poniedziałek, 1 września 2014

Spacer po szpitalu. Opowiada Piotr Borowiec

Jak oni boją się bólu. Uciekają przed nim, chowają się, szukają ratunku. W pierwszej kolejności chemicznego. Powymyślali różne rodzaje tabletek, w zależności od cierpienia jakie ich spotkało. Na ból zęba paracetamol, na ból duszy relanium, na ból onkologiczny mają tramadol, na istnienia prozak. Czasem to nie wystarcza, czasem męka zmusza ich do działania. Do ruszenia się, aby zająć ławkę w kościele, lub miejsce w poczekalni u lekarza. Ostatnim przystankiem na trasie tej beznadziejnej ucieczki jest szpital. Właśnie teraz tu jestem. Byłem. Będę jeszcze długo.
Ona też tu jest, młoda i ładna. Była już i w kościele, i u psychiatry. Nie wiem, czy tamci zignorowali jej cierpienie, czy nie potrafili jej pomóc. Żyletka, ciepła woda w wannie i wyłączenie wszystkich telefonów też okazały się nie skuteczne. Teraz leży nieprzytomna, podłączona do maszyn i dokładnie poszywana. Lekarze są dumni z odratowania życia, nawet kogoś, kto tego życia tak cholernie nienawidzi. Jutro do niej przyjdą jej bliscy, ci wszyscy których wcześniej zaniepokoił  brak sygnału komórki. Przyjdą, z ich wyrzutami i strachem. Ból rodzi ból, który rodzi ból. Oni będą zadawać pytania i martwić się. Aniu jak mogłaś to zrobić? Aniu jak możemy ci pomóc? Aniu, gdy to robiłaś to nie myślałaś o nas? Pytam się, myślałaś?
Pewnie że myślała. Żebyście wszyscy już się od niej odpierdolili.
Nawet ją rozumiem. Jest zawieszona pomiędzy światami, pomiędzy Tą a Tamtą Stroną.  Jak ja. Tyle że ja na długo, a ona.... Naprawdę chciała się zabić, cięła wzdłuż żył, nie w poprzek. Ledwo ją odratowano. Ledwo, ale odratowano. Straciła dużo krwi, poharatała sobie ścięgna, po uszkadzała nerwy. Będzie boleć, bardzo boleć. Jutro Ta Strona wezwie ją na stałe. Jeszcze nie czas, Aniu, jeszcze musisz mnie pokarmić, jeszcze ma poboleć. Tylko co bardziej, zmasakrowane ręce, czy poczucie winy, kiedy sobie uświadomisz, jak bardzo nienawidzisz swojej rodziny? To będzie jutro. Idę niżej.



Już jest późny wieczór. Odwiedzający w większości poszli sobie, zostali prawie sami pacjenci. Ci, którzy rzeczywiście cierpią, a nie ci, którzy przyszli pokazać swoją bezradność wobec cierpienia. Nikt mnie nie widzi. Idę spokojnie, otulony sterylnym światłem neonówek. Mijam przemęczonych lekarzy i wiecznie sfrustrowane pielęgniarki. Biały personel mnie nie dostrzega. Oni coraz rzadziej zauważają żywych, więc dlaczego mieliby widzieć zmarłych?   
Jest tylko jedna osoba, która uświadamia sobie moją obecność. Stara sprzątaczka z nocnej zmiany. To mocno zabobonna kobiecina. Wierzy w czary, gusła i uroki. Wierzy też w upiory. Nosi poświęcony medalik, który zawsze całuje, gdy przechodzę obok. Odwraca wzrok, szepce słowa modlitwy, potem odstraszającego zaklęcia. Chciałbym jej jakoś powiedzieć, że to nie potrzebne. Nie ma się czego bać, babciu. Ja nie powoduje cierpienia, ja się nim żywię.
Chociaż jest jeden wyjątek. Jeden, jedyny.
Dochodzę do szklanej tafli drzwi do oddziału traumatologii. Miejsce, gdzie zawsze jest coś ciekawego, coś czym można się nasycić. Przedszkolaki, które trafiają tu z otwartymi złamaniami. Upadek z huśtawki, zamiast zwykłym siniakiem skończył się pierwszą w życiu prawdziwą krzywdą. Ofiary wypadków budowlanych, podpici faceci z których alkohol wyparowuje jeszcze przed operacją. Trzeźwieją, i dochodzi do nich że betonowy blok który spadł im na nogi zmieniał ich stopy w krwawą miazgę. Albo on, jeszcze młody ale już nie przystojny,  przywieziony prosto z twardej jezdni. Zostały na niej szczątki motocyklu, odłamki żuchwy, kawałki kości policzkowej. 
- Mateuszku, będzie dobrze, bo tak mówił ten pan. Oni tu są dobrzy, wiesz. I mówił mi jeszcze że może będziesz chodził. Oni tu mają dobre terapie, wiesz? - ta dziewczyna mówi już kilka minut bez przerwy. Chce zgadać strach, utopić go w słowotoku. Boi się bo podejrzewa, jak wygląda to, co kryje się pod bandażami na twarzy jej chłopaka. Jeśli to wygląda tak jak boli, to już raczej nie pocałuje swojego Mateuszka. Nie bez obrzydzenia.
            Idę dalej. Porodówka.
            Tu jest czysty ból. Bez poczucia winy, bez strachu. Fizyczny, momentami bardzo mocny, ale  nietrwały. Godzinne porody, skurcze które powodują że kobiety odchodzą od zmysłów.
-        Niech pani prze, proszę, jeszcze trochę!
-        Nie mogę... Boże... jak to boli... dajcie coś!
-        Proszę przeć, jeszcze dosłownie odrobinę.
            Lekarz jest już znużony, swoje frazesy o parciu powtarza rodzącej zupełnie bez przekonania. Pracuje tu już wiele lat, może w końcu zorientował się, że ci którzy cierpią, nie słyszą tych którzy mówią. Żadne słowa, gesty jakiekolwiek bodźce nie są w stanie przebić się przez mur cierpienia. A kobieta czuje je teraz bardzo silne. Tylko że to zaraz minie, wystarczy za weźmie noworodka na rękę i zapomni o całej swojej męce. Tak to już jest, w bólu się rodzisz, w bólu umierasz. Tylko że ból porodu odpływa natychmiast, ból śmierci potrafi wywołać konsekwencje trwające bardzo długo.
            Coś o tym wiem. W rzeczy samej, wiem o tym cholernie dużo.
            Koniec, nic tu po mnie. Skończyło się jak zwykle, szczęśliwa, uśmiechnięta matka i ulga położnej. Krzyk dziecka, wyraz jego złości i strachu, że z bezpiecznej przestrzeni kobiecego ciała został wypluty na ten najlepszy ze światów. Z którego, jak widać po moim przykładzie, można odjeść, nie idąc przy tym nigdzie indziej. Wrzeszcz, mały, wrzeszcz. Ten świat jest kurewsko nie sprawiedliwy, ciebie to mogą przynajmniej usłyszeć. Dalej jestem głodny. 
            Schodzę na dół, do samego przedsionka piekła. Oto on, oddział onkologiczny. Nie lubię tego miejsca. Ja też nie lubię bólu, to znaczy, własnego bólu. Jedynym, co może zranić upiora, są wspomnienia. 
            Sala trzecia, łózko czwarte. Ciekawe, jak je dezynfekowali po tym jak zabrudziłem je ekskrementami? Nie chciałem, rzecz jasna, ale po pewnym etapie rozwoju choroby powiedzenie „posrać się z bólu” nabiera bardzo dosłownego wydźwięku. Gdy pojawiały się przerzuty, gdy węzły chłonne stały się pasem transmisyjnym choroby, boleć zaczęło wszystko. Po wszystkim. Każdy bodziec, najbanalniejszy,  niezauważalny w normalnym stanie, jakieś dmuchnięcie, delikatny dotyk, zagięcie fałdy ubrania, dosłownie mnie rozszarpywał. Powoli, metodycznie, cierpliwie. Trzy lata zdychania.
            Chociaż niekiedy ból ustępował, ale i tak nie odchodził zupełnie. Gdy byłem w stanie myśleć, to myślałem o nim, opracowywałem strategie zwalczania go, kombinowałem jak przed nim uciec. Morfina, oksykodon, tramal, nawet heroina, brązowe gówno kupowane za straszne pieniądze przez żonę, nie dawały ulgi. Medytacje, modlitwy, prośby do Boga i jego przeklinanie nie skutkowały. Umierałem po kawałku, a wysiłki lekarzy tylko to umieranie przedłużały. Więc postanowiłem odejść sam. Marysia zgodziła się w końcu, łzy w oczach, w zaciśniętym mocno ręku plastikowy różaniec. Nic nie mówiła, pokiwała tylko głową. Wysłuchała instrukcji, jeszcze raz pokiwała głową. Zebrała drążącymi rękami swoje rzeczy z łóżka, zamknęła torebkę. Wyszła z sali, by już nigdy nie wrócić. A ja nie byłem w stanie popełnić samobójstwa bez jej pomocy.
Idę w to miejsce z niechęcią, ale wiem, że tam dostanę trochę ich bólu. Potrzebuję go, jest to karma upiorów. Nigdy nie przypuszczałem, że takie istoty potrzebują pożywania. Jeśli już, to tak jak na filmach, krwi wysysanej z szyi pięknych brunetek. Nie. My żywimy się bólem. Potrzebujemy go, aby mieć siłę w końcu stąd odejść. Przecież każda podróż to wysiłek, a ta w szczególności.
Więc wchodzę tu, na odział onkologiczny, gdzie skończyłem swoje ziemskie życie. Może znajdę tu siły, aby przejść tam, gdzie rozpocznę nowe.
I wtedy go znowu zobaczyłem.
Szedł, tym swoim wyćwiczonym w dostojeństwie krokiem. Nie, on nie szedł, on kroczył. Łagodnie i wyrozumiale uśmiechał się do lekarzy i pacjentów. Nie, on nie uśmiechał się do ludzi, on ich radośnie pozdrawiał.
-          Sześć Boże, księże kapelanie.
-          Sześc Boże, doktorze – kapłan nie odpowiedział, kapłan odrzekł.
            To przez niego tu jestem, tego patetycznego  i wiecznie samozadowolonego kuglarza nadziei głoszonej tam, gdzie jest tylko beznadzieja. Jako szpitalny kapelan przychodził nas pocieszyć. Nieść słowo. Facet z dobrego domu, z rodziny o patriotycznych tradycjach i dobrych koneksjach. Człowiek który zawsze miał wszystko, łącznie z przyszłością wybraną przez zdewociałą matkę, przychodził pocieszać tych, którzy stracili nawet kontrolę nad odruchami fizjologicznymi. Ktoś, dla kogo jedynym zaznanym cierpieniem był rozstrój żołądka, miał dużo do powiedzenia ludziom zdychającym na raka.
            Ale w porządku, niech sobie by gadał. Jak się dzięki temu dobrze czuje, nie ma problemu. Nam nic nie mogło zaszkodzić, nic też nie mogło pomóc. Może z wyjątkiem szybszej śmierci. I to właśnie ją odebrał mi ten świętobliwy władca ludzkich sumień.
            Zjawiał się w dzień po tym, jak Marysia obiecała mi pomóc.
-            Synu. Była u mnie wczoraj twoja żona. Przyszła porozmawiać o tym, co obiecała dla ciebie zrobić. Muszę ci powiedzieć, że udało mi się jej to wyperswadować. Grzech do którego chciałeś ją namówić jest niewyobrażalny. Zdajesz sobie sprawę, iż zabójstwo, a o tym przecież mówimy, jest grzechem śmiertelnym wołającym o pomstę do nieba? Namawiając ją do tego....
-            Wynocha! - warknąłem na niego. Dotarło do mnie, że nic z tego. Marysie mi nie pomoże. Zostawi mnie na obsranym łóżku, ze swoim własnym ciałem, które nie miało już mi nic do zaoferowania prócz tortur. Ale nie, tamten gadał dalej, miał mi do powiedzenia dobrą nowinę: nie umrzesz, synu. Nie odejdziesz uśpiony trucizną podaną w kroplówce. Będziesz zdychał jeszcze miesiącami, ale nie umrzesz.
            Zadbany i wypielęgnowany kapłan mówił:
-     Proszę tak mnie nie traktować. W rzeczy samej, synu, to że powstrzymałem  twoją żonę jest łaską od Boga. I moim obowiązkiem jest ci to wytłumaczyć. Twoja choroba jest po coś, ma sens, bo musi mieć. Musisz nadać swojej sytuacji ten sens a pomoże ci w tym nauka kościoła.  W piśmie „Salvifici doloris” papież wskazywał, że cierpienie rodzi....
-        PO PROSTU WYPIERDALAJ STĄD!!          
To było coś konkretnego, coś innego, coś nowego. Dotychczas moje życie było tylko bólem, odczuwaniem stałej i niesłabnącej fizycznej przykrości. I tym wszystkim co z bólem się łączy. Była przecież jeszcze nadzieja, że stanie się cud i to się skończy. W momentach gdy cierpienie trochę słabło, był strach, że nasili się jeszcze bardziej. A w tamtej chwili pojawiła się nienawiść do tego człowieka.
Pięć miesięcy, siedemnaście dni i dziesięć godzin później umarłem. Przez ten cały czas czułem nienawiść, i czuję ja nadal. To ona mnie tu trzyma, osłabia, przywiązuje mnie do tego miejsca. Jestem upiorem, metafizycznym cieniem, niewidzialnym i bezradnym. Prawie bezradnym.
Kapłan już zbiera się do wyjścia, miał dziś pracowity dzień. Msza w kościele parafialnym, msza w szpitalnej kaplicy. Spotkanie w redakcji katolickiej rozgłośni i obiad z dwoma bardzo patriotycznymi radnymi. Odwiedziny chorych, to co ksiądz najbardziej lubi. Jest teraz zmęczony, teoretyzowanie o cierpieniu musi być bardzo wyczerpujące.
Gdy nakłada płaszcz i bierze do ręki elegancką aktówkę, podchodzę do niego bardzo blisko. Mogę zajrzeć w jego ciało i tylko w ciało. Nie szkodzi, dusza mnie nie interesuje. Tam nie ma tkanek mogących stać się pożywką choroby, i nie ma receptorów. Moja nienawiść nie tylko mnie tu uwięziła, ona też dała mi jedyną możliwość oddziaływania na świat żywych. Mały, ale istotny wyjątek od zasady bezradności upiora. 
Kilka miesięcy temu zostawiłem w ciele kapłana drobny prezent. Dzięki niemu za jakiś czas z teoretyka cierpienia stanie się wprawnym praktykiem. Na razie jest to tylko zalążek, nie dający żadnych objawów. Fachowo nazywa się to inicjacją nowotworową. Jest to moment, gdy kilka komórek po prostu staje się innych. Nic wielkiego, po prostu kumulacja pewnej, na razie nie znacznej, ilości błędów genetycznych. Miliony komórek umiera, miliony powstaje na nowo. Tylko że w nerkach kapelana jakoś powstają już zupełnie rożne od poprzednich. One zaczną tworzyć guz, a guz zacznie zajmować całe organy.
Trochę żałuje, że będę jedynym, który wie że etiologią nowotworu u jego świętobliwości było dotknięcie upiora.
Ksiądz tu trafi, sponiewierany uporczywym, niszczącym wszytko bólem. I będzie gorzej, po kolejnej nieudanej chemioterapii, po kolejnym przerzucie. Będzie boleć, bardziej niż to sobie można wyobrazić. Może w końcu dostanę tyle pożywienia, żeby nabrać sił, i stąd odejść. Tylko że to jeszcze nie teraz,  muszę zaczekać, muszę być cierpliwy. Nie ma problemu.
Przecież cierpienie rodzi cierpliwość. Czy nie to chciał mi powiedzieć kapelan, zanim wyrzuciłem go z sali?

Sierpień 2014

2 komentarze: