piątek, 5 września 2014

Efekt uboczny - Norbert Góra. Opowiadanie.

Heniek siedział jeszcze w domu pogrzebowym o enigmatycznej nazwie Aurum in aeternum. Dochodziła godzina dwudziesta trzecia i powoli zbliżał się czas, kiedy powinien pójść na obchód. Przez moment zastanowił się, na jaki dodatkowy pomysł wpadnie jego szef i jakim to jeszcze stanowiskiem go obarczy, w obliczu katastrofalnie wysokiego bezrobocia i marnych – co gorsze, nie zmieniających się od lat – perspektyw na lepszą przyszłość.
Heniek pracował w administracji tego domu, był grabarzem, i jakby tego było mało, dorabiał sobie po nocach jako stróż na cmentarzu. Teraz właśnie pełnił obowiązki stróża w miejscu, gdzie nikomu się nie spieszyło, z oczywistych względów.
Na małym sosnowym stoliczku leżało białe, niewielkie opakowanie leku Kydroxelin. Sięgnął po niego i otworzył, wyrzucając powlekane, chemiczne świństwo w dwóch rzędach po pięć tabletek. Ze środka opakowania wypadła też starannie złożona ulotka.
Heniek rozłożył ją i przeczytał.
Przed użyciem zapoznaj się z ulotką, która zawiera wskazania, przeciwwskazania, dane dotyczące działań niepożądanych i dawkowanie oraz informacje dotyczące stosowania produktu leczniczego, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu – mówił na głos, zachowując się prawie jak lektor z telewizyjnych reklam o kaszlących rodzinach, w okamgnieniu uzdrowionych przez różnokolorowe kapsułki.
Jego szczególną uwagę zwróciła rubryka z działaniami niepożądanymi.
Kydroxelin może wywoływać senność, zawroty głowy, nieprawidłowości w myśleniu, omamy i halucynacje, niepokój, depresję.
Farmaceutyczne pierdolenie, mruknął pod nosem i uśmiechnął się do siebie. Wyciągnął dwie tabletki i zamaszystym ruchem wsadził do ust.
Połknął je niczym nienasycony mięsem lew, mający ochotę na jeszcze więcej.
Drewniany zegarek z kukułką wiszący na ścianie naprzeciw niego wybił godzinę dwudziestą trzecią. Westchnąwszy, wstał z krzesła i poklepał się po garniturowych czarnych spodniach. Do pasa miał przypiętą niewielką, srebrną latarkę i pojemnik z gazem pieprzowym. To podstawa samoobrony w tym zasranym i niebezpiecznym fachu.




Wyszedł zdecydowanym krokiem z domu pogrzebowego i skierował się w lewo, wkraczając na teren sektora numer dziesięć. Strzeniawski, Gordziński, Miklaś, Nowotecki.
Heniek zerkał raz w prawo, raz w lewo, patrząc czy wszystko jest w porządku.
Gdy doszedł do rzędu grobów znajdujących się mniej więcej pośrodku sektora, ściągnął brwi. Białe literki na marmurowej tablicy po prawej były zamazane.
Bajhaul… Bajhau… Bajha, dukał, mrugając oczami, po czym wygiął głowę do tyłu, zdziwiony jak nigdy dotąd. Ktoś zamazał literki nazwiska zmarłego? Kilka godzin temu przechodził tędy i wszystko było widoczne. Jak to możliwe?
Burknąwszy coś do siebie, odczepił od pasa latarkę i poświecił na tablicę z marmuru. Nawet to nie pomogło. Brakowało dwóch liter. Czyżby kręciła się tu gdzieś w pobliżu hiena cmentarna, nie mająca już nic z godności człowieka? Jedną sprawą – choć wymagającą potępienia – było szabrowanie wiecznie odpoczywających w swoich trumnach, ale, na litość boską, kradzież literek z pamiątkowej tablicy… to już wołało o pomstę do nieba.
Skaranie z tymi złodziejami, pomyślał Heniek i, machnąwszy ręką, wyłączył latarkę. Stanął znowu twarzą do ścieżki prowadzącej wzdłuż sektora, gdy po kilku krokach uświadomił sobie, że zaczyna robić się mglisto. Końcówka drogi była już prawie niewidoczna.
Co jest grane? – wymamrotał z trudem, drapiąc się po łysiejącej głowie. Przecież, do cholery, jeszcze parę chwil temu było bezchmurne niebo, a mlecznobiała, księżycowa łuna rzucała słaby blask na cmentarz.
Przełknąwszy ślinę, starał się nie myśleć o podejrzanym zjawisku. Mimo tego, narastało w nim poczucie bycia obserwowanym. Niepewnie przechylił głowę w lewo. Mgła stawała się coraz gęstsza, ale miał dziwne wrażenie, jakby zza niej przypatrywała mu się para demonicznych oczu.
Zachowaj spokój, powiedział do siebie szeptem. To wszystko na pewno da się jakoś wytłumaczyć. Nawet tę mgłę. Tak, na pewno, zaraz przejaśni się i będzie móżna kontynuować obchód. Trzymając mocnym uściskiem latarkę w ręku, włączył ją i wyprostował rękę przed siebie, jak najdalej. Nie widział niczego – absolutnie niczego! – w odległości najbliższego pół metra. Żółwim tempem mgła przeistaczała się w dym, jak w superprodukcjach wojennych, gdzie bohaterowie walczą o śmierć i życie, rzucając wyzwanie pożodze.
Heniek przełknął ślinę. Zaczął się trząść. Obezwładniały go kosmate łapska strachu, nieczule łaskoczące jego nogi, tors, ręce.


Halo, jest tu ktoś? – zapytał, machając latarkę w tę i we w tę. Uczucie bycia obserwowanym nie malało. Coś naprawdę wlepiało w niego swoje gały. Do jego uszu doszedł zza pleców przeciągły dźwięk, wywołując okrzyk przerażenia.
Obróciwszy się w tamtą stronę, nasłuchiwał z szeroko otwartymi oczami. To musiał być tylko ptak, który zerwał się gwałtownie z gałęzi i pofrunął. Tak, bez wątpienia. Zwykły kruk. Heniek wypuścił z ust powietrze i przetarł dłońmi twarz.
Nie uwierzą mi jutro w robocie, nie-u-wie-rzą! – parsknął nieokiełznanym śmiechem, zupełnie niedostosowanym do przeżywanych emocji. Powinien raczej płakać, krzyczeć ze strachu. Tymczasem on się śmiał, jak gdyby nigdy nic.
Przestał, gdy usłyszał kolejny dźwięk. Brzmiał jak skrzypienie zawiasów otwieranej bramy na cmentarz. Musiało być już gdzieś w pół do dwunastej. Przecież nikt o tej porze nie miał tutaj prawa wstępu.
To nic – brama została otwarta. Heniek był zobowiązany działać.
Zdeterminowany, w przeciągu paru chwil przedarł się przez mgłę i wyskoczył na żwirowatą ścieżkę, prowadzącą wprost do bramy. Mgła dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
Jezu Chryste Przenajświętszy, wydukał, trzęsąc się jak osika. Ktoś stał u wrót bramy. Wysoki, chudy jak szkapa. Ubrany w niecodzienny, ciemny prochowiec, z kapeluszem jaki nosili detektywi w powieściach kryminalnych z początku dwudziestego wieku.
Niepewnym krokiem Heniek szedł w kierunku nieznajomego. Tamten zdawał się go nie słyszeć.
– Halo, co pan tu robi? Jest już za późno na wizytę na cmentarzu. Proszę przyjść jutro ra… – Zaczął mówić, a po chwili zamilkł, gdy gość ubrany w prochowiec obrócił się do niego twarzą… a raczej czaszką. – Ależ przyjdę, jutro, pojutrze, nawet za trzy, cztery dni. Dzisiaj jestem w pana sprawie, Henryku. Mam priorytet, proszę tylko podpisać – odparł sympatycznym głosem, zupełnie innym niż jego trupia gęba.
Nie, to mi się tylko śni, błagał w myślach Heniek, widząc jak nieznajomy wyciąga spod prochowca grubą, brązową paczkę. Listonosz-truposz. Tego tu jeszcze brakowało.
Nie zastanawiając się ani chwili, stróż obrócił się twarzą w kierunku domu pogrzebowego i – wrzeszcząc jak mała, przestraszona dziewczynka, bojąca się ciemnego rogu w swoim własnym pokoju – zaczął biec.
Ledwo łapał oddech. Kaszlał głośniej niż niejeden gruźlik.


Zdążył się jeszcze obrócić za plecy – chciał sprawdzić czy trupia gęba w prochowcu go goni. Ku jego zdziwieniu, wysoki nieznajomy stojący przy bramie zniknął, a brama była zamknięta… i nietknięta.
Stojąc już naprzeciw drzwi wejściowych do domu pogrzebowego, starał się zrozumieć, jak to możliwe. Przecież ta blada morda uśmiechała się i chciała jego podpisu. Powiedziała, że przyjdzie jutro, pojutrze, za trzy, cztery dni.
Co tu się, kurwa, działo? To jakieś pieprzone halucynacje, czy co?
Chwyciwszy za złotą gałkę od drzwi wejściowych, przypomniał sobie o ulotce leku Kydroxelin.
Może wywoływać senność, zawroty głowy, nieprawidłowości w myśleniu, omamy i halucynacje, niepokój, depresję – to wszystko było zawarte w tej ulotce, o której powiedział „farmaceutyczne pierdolenie”.
To świństwo mogło mnie zabić, warknął, kręcąc głową na znak niedowierzania. Niby lekarstwo na nadciśnienie, a pikawa mogłaby wystrzelić z nadmiaru emocji. Przetarłszy oczy opuszkami palców, wyprostował się i zamarł.
Znowu nękało go to samo uczucie. Przekrwione gały, wpatrzone w niego z nienawiścią. Jego pomieszczenie służbowe było słabo oświetlone – malutka, ledwo świecąca żaróweczka to stanowczo za mało, żeby dać człowiekowi spokój i bezpieczeństwo. W dodatku na cmentarzu. Postawił dwa kroki przed siebie, gdy usłyszał głośne łomotanie do drzwi.
Przerażony o mało nie stracił równowagi, próbując się obrócić twarzą do nich.
– Heniek, błagam, wpuść mnie do środka, proszę! Coś mnie goni, kurwa! Otwieraj! – wrzeszczał znajomy mu głos. To był jego zmiennik – Albert zwany Rudym. Miał dziesięć kilo nadwagi, rudą jak ogień czuprynę na głowie, delikatny wąsik i szczupłą, owalną twarz.
Odbiło mu? – pomyślał Heniek. Dobrze wiedział, że przychodzi dopiero na rano. Zapomniał? Mógł przedzwonić, do cholery.
– Człowieku, przecież ty masz do pracy dopiero na jutro! Co, zapiłeś robaka? Wracaj do domu i śpij! – krzyknął Heniek przez zamknięte drzwi.
Cisza. Chyba sobie poszedł.
Henryk westchnął, gdy coś uderzyło w drzwi z całych sił. Jakby to była próba wyważenia ich barkiem. Na szczęście, tylko jedna. Błyskawicznie otworzył je i zobaczył leżącego na żwirze Alberta.


Miał przegryzioną tętnicę, z której sikała żywcem krew.
Heniek zdołał jedynie jęknąć i padł obok swojego współpracownika. Jego serce nie wytrzymało tylu napięć jednej nocy. Uznał za „farmaceutyczne pierdolenie” fakt, że powinno czytać się ulotki dołączane do leków.
Pominął fragment w rubryce działań niepożądanych, gdzie przestrzegano osoby z nadciśnieniem o zażywaniu pojedynczej dawki. Podwójna była dla nich zabójcza.
C'est la vie.

 *(łac). Złota wieczność

                                                                                              NORBERT GÓRA

1 komentarz:

  1. "(...) sikała żywcem krew"? No cóż, dobre i to- mogła sikać Okocimiem.

    OdpowiedzUsuń