- Łukasz, wiem, że pracujesz nad nową książką,
może nawet dwiema, uczysz w szkole, w między czasie, ukazują się co rusz
Twoje opowiadania, udzielasz się muzycznie, prowadzisz bloga, masz
wspaniałą rodzinę. Chłopie, kiedy Ty masz na to czas?
Witaj, Sebastianie! Wszystko jest tylko kwestią odpowiedniej
organizacji i pewnej samodyscypliny, której, przyznam szczerze, czasem mi
brakuje. Na pierwszym miejscu jest rodzina i praca. Pół dnia spędzam więc na
nauczaniu dzieci i pracy z młodzieżą, potem jest czas by zająć się własnym
potomstwem i małżonką. Jak już przychodzi wieczór, jest to chwila, by
przygotować się na kolejny dzień do pracy, sprawdzić co nieco i nadchodzi
godzina 22-ga, gdy jest czas na pisanie. I nie ma, że boli. Zasada jest prosta,
nieważne, czy to recenzje, felietony, blog, czy książka, muszę coś napisać.
Ustalam sobie jakiś tam limit stron i znaków i staram się go trzymać. Gdy
zawalę jednego dnia, kolejnego nadrabiam. Zwykle po północy mam jeszcze chwilę
na książkę do poduchy i oto cały sekret. Mam jasne cele i priorytety, nie mam
więc czasu na rozpraszanie się innymi rzeczami. Nie wychodzę do pubów, nie
pozwalam sobie na lenistwo z piwem w łapie przed telewizorem. Oczywiście,
zdarzy mi się, że po takim dwu-trzytygodniowym maratonie muszę odetchnąć,
odespać co nieco. Wtedy daję upust nerdowskim zachowaniom typu gry i komiksy.
Muzyką zajmuję się w zasadzie tylko w weekendy. Raz w tygodniu po prostu jadę
na próbę lub koncert. Coś za coś. Jedni odpoczywają w knajpie, inni z wędką w
ręku, ja z gitarą przy wzmacniaczu, najlepiej na scenie.
- Muzyka i
literatura- raz już udowodniłeś, że można to połączyć. Mam na myśli
projekt ARKHAM. Powiem szczerze, że słuchałem tej płytki jakieś pół roku
temu i byłem w szoku surowością klimatu, jednocześnie, czasami prostotą
dźwięków ale świetnie pasujących do prozy Lovecrafta. Pisząc słuchasz
muzyki? Jakieś inspiracje muzyczne przelane na papier?
Dziękuję
bardzo za dobre słowa o ARKHAM. Wspomniana przez Ciebie surowość wynika z
faktu, że była to pierwsza płyta jaką nagrałem w życiu, w związku z tym nie
brak na niej pewnych niedoskonałości wynikających również z braku doświadczenia
i obeznania w temacie produkcji i realizacji. Nie bez znaczenia jest też fakt,
że od nagrania tego materiału minęło 12 lat. Inne czasy, inny sprzęt. Czasem
żałuję, że nie udało mi się pociągnąć tego projektu dalej, ale myślę, że lepiej
mieć w dyskografii jedną dobrą płytę niż wiele kiepskich. Tej zasady trzymam
się przy nagrywaniu z każdym zespołem. Co do przenikania się literatury i
muzyki, to jakoś zawsze to u mnie ze sobą współgra. Zespół ACRYBIA wielokrotnie
nawiązywał w tekstach do H.P. Lovecrafta, Clive’a Barkera, a przede wszystkim
Charlesa Baudelaire’a. Nawet ostatnia epka to wyłącznie jego wiersze. Na
demówkach sięgałem do wierszy innych poetów - Bolesława Leśmiana, Tadeusza
Różewicza, Heinricha Heine, Rafała Wojaczka. Nawet w najbardziej luzackim
zespole, thrash n’ rollowym DAMAGE CASE napisałem tekst „Carrie White”
inspirowany wiadomą książką wiadomego autora. Muzyka i przekaz słowny są dla
mnie nierozerwalnie połączone. Podobnie jak miłość do niej i do horroru w moim
przypadku. Zawsze słucham muzyki, nie znoszę ciszy, dlatego także, gdy piszę,
coś mi przygrywa. Nie ma tutaj jednak zasady, że jak piszę coś ostrego, to musi
być do tego mocna muzyka itp. Wszystko zależy od nastroju w jakim sam się
znajduję. Inspiracje muzyczne przelane na papier się nie zdarzyły do tej pory,
choć przyznam, że były przypadki, gdy jakiś tytuł piosenki spodobał się mnie na
tyle, że na jego bazie stworzyłem opowiadanie. Tak było na przykład z „I tylko
głód pozostanie”, „Wyrzygać duszę”, „Wszystko spłonie” czy ostatnio „Per Aspera
Ad Inferi”. Często też zdarza mi się zaznaczać, co dany bohater lubi/lubił
słuchać, albo co sądzi na temat danej muzyki czy wykonawcy. Dlaczego? Bo mogę
sobie wyobrazić życie bez horrorów, ale nie bez muzyki.
- Jeżeli chodzi o Twoje opowiadania. Raczej nie
szufladkujesz się w jednym gatunku czy tematyce? Piszesz zarówno teksty SF
jak i horrory klasy „B”. Twoje krótkie opowiadanie w Krwawniku- „Kat”
zrobiło na mnie duże wrażenie.
I znów dziękuję Ci bardzo. „Kat” rzeczywiście
jest utworem specyficznym, choćby dlatego, że jest jedynym, w którym
skorzystałem z pomocy w opisie realiów i fabuły, która opiera się na typowych
legendach, ma więc jej wszystkie wady i zalety. Pomocy tej udzielił mi
specjalista w dziedzinie archeologii – Andrzej Kuczkowski. Sam tekst pochodzi
zaś z pierwszej wersji „Horror klasy B”, mojego zbioru opowiadań, w którym
starałem się napisać teksty z różnych gatunków horroru. Mówię pierwszej wersji,
bowiem do ostatecznej, która ukaże się wkrótce ten tekst chyba nie trafi.
Stamtąd też pochodzi „Satellite 15” czyli mój ukłon w stronę horroru s-f. Nie
lubię ograniczać się do jednego gatunku, bo świadczy to po pierwsze o braku
pomysłów, po drugie, nie daje zbyt wielkiego pola do popisu. Spójrz na mój cykl
„Bóg Horror Ojczyzna”. Bardzo podoba mnie się jak ludzie próbują na różne
sposoby sklasyfikować te utwory. Masz tam przecież i sensację i brutalny
horror, trochę thillera, nieco science-fiction. Ładnie to określił mój znajomy,
Dariusz Łowczynowski, jako postapokaliptyczny noir. Piszę różne rzeczy, chociaż
horror jest we mnie najbardziej zakorzeniony. Ale gdybym pisał tylko tak…
Zobacz na „Gorefikacje”, część pierwszą. Jest świetna, ale ile można na różne
sposoby mordować i torturować? Większość spisała się tam znakomicie dając popis
mocnego gore, jednak im dalej w las, tym bardziej się rozmydlała wymowa
całości. Dlatego w dwójce poszedłem w inną stronę. Zobacz na uwielbianego przez
Ciebie Edwarda Lee. Mnie również powalił „Sukkub”, ale jak zacząłem czytać jego
kolejne książki, nie tylko te dostępne w Polsce, to odkryłem, że większość ma
ten sam schemat. I że też tak mogę. Dowodem są „Fundacja Hackenholta” i
„Imperium Robali”. Oba trafiły do antologii razem z Lee i oba były tam cenione
równie wysoko, ba, w niektórych przypadkach stwierdzono, że przebiłem Mistrza
względem obrzydliwości i makabry. Pisanie jest dla mnie zdobywaniem nowych
terytoriów, poszukiwaniem innych szlaków. Dlatego nigdy nie kopiuję swoich
pomysłów. Zobacz, w BHO zmieniłem stylistykę kolejnych tomów, choć wiem, że
niektórym osobom nie przypadło to do gustu. Z Robertem Cichowlasem bez problemu
napisalibyśmy „Pradawne Zło 2”, pewnie w jeszcze krótszym czasie. Tylko po co?
Trzeba się zmieniać, ewoluować, rozwijać, albo dać sobie spokój.
- Zastanawia mnie to cały czas ‘Pradawne zło” z
Robertem Cichowlasem. Chcieliście aby wyszedł wam horror klasy „B”, a
przynajmniej tak często o tym pisano. Myślisz, że się udało? Oczywiście
zależy kto i jak definiuje Klasę”B” dla mnie to: Guy N. Smith czy Harry
Adam Knight. Zaś Herbert i Masterton to zdecydowanie półka wyżej.
Wszystko
zależy od tego, jak kto rozumie „horror klasy b”. Dla mnie to ten typ horroru,
gdzie w zasadzie nie ma grozy, a wszystko zmierza do tego, żeby czytelnika
zaszokować, obrzydzić, zniesmaczyć, ale na pewno nie przerazić. Czyli w
zasadzie, w uproszczeniu coś, co przed laty figurowało pod nazwą splatterpunka.
W tym przypadku uważam, że udało nam się to z Robertem znakomicie. A ludzie to
podchwycili, bo raz, lubią etykietki, dwa, trafiliśmy dzięki temu do tych, do
których chcieliśmy. Nie potrzebuję opinii znawców literatury na temat tej
książki, żeby wiedzieć jaką ona ma wartość literacką. Wiem jaką ma wartość w
swoim gatunku i to mi wystarczy. Opinie i odbiór to potwierdzają. A co do
dalszej części pytania. Guy N. Smith to dla mnie w ogóle naprawdę zła
literatura. Tak fatalna czasami, że brak liter alfabetu na jej określenie, ale
jednak przez ową kuriozalność, potrafi dostarczyć rozrywki. I dobrze wiesz, że
jestem jego fanem. Na tej samej zasadzie co filmów z wytwórni Troma. Harry Adam
Knight jest świetny, jego „Macki” czy „Fungus” to mistrzostwo w swojej klasie.
Utwory może i proste, ale wbijające się w psychikę i pamięć na zawsze.
”Carnosaur”, „Tunel” i „Pochodnia” to już jednak niższa półka. Herbert i
Masterton to jak mówisz inna bajka. Szczególnie Masterton, który w naszym kraju
ma chyba jakąś specjalną grupę antyfanów, którzy uważają, że znają się na
literaturze. A przecież Masti to tak naprawdę wyrobnik, który obok kaszanek
totalnych, typu „Studnie Piekieł”, „Szatańskie Włosy”, „Sfinks” potrafi napisać
nastrojową „Zjawę” czy poruszającego „Tengu”. Obok średniawego, młodzieżowego
cyklu „Rook” wali w głowę świetnym cyklem „Katie Maquaire” albo upiornymi
„Zaklętymi” czy „Drapieżcami”. Osobną kategorią są jego sagi historyczne, gdzie
potrafi naprawdę zaskoczyć drobiazgowością i starannością. Niestety, większość
ocenia kilka książek, nie zauważając, że facet napisał ich ponad sto. I ja nie
twierdzę, że to literatura wysoka, ale nie wrzucałbym jej do jednego wora z
cyklem o Krabach czy księdzu-komandosie.
- Na koniec. Łukasz Radecki i jego największe
marzenie pisarskie czy wydawnicze. A może muzyczne?
Może to zabrzmi dziwnie, ale ja się naprawdę
realizuję w tym co jest teraz. Z radością patrzę jak rozwija się polski horror
i jego fandom. Względem siebie więc wielkich marzeń nie mam. Zaczynam być
rozpoznawany i doceniany, stworzony przeze mnie cykl zaczyna żyć własnym
życiem... Znam miejsce w szeregu, nie lubię tłoku, więc zawsze realizuję się w
jakichś niszach. Nie mam potrzeby błyszczeć we fleszach i tabloidach. Mam swoje
cele, ale nie lubię się z nimi obnosić, tylko staram się je realizować. Marzę
jedynie o tym, by polskie społeczeństwo zaczęło czytać. W porównaniu z takimi
Czechami, którzy są od nas znacznie mniejszym państwem wypadamy tragicznie.
Uwierzysz, że przeciętny Polak czyta rocznie 1,5 książki, a Czech siedem razy
więcej? Marzę więc, żeby czytanie stało się modne, a czytelnicy kupowali
książki w księgarniach, zamiast czytać tylko to co w sieci i na blogach. Może
wtedy uda się coś zmienić w tym kraju, a na pewno wpłynie na jakość wydawanej u
nas literatury.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę, choć wiem, że zalatany jesteś :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz