, przejęte twarze urzędników. Chcieliby pomóc, jednak sami państwo rozumiecie, jest ciężko.
            „Ciężko” nie oznacza „nie do zrobienia”. Jakoś zdołaliśmy bardzo szybko załatwić pierwszą operację. Guz urósł spory, jednak stan Asi nie był beznadziejny. Lekarze pojęli decyzje o jego częściowym wycięciu, a pozostałości miały być usunięte radiologicznie. Terapia skojarzeniowa, tak to nazwali. Terapia nieskuteczna, w końcu musieli to przyznać. Wyjaśniając nam sytuację umierającego dziecka lekarz, lekarz mówił z taktem, ale i rzeczowo. 
            Przed rozmową, na którą zaprosił nas do swojego gabinetu gdzieś w głębokiej otchłani rzeszowskiego szpitala, wyłączył komórkę. Zanim sam usiadł, poczekał aż my zajmiemy miejsca. Mówił cicho, lecz wyraźnie, wyposażony w profesjonalny takt anioła śmierci z wieloletnim doświadczeniem:
-    Proszę państwa, nie będę was oszukiwał, ani starał się wzbudzić złudnej nadziei. Sytuacja jest bardzo zła, bez drugiej operacji się nie obędzie. Zarezerwowałem dla Asi najbliższy termin, jest ona dla nas priorytetową pacjentką. Jednak decyzje o tym co dokładnie zrobimy, zostawiam wam. Pierwsza opcja to, cóż... po prostu powtórzymy nie doszczętne usunięcie nowotworu a potem zwalczymy go radioterapią. Jest to wyjście bezpieczniejsze, biorąc pod uwagę stan neurologiczny dziecka.  Jednak, proszę państwa, szansa na zwalczenie raka w ten sposób znacznie się zmniejszyła po niepowodzeniu poprzedniej terapii. Opcja druga jest bardziej radykalna, jednak niesie ona bardzo poważne konsekwencje.
-     Jakie? - spytałem, chociaż doskonale znałem odpowiedź. W moim pokoju podręczniki do onkologii, opracowania i monografie medyczne tworzyły całkiem pokaźny stos. Rodzice dzieci chorych na raka nieraz nabywają wiedzę niemal jak studenci przed egzaminem na studiach lekarskich. Tak, w pewnym sensie tak, jest to przygotowanie do egzaminu, a ja miałem poczucie że swój właśnie oblewam.
-     Proszę pana... drugą opcją jest całkowite usunięcie guza chirurgicznie. Jedna operacja w czasie której wytniemy wszystko.  Jednak ze względu na umieszczenie guza, pozostawi ona sporo deficyty neurologiczne. Wystąpią porażenia, spore.... upośledzenia zdolności psychicznych, emocjonalnych, postrzegania, mowy. Proszę pana?
            Rozmawiał tylko ze mną, nawet nie patrzył na Marzenę. Zignorował ją, pomimo że to właśnie od matek zazwyczaj oczekiwana jest decyzja w sprawie zdrowia dziecka. Siedziała sztywno, w zupełnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w pustkę jaką zapewne widziała przed sobą. Grzywa pięknych, jasnych włosów zakrywała czoło. Nie widziałem jej oczu, ale wiedziałem co bym w nich zobaczył. Obojętność, życie uciekające z niebieskich źrenic, coraz mniej woli do zmiany czegokolwiek. Decyzję musiałem podjąć tylko ja. 
-                  Panie doktorze, czy nie ma możliwości doszczętnego uśnięcia guza, bez naruszania elokwentnych ośrodków mózgu? - Głos Marzeny zaskoczył mnie. Tak samo wyraz oczu Marzeny, które wpatrywały się w lekarza z przerażaniem. Nie przypuszczałem zobaczyć u niej jakichkolwiek emocji, niczego poza przygnębiającymi objawami wyplenia.
-     Nie ma proszę pani. Państwa córka będzie znacznie upośledzona.
Upośledzone dziecko: istota powolna i głupiutka. Nie będzie lekcji baletu, ani olimpiady z matematyki w piątej klasie podstawówki. Będzie za to załatwianie dodatkowej opieki u koleżanek Marzeny z pracy, tych które mają uprawiania pedagoga specjalnego. Nauka tabliczki mnożenia w wieku 17 lat. Przecież Asia pozostanie tym samym jasnowłosym cudem, prawda? Nie, nieprawda. Przez dwie sekundy walczyłem z sobą, usiłując wmówić sobie, że nie mogę tego zrobić własnemu dziecku. Dwie sekundy, tyle trwało zanim dotarło do mnie, że nie mogę tego zrobić sobie.
-           Decydujemy się na nie doszczętne usunięcie guza.
-           Proszę pani? - Lekarz, znając już moją decyzję, spytał Marzenę. Ta popatrzyła na mnie, a w jej wzroku dostrzegłem po raz kolejny bezradność i brak woli do działania. Do życia nawet. Zdołała jedynie pokiwać głową.
            Kolejna terapia skojarzeniowa okazała się nieskuteczna. Asia zmarła miesiąc później.
                                                                       ***
            Ksiądz naprawdę starał się być delikatny i chyba szczerze wyrażał współczucie. Jako ludzie niewierzący, rzadko mieliśmy do czynienia z miejscowym proboszczem. Spotykała się z nim częściej Marzena, jako pracownica przedszkola, oraz członek miejscowego oddziału Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci. Ja nie miałem okazji współpracować z duchownymi, więc nie wiedziałem czego po tej rozmowie oczekiwać. W sumie mało mnie to obchodziło. Rodzice żegnający się ze zmarłym dzieckiem mają większe zmartwienia, niż perspektywa religijnej indoktrynacji. Kapłan jednak nie prawił kazań, nie okazywał niechęci wobec mnie, ani nie narzucał żadnej propozycji zaaplikowania jakiegoś duchowego lekarstwa na stratę.
            Cmentarz w Rymanowie, małym mieście gdzie mieszkaliśmy, prowadziła i zarządzała  parafię. To właśnie w kancelarii nieopodal barokowego kościoła załatwiałem wszelkie eschatologiczne formalności. Nie wiem jaką opinię miał proboszcz, jako pasterz swojej owczarni - jako biurokrata spraw ostatecznych dawał sobie radę świetnie. Opłatę za miejsce na cmentarzu przyjął niemal ze wstydem. Wszystkie dokumenty, jak akt zgonu czy zaświadczenia ze szpitala oglądał uważnie, lecz bez przesadnego zainteresowania. Cierpliwie czekał, aż w otępiałym umyśle odszukam informację o której godzinie moim zdaniem najlepiej pogrzebać dziecko. I wtedy właśnie przeszliśmy do dwóch ostatnich kwestii, czyli kwatery na której Asia będzie miała grób, oraz samej ceremonii.
-    Proszę pana... - zaczął ksiądz, a ja poczułem, że usłyszę coś, co mi się nie spodoba. - Ja wiem, że oboje z żoną jesteście państwo osobami niewierzącymi. Wiem też, że Asia nie została ochrzczona. W zasadzie, pogrzeb katolicki w takim przypadku nie powinien mieć miejsca...
-    I nie będzie miał miejsca.
-    Tak. Jednak, może życzy pan sobie obecności osoby duchownej na pogrzebie? Wie pan, to dziecko.
            Wyobraziłem to sobie: kilka osób znajomych, nasi rodzice, Marzena ze spojrzeniem śniętej ryby, i jakiś ksiądz, z całym tym śmiesznym umundurowaniem. Biała koloratka, czarna sutanna, filetowa stuła. Wściekłość wezbrała błyskawicznie, i równie błyskawicznie została przez ze mnie wypluta potokiem pełnych złości słów.
-     Nie, księże, to nie jest dziecko! To BYŁO dziecko! Nie żyje i jest teraz ciałem które zacznie niebawem gnić. Nie życzę sobie osoby duchownej na pogrzebie, ani nawet cholernych sugestii, że mógłby tam przyjść jakiś klecha i mówić o życiu wiecznym. Nie życzę też sobie aby ciało mojego dziecka było pogrzebane wśród ogłupiających symboli. Nie chcę, rozumiesz? Nie chcę, ale nie mam wyboru, ponieważ w tej dziurze nie ma normalnych świeckich cmentarzy, nie upstrzonych cholernymi krucyfiksami i Jezuskami!
            Przesadziłem, i wiedziałem o tym. Proboszcz po prostu wykonywał swoje obowiązki, do których należała też pomoc duchowa. Nie zrobił, ani nie powiedział nic niestosowanego. Przelałem na niego cały swój ból, który mężczyźnie najłatwiej wyrazić agresją. Kapłan w żaden sposób nie skomentował mojego wybuchu, spokojnie sporządził, a potem wydał mi dokumenty w których zapisano informacje gdzie dokładnie położona jest kwatera dla grobu Asi.
            Okazało się, że stary kapłan na tyle na ile mógł, spełnił moją prośbę.
            Pogrzeb bez żadnych religijnych gestów, bez ceremonii i bez kapłanów, jest bardzo cichy. Czarny karawan zaparkował przy cmentarnej bramie, ja i pozostali mężczyźni z mojej rodziny wyciągnęliśmy trumnę. Kondukt szedł w absolutnym milczeniu pustymi alejkami starego cmentarza. Piety i aniołowie spuszczali swój kamienny wzrok, jakby wstydząc się procesji bez pieśni i modłów. Po kilkunastu minutach wolnego marszu, w piekącym słońcu sierpniowego upału, weszliśmy z zabytkowej części nekropolii na jej obrzeża. Tam, gdzie jest mniej drzew, dużo mniej pomników i nie ma wcale krzyży.
            Spuściliśmy trumnę w akompaniamencie szlochów mojej szwagierki. Pracownik domu pogrzebowego dyskretnie wskazał miejsce z boku mogiły, gdzie mieliśmy składać kwiaty i znicze. Gdy gardziel rozkopanego dołu pochłonęła swoją zawartość, każdy z żałobników podszedł do grobu, aby sypnąć do niego garść ziemi. Prawie każdy.
            Marzena stała sztywno, żaden z mięśni jej smukłego ciała nie poruszył się. Spod czarnego kapelusza wysypywała się jasna grzywa, przez czoło pełzły krople potu, ze spierzchniętych warg odłaził jasny naskórek. Moja żona nie poprawiła włosów ani nie wytarła spoconej skóry.  Nie podeszła do grobu, aby jak inni odprawić rytuał z wrzucaniem ziemi do mogiły. Pomyślałem sobie wtedy że jest martwa, że lastrikowe rzeźby mają więcej życia niż ona. Byłem  też pewien, że ją stracę.
            Nie poradziliśmy sobie z chorobą dziecka, nie radziliśmy sobie z jego śmiercią.
            Pod koniec pogrzebu, gdy grabarze zaczęli zasypywać grób, teść wziął pod ramię Marzenę, aby zaprowadzić ją do samochodu. Kroczyła jak popsuta lalka, zupełne przeciwieństwo swojej córki, najżywszej osoby jaką znałem. Kiedyś obie były pełne energii, ruchliwe i aktywne. Łączyły je nie tylko kolor włosów, czy rysy twarzy, ale i usposobienie. Oraz to, że zostały pozbawione życia przez ten sam nowotwór.
            Opuściłem cmentarz jako ostatni z żałobników. Czułem się w obowiązku dopilnować, aby grabarze wykonali swoja robotę. Zdawałem sobie sprawę z irracjonalności tego zachowania, bo cóż mogło pójść nie tak? Jednak zaczekałem, aż mogiła zostanie zakopana, a tablica z datą urodzin i śmierci oraz nazwiskiem ustawiona. Nic więcej, nie było żadnych symboli religijnych. Nie życzyliśmy sobie krzyża.
            Gdy robota została wykonana, gdy grabarze, ruszyli odnieść łopaty, ja również wolno wróciłem do swojego wozu. Zostawiłem za sobą grób Asi, wciśnięty między kilkanaście innych, podobnych. Ksiądz spełnił moje żądanie, wyznaczył kwaterę w niewielkim zakątku tak zwanego nowego cmentarza. Z daleka od starej, przesiąkniętej katolicką tradycją i symboliką części nekropolii. Mały skrawek na uboczu, daleko od bramy i daleko od cienia rzucanego przez rozłożyste dęby. Podobno ten teren nie był nawet poświęcony. Groby miały tu rodziny Świadków Jehowy, komunistyczni aparatczycy, zdeklarowani ateiści. Oraz Asia, jasnowłosy aniołek, dziecko niewierzących rodziców.
                                                                       ***
            Kobietę definiuje jej macierzyństwo. Gdy zostaje matką, to jako matka kocha swojego męża, przychodzi do pracy, spotyka przyjaciół i odwiedza rodziców. Jednak gdy dziecka zabraknie, kobieta nie staje się z powrotem tylko żoną, przyjaciółką, córką i pracownicą. Staje się niczym, dosłownie niczym, mniej zauważalna niż powietrze, cicha i niepotrzebna. Dlatego też z ulgą przyjąłem wiadomość, że Marzena straciła pracę, gdyż uderzyła dziecko w twarz.
            Zawsze to jakiś objaw życia, wściekłość to jednak emocja, agresja może być symptomem wychodzenia z permanentnego cienia.
            Oczywiście, wcześniej próbowałem jej pomóc. Jednak nie odnosiło to skutku. Nie odpowiadała na pytania, nie reagowała na prośby o konsultacje z psychoterapeutą. Rzadko jadła, prawie nic nie mówiła. Bladła, jej skóra przypominała kolorem sprane prześcieradło. Siateczka złuszczonego naskórka pokryła czerwone niegdyś usta. Sine wory pod oczami, połamane paznokcie. Jedyną jej aktywnością przez trzy tygodnie urlopu jaki otrzymała po pogrzebie, było dokładne usunięcie z domu jakichkolwiek rzeczy które kojarzyły się z córką. Nie oponowałem, gdy wyrzucała do worków na śmieci ubrania Asi, gdy paliła w kominku jej zeszyty, gdy lalki i klocki wylądowały w kontenerze. Miałem nadzieję, że to jakoś mojej żonie pomoże.
            Albo i nie miałem takiej nadziei. Nie wiem już sam.
            Po dwóch dniach od zakończenia urlopu, Marzena wróciła wcześniej z pracy. Nie odezwała się do mnie ani słowem, po prostu siadła przy stole. Piersi wolno falowały w rytm oddechu, pod pozbawioną koloru skórą na skroni pulsowała niebieska żyłka. Wyglądała jak maszyna pozostawiona na jałowych obrotach, biologiczny automat do przetwarzania tlenu na dwutlenek węgla.
-     Przyszłaś wcześniej kochanie? Puścili cię? – Widziałem, że nie odpowie za pierwszym razem. Odpowiedziała za czwartym.
-     Już nie pracuję w przedszkolu. Wyrzucili mnie.
            Być może gdybym się dowiedział od niej osobiście, cóż takiego zaszło, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Być może nie upokorzyłbym jej, tylko okazał w ten sposób wsparcie w ostatniej sekundzie, w jakiej mogłem uratować resztkę naszego życia. A być może nie, i faktycznie Marzena była już niczym innym, jak żywym trupem. Ja jednak nie chciałem walczyć z depresją żony, chciałem oszczędzić sobie żmudnego wydobywania prawdy. Wytłumaczyłem sobie, że tak będzie lepiej dla niej. Nieprawda, to ja chciałem mieć spokój. Chwyciłem telefon i wybrałem numer kierowniczki przedszkola.
-      Panie Adamie, proszę zrozumieć, ja naprawę nie mogę nic zrobić. Pana żona jest w bardzo złym stanie emocjonalnym, uderzyła jedno z dzieci w twarz. Nie mogę nic zrobić, musiałam rozwiązać umowę bez wypowiedzenia, dyscyplinarnie. Ja wiem co Marzenka przechodzi, jednak regulamin i jakieś normy...
            Nie słuchałem dalej tych tłumaczeń, podszedłem do stołu, usiadłem naprzeciwko swojej żony i zacząłem przemowę. Radosnym, pełnym ulgi głosem. Mówiłem o tym, że wyrzuciła z siebie jakieś emocje, odreagowała w potworny sposób, ale przecież może to być początek wychodzenia z dołka. Gadałem jak obłąkana katarynka także o tym, iż potrzebujemy pomocy, ona i ja, jednak trzeba ciągnąć dalej nasze małżeństwo. Gdy zacząłem mówić, że musi poradzić sobie ze stratą i żyć dla mnie, zobaczyłem w jej oczach pogardę. Widziałem ją przez bardzo krótką chwilę, potem  powrócił cień i lód.
            Marzena wstała i wyszła z domu. Zerwałem się i wybiegłem za nią, tylko po to, aby zobaczyć jak zatrzaskuje drzwi w samochodzie i odjeżdża w kierunku Sanoka. Bagażnik forda, tylną szyba i postać kobiety szybko stały się jedynie punktem znikającym na czarnej wstędze drogi. A ja po prostu stałem,  myślałem o tym, że nigdy jej nie zobaczę, i straciłem już wszystko. Bez swojej winy.
             Myliłem się, dokładnie we wszytkim.
            Ja po prostu tak tkwiłem, nie wiem, może godzinę, może dwie, i obserwowałem bezmyslnie drogę. Wróciłem do domu, gdy jesienny wieczór szybko zmieniał się w noc. Wiatr wiał nieco silniej, pomiatając pożółkłymi liśćmi. Nad wzgórzami wokoło Rudawki zbierały się chmury. Cały świat tracił kolor, światło jakby uciekało w popłochu, uciekając za horyzont przed zimnem i ciemnością.
            Otwierając drzwi do mieszkania pomyślałem, że wiara w Boga jest jednak przydatna. Jest kogo przeklinać, gdy noc zabiera wszystko to, co kochałem.
                                                                       ***
            Nie pamiętam następnych tygodni. Jacyś ludzie, wiadomości, telefony, ci panowie z ubezpieczenia, znowu przyszedł ksiądz. Po co on przyszedł? Jakieś wrzaski mojego teścia, jakieś próby pocieszenia. Facet, który przyszedł do mnie i przedstawił się jako psychoterapeuta. Koledzy z pracy. Zimno. Pierwsze jesienne deszcze. Pracownik zakładu kamieniarskiego. Przyroda najpierw pożółkła, potem sczerniała, październik pożarł całą wegetację. Moja matka ze zniczami, przecież niedługo pierwszy listopada, a tu, groby, groby, groby. Ludzie z dawnej pracy Marzeny, papiery do podpisania. Tak im przykro. Liście zupełnie opadły.
            Większość czasu spędziłem na balkonie, gapiąc się w czarną ścianę lasu, myśląc o żonie i córce. Więcej jednak o żonie. Cała rzeczywistość na zewnątrz przemykała, poruszając wskazówkami zegara, zmieniając dzień na noc, wystawiając mi przed oczyma nieuczciwy teatrzyk. Ludzie i ich sprawy, zdarzenia i ich konsekwencje, jakby to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie.
            Nie miało. Istotne było jedynie to, kiedy Marzena wróci. Nie „czy”, ale „kiedy”. Wiedziałem że ją zobaczę, mówiły mi to gwiazdy, krople deszczu, cienie i pochmurne niebo. W człowieku jest jakiś specjalny rodzaj wiedzy, która wypływa na wierzch świadomości, w momencie gdy wszystko inne staje się takie zupełnie nie ważne.
            W ten sposób spędzałem tygodnie, z których niewiele pamiętam: rozpoznając w sobie wiedzę, nie wiarę, lecz wiedzę o powrocie żony.
            I tak zastała mnie Marzena, gdy przyszła do mnie, pierwszy i jedyny raz po swoim odejściu - opatulonego w koc, z dogasającym papierosem w ustach. Nie wiem jak długo stała w drzwiach pokoju na piętrze wpatrując się w moje plecy. Ja jej nie usłyszałem, lecz wyczułem. Zerwałem się, odwróciłem, potykając o krzesło. Gdy odzyskałem postawę wyprostowaną, spojrzałem w pełne wściekłości oczy mojej żony.
            Bałem się, Boże drogi jak ja jej się bałem! Przerażenie skręciło mi wnętrzności, poczułem że lada chwila stracę kontrolę nad zwieraczami i pęcherzem. Pomimo zwierzęcego strachu, rozpoznałem w swoim umyśle klarowną, logiczną i w pełni uzasadnioną myśl: Ona mnie nienawidzi. Przyszła tu, aby mnie skrzywdzić.
-    Przyszłam tutaj aby zabić. Za to, że pozwoliłeś aby Asia umarła. Nienawidzę cię, i wiesz, że mam powód. Nie jesteś głupi, nie byłeś, wiedziałeś, że twoja decyzja jest bardziej ryzykowna. Wolałeś ryzykować życiem córki, niż wychowywać upośledzone dziecko. Prawda?
            Oskarżenie wypowiedziała istota pełna wściekłości, pogardy i woli aby mnie zniszczyć, zabić, sprawiając przy tym jak najsilniejsze cierpienie.. Moja żona stała tak, w ciemności, nieco rozjaśnianej światłem księżyca. Pomimo półmroku widziałem jej policzki, czerwone od emocji, i rozszerzone adrenaliną źrenice. Długie palce nerwowo poruszały się, wystukując jakiś pokręcony rytm na udzie. Cale ciało miała spięte, gotowe do ataku.
-   Marzenka... - Nie wiem co chciałem powiedzieć.
-   Zamknij mordę! Uderzyłam tamto dziecko w twarz, bo go nienawidziłam. Za to tylko że żyje, gdy moja Asia jest martwa. Chciałam urwać bachorowi łeb. A tobie chciałem rozszarpać gardło, i wywlec flaki. Jednak ty już jesteś trupem. Jesteś martwy i gnijesz, bardziej niż twoja córka, którą zabiłeś. Paradoks, prawda? To co leży w grobie, ma więcej życia niż ty. Martwych ludzi się nie zabija, nic ci nie zrobię. Tym razem, ale nie wchodź mi w drogę.
            Zrobiła pojedynczy krok w stronę korytarza, tam noc już nic nie udawała, tam nie wisiał księżycowy blask, lecz groziła mi ponura, skłębiona ciemność. Potem następny krok i następny; wycofała się w mrok, jadowity wzrok zniknął jako ostatni.
            Moja żona.
            Moja żona powróciła do życia dzięki swojej nienawiści. Odzyskała wolę działania, emocje. Od kiedy Asia zachorowała, nie powiedziała tylu zdań naraz, co mówiąc mi, dlaczego mnie nie skrzywdzi. Więc ja też musiałem wrócić do życia. Wrócić do pracy, odnowić relacje z moimi rodzicami i  teściami, załatwić sprawę z tym facetem z zakładu kamieniarskiego.
            Wykonać obowiązki. Udowodnić Marzenie, że żyję.
                                                                       ***
            W listopadzie umarło pierwsze dziecko. Następne dwa tygodnie później. Potem kolejne. Jesień i początek zimy stały się czasem pogrzebów. Rozpaczający rodzice, matki na krawędzi histerii, ojcowie milczący i wściekli, ściskający w spracowanych dłoniach uchwyty małych trumien. Zgony miały miejsce w różnych miejscowościach na terenie kilku powiatów. W Sanoku kondukt przeszedł obok brzegów Sanu, zasypanych śniegiem, odcinających się bielą od niebieskiej toni rzeki. W Krośnie karawan zabrał ciało nastoletniej dziewczynki ze starego szpitala. Kostnicę dyskretnie ulokowano w najstarszej części obiektu, wybudowanego za czasów austriackich. Mały budynek na uboczu olbrzymiego kompleksu, miejsce gdzie rozpacz nie znajdzie przypadkowych, niechcianych świadków. Żałoba w Haczowie zgromadziła przy starym kościele niemal całą społeczność. Ludzie przez całą noc odprawiali modły za duszę dziewięcioletniej Gosieńki, zmarłej po krótkiej i dramatycznej chorobie. Zdiagnozowano złośliwą anemię, pojawiły się podejrzenia o białaczkę, lecz nikt do końca nie był pewien, na co dokładnie cierpiało dziecko. Ogólne osłabienie, niedobór krwinek czerwonych, lęki i koszmary, w których chora widziała jasnowłosą zmorę, przychodzącą do niej w nocy, aby żywić się krwią.
            Statystyki sporządzali urzędnicy, diagnozy stawiali lekarze, a wszyscy oni to ludzie stąd, tu mieszkali, tu żyli. Sami miewali dzieci w wieku mojej zmarłej córki oraz innych pogrzebanych dziewczynek. I to pewnie jeden z nich dał mi do zrozumienia, że to ja jestem odpowiedzialny za przerwanie ponurej serii.
            Klepsydrę znalazłem w skrzynce na listy. Wyjeżdżałem do kancelarii, samochód nie chciał odpalić, pewnie styczniowy mróz załatwił akumulator. Wracając do domu po prostownik zauważyłem wiadomość. Biały kawałek papieru wystający ze szpary, zazwyczaj zapchanej ulotkami i gazetkami z Media Markt, zawierał informacje o śmierci i pogrzebie trzynastoletniego dziecka. Dziewczynki, którą żegnają rodzice, rodzeństwo, dziadkowie i koledzy ze szkoły podstawowej. Nabożeństwo odbyło się w Kościele parafialnym w Klimkówce, wiosce oddalonej o sześć kilometrów od Rymanowa.
            Groźbę i oskarżenie ktoś wypisał banalnym niebieskim atramentem, tuż poniżej słów „nieutuleni w żalu”. Zawierała tylko kilka słów,  wiedziałem jednak o co chodzi czytając: „ona leży na nie poświęconej ziemi ty powinieneś to załatwić”. Ja nie miałem zamiaru nic „załatwiać”.
            Im też nie pozwolę.
                                                                       ***
            Broń postanowiłem kupić, gdy ktoś usiłował zdewastować grób Asi. 
            Sprawcy przyszli o piątej nad ranem uzbrojeni w łom. Chcieli nim odsunąć płytę nagrobka, położoną kilka miesięcy temu. Marmur jest jednak ciężki, mogiłę otworzyli do połowy, nie odsłaniając zupełnie trumny. Pewnie mieli jeszcze inne narzędzia, ale świadek który wezwał policję nie mógł sprecyzować cóż takiego wandale mieli w dużej torbie, którą jeden z nich niósł na ramieniu. Nie miało to znaczenia, zeznania mężczyzny który przejeżdżał niedaleko rymanowskiego cmentarza i tak zostaną wepchnięte w akta i zagrzebane w metalowych szafach.
            Dochodzenie wszczął komendant miejscowego posterunku. To on odebrał zgłoszenie, i pojechał pół godziny później na interwencję. Wolno, na pełnym sygnale, dając sprawcom czas aby spokojnie odeszli z miejsca przestępstwa. Nie mam do faceta pretensji, znam go jeszcze ze studiów prawniczych, nasze córki bardzo się przyjaźniły.
                                                                       ***
            Moim zadaniem jest bronić ludzi. Zadaniem, powołaniem i odpowiedzialnością. Nie zależnie od tego, jakie by zbrodnie nie popełnili, ja jestem ich rzecznikiem. Adwokatem. Janusz Z., znany w półświatku jako „Malec” był jednym z moich pierwszych klientów. Dziesięć lat później broniłem jego syna, bardzo skutecznie. Gówniarz powinien pójść siedzieć za rozbój, całą sprawę zakończył wyrok w zawieszeniu za naruszenie nietykalności cielesnej. Od tamtej pory zaskarbiłem sobie dozgonną wdzięczność starego, krośnieńskiego bandyty.
            Po tym, jak przekazał mi pistolet i zapasowy magazynek, Malec zaprosił mnie gestem na balkon. Wyszliśmy w mroźny wieczór, w zapach miasta przynoszony przez wiatr. Przed nami rozpełzły się budowle huty szkła, największego zakładu przemysłowego w rejonie. Odmówiłem zaproponowanego papierosa.
-                   Słuchaj pan – zaczął Malec, zaciągając się czerwonym Marlboro – ja wiem, że ubiliśmy interes. Przybite, zapłacone, i wszystko git. Ale ja muszę wiedzieć, rozumiesz pan? Jesteś mecenas, prawnik, mogłeś załatwić sobie broń na legalu, tak? No tak. Ale to trwa, wiem, dlatego żeś pan przyszedł do mnie, starego bandyty.  Po co panu gnat tak szybko, co? Ja muszę wiedzieć.
            Nie uzgadnialiśmy, iż w ramach wykonania umowy usłyszy moje cholerne zwierzenia. Prosiłem o dyskrecję i zasugerowałem, iż nie chcę zbędnych pytań. „Zbędnych” w tym konkretnym przypadku oznaczało „jakichkolwiek”.
-                  Dobra, widzę że nie chcesz pan się pucować. Ale zrozum też pan mnie. Ja popytałem się załatwiając broń, i wiem żeś pan miał bardzo chore dziecko. Że... no ten.... miało raka w mózgu. Ja sam straciłem brata, wiem jak jest. I muszę wiedzieć, czy psy nie będą węszyć jak znajdą broń przy trupie. Potrafią znaleźć gnata po łusce. Nie moja sprawa, nie moje życie, ale muszę wiedzieć takie rzeczy. Za takie rzeczy idzie się siedzieć, a ja już nie chce.
-      Nie zamierzam popełnić samobójstwa.
-      Rozumiem. A to dla pana żony też nie jest, mam nadzieję?
            A więc nie dowiedział się wszystkiego. Ludzie nie chcą mówić na temat mojej rodziny. Milczenie coraz bardziej wrogiej mi społeczności jest pozytywnym aspektem ostracyzmu. Nie zamierzałem go oświecać.
-        Nie.... nie widujemy się. Broń mi jest potrzebna do obrony.
            Malec pokiwał głową, nie skomentował, nie dopytywał się dalej, za co byłem wdzięczny. Podałem mu rękę i wyszedłem, nie czekając, aż mnie odprowadzi.
                                                                       ***
            Naprawdę robiłem wszystko aby nie wchodzić w drogę Marzenie. Ona nie należała już do mnie. Asia nie należała już do mnie. Co nie zmienia faktu, iż miałem dalej pewne obowiązki.
            Chciałem odwiedzić grób córeczki, zmienić kwiaty, wyrzucić wypalone znicze. Spieszyłem się, aby zdążyć przed zamknięciem bram o ósmej wieczorem. I to właśnie przy wejściu spotkałem żonę. Szła zanurzona w świetle latarni, szybkim krokiem dziecka które śpieszy się na plac zabaw. Obłędnie jasne loki spływały na czarną suknię. Chód i włosy nie były jednymi wspólnymi cechami, jakie łączyły matkę i córkę, jednak w tej konkretnej, zapierającej dech w piersi chwili właśnie to rzuciło mi się w oczy.  One są takie podobne.
            Zauważyła mnie, wiem, ale nawet nie spojrzała w moją stronę. Wycofałem się w cień, w jedno z tych miejsc gdzie było oświetlenie. Wiedziałem, że nie ma sensu abym się przed nią ukrywał, ale chciałem, aby Marzenka odebrała moje zachowanie jako komunikat.
            Wypełniam swoje obowiązki, dyskretnie, ale wykonuje.
                                                                       ***
            Marcowe noce są nieznacznie tylko chłodne, ale wraz z porankiem przychodzi wściekły wręcz mróz. Ładuje więc cały piec, nie chcę, aby przywitał mnie zupełnie wyziębiony dom, gdy wrócę nad ranem.
            Idę szybko, nie chcę aby ktoś mnie zauważył. Szansa i tak niewielka, Rymanów jest uśpiony, ciemne okna domów patrzą się na mnie bezmyślnie. Na rynku strasznie wieje, jak zwykle zresztą. Takie położenie, po czterdziestu latach życia w tym miejscu można przywyknąć. Mijam kościół pod wezwaniem świętego Wawrzyńca. Przed wejściem do świątyni rośnie żywopłot. Niedługo pewnie pokryje go zieleń, na razie sczerniałe gałęzie plączą się bezsilnie, w oczekiwaniu na wiosnę z prawdziwego zdarzenia. Stąd jest kilka minut na cmentarz.
            Na teren nekropolii wchodzę boczną bramą. Przy niewysokim murze, zbudowanym z ciosanych kamieni o regularnych kształtach, postawiono kontener na śmieci. Zanim się na niego wespnę, sprawdzam, czy broń jest zabezpieczona. Nie chcę zarobić przypadkowego postrzału, zeskakując po drugiej stronie ogrodzenia. Jeśli oni przyjdą - a przyjdą - pewnie wybiorą tę samą trasę.
            Idę w stronę starej części cmentarza, aby tam zająć dogodne miejsce do obserwacji. Wiekowe drzewa, pomniki wstydliwych madonn i rozmodlonych aniołów stanowią świetny kamuflaż. Nie boję się, nie ma czego, tutaj na pewno nie spotkam żadnego upiora. Za dużo krzyży. Nie to co na nowym cmentarzu, tam, gdzie chowają Świadków Jehowy, komunistycznych aparatczyków, zdeklarowanych ateistów, nieochrzczone dzieci.
            Oraz samobójczynię, kobietę, która oszalała z żalu rozbiła się samochodem piętnaście kilometrów od swojego domu. Droga z Rymanowa na Sanok jest prosta i równa, jedna z niewielu na Podkarpaciu, która ma idealną nawierzchnię. Nikt nie miał więc wątpliwości, dlaczego Marzenka skończyła na drzewie z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.  Ani ksiądz, ani mój były kolega, komendant posterunku Policji.
            Czekam.
            Kilka dni temu minęła Wielkanoc, a wcześniej post. Święty czas, po którym następuje okres wzmożonej aktywności upiorów. Marzenka więc budzi się częściej, a ja muszę przychodzić tu codziennie. Jak każdej nocy ostatnio obserwuję dwa leżące koło siebie groby, jakieś dwieście metrów dalej. Tylko jedne z nich jest murowany. Nie ma to zresztą znaczenia, potężna płyta nagrobna nikogo nie powstrzyma, ani jej, ani ich. Gdyby doszło do najgorszego, pewnie i tak rozkopanie przemarzniętej jeszcze mogiły zajęłoby im więcej czasu, niż odsunięcie ciężkiego kamienia. Jednak do tego nie dojdzie, ja naprawdę jestem gotów użyć broni, aby wypełnić swój obowiązek.
            Przychodzi na godzinę przed świtem. Idzie spokojnym krokiem bestii, która nie musi się już martwić głodem. Udaje się na spoczynek, wokół pełnych ust lśnią krople krwi. Im jest bliżej grobu, tam bardziej zanika, tym mniej jest w niej cielesności. Tuż przy grobie staje się mgłą i cieniem opadającym na ziemny kopiec. Właśnie w tej chwili jest bezbronna, to tylko zimne lecz świeże ciało, czekające na kolejne przebudzenie lub osikowy kołek. Nie rozkłada się, w przeciwieństwie do ciała swojej córki, której i tak bydlaki przebili pierś, oraz obcięli głowę. Tak na wszelki wypadek.
            W sumie ich rozumiem, też bym tak zrobił. Już minął post, równonoc jest blisko, dzieci umierają, a za miesiąc lub dwa będzie ich umierać więcej. Marzenka jest naprawdę głodna, nie dba o to, żeby nie eksploatować zbytnio ofiar. Oni to wiedzą, ludzie zawsze wiedzieli takie rzeczy. Wszyscy ci, którzy tutaj mieszkają, wiedzą iż umarli samobójcy i  martwe nieochrzczone dzieci mogą wrócić. Lekarze, policjanci, właściciele firm, po studiach, korzystający z Facebooka i unijnych funduszy. Jednak pomimo że są ludźmi XXI wieku, przede wszystkim są ludźmi z stąd, i są też ojcami. A to rodzi pewną odpowiedzialność. Gdy przychodzą upiory, racjonalność nie ma znaczenia. Nie liczą się wcześniejsze szyderstwa z zabobonu, liczy się obowiązek, podstawowy i pierwotny, starszy nawet niż siła powołująca potępionych zmarłych do życia. Bronić swoich – siekierą, osikowym kołkiem, albo nielegalnie kupionym pistoletem.
            Mężczyznę definiuje jego ojcostwo. Lecz gdy straci dziecko, czy staje się nikim? Zielonego pojęcia nie mam, nie obchodzi mnie to. Ja i tak mam swoją żonę. Może i ona nie jest moja, ale ja w dalszym ciągu jestem jej.
           








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz