Słuchajcie,
coś wam opowiem
To był stały
numer kierownika zespołu redakcyjnego. Na sam koniec, po recenzji, po korekcie,
po z pozoru beznadziejnej walce z biurokracją uczelni, po zdobyciu środków na
publikacje, po ustawieniu terminów w drukarni, po tej całej gehennie profesor
Modrzej na ostatnim zebraniu potrafił wyciągnąć jakąś pierdołę. Wałkował ją, narzekał na nią, sarkał i
dzielił się swoimi wątpliwościami. A może zrobić tak, a może zmienić tamto.
Jakiś mało istotny szczegół, który
dotychczas, przez dosłownie cały cykl wydawniczy nie przeszkadzał mu,
urastał tuż przed finalizacją całego przedsięwzięcia do rangi ważkiego
problemu. Tym razem chodziło o materiał źródłowy, dołączony w formie aneksu do
najnowszego numeru Rzeszowskiego Przeglądu Kulturoznawczego – Seria Rozprawy i
Monografie.
- Dobrze
kochani, wszystko dobrze – profesor splótł dłonie i położył je na swoim
imponującym brzuchu – widzę że recenzja profesora Adamca jest pozytywna, wręcz,
entuzjastyczna..... Specjalista od legend miejskich z Gdańska, tak?
Doktor Marek Jasz pokiwała tylko głową.
Spojrzał na siedzącą tuż obok niego Monikę. Ta z kolei patrzyła na szefa z
wyrazem spokojnego oczekiwania w oczach. Anioł cierpliwości, zawsze potrafiła
zachować równowagą, nawet gdy innych już trafiał szlag.
- Wszytko
dobrze, kochani, ale – o, już jest. Sakramentalne ale – mnie się jedno nie
podoba.
Profesor
zawiesił głos. Taki suspens, jak u Hitchcocka. Wszyscy obecni w pokoju, który
uczelnia przydzieliła na redakcję pisma, wlepili oczy w starego wykładowcę.
Wiecznie zastraszeni doktoranci, trójka milczących, świeżo upieczonych
magistrów. Doktor habilitowana Gudzewska, sekretarz redakcji Przeglądu. Marek i Monika, autorzy monografii publikowanej
w tym periodyku, wszyscy oni przestali być w jednej chwili współpracownikami
czy nawet podwładnymi Jana Modrzeją, a
stali się jego audytorium. Czy wszyscy nauczyciele akademiccy, po iluś tam
latach pracy, muszą mieć taką naturalną już chyba potrzebę skupiania na siebie
uwagi za wszelką cenę?
-
Tak, jedno mi się nie podoba. Po co te cztery legendy jako materiał źródłowy?
Czego tylko cztery? Czego nie więcej? Jakie to legendy...? aneksu nie czytałem.
Czego akurat te? Kochani, albo publikujecie wyczerpujący materiał źródłowy,
albo nie publikujecie wcale.
-
Panie profesorze, przecież to już wyjaśnialiśmy. Dobór akurat tych czterech....
- Marek przerwał, w momencie kiedy obcas jego dziewczyny wbił się boleśnie w
stopę. Monika przesadziła, kopnięcie nie dość że było za mocne, to jeszcze nie
uszło uwagi pozostałych obecnych osób.
-
Doktor Malinowska, proszę mi nie kopać innych pracowników. Szczególnie tych
którzy będą pani małżonkami, jak znam życie. Po za tym doktor Jasz ma racje że
na mnie warczy. Jestem irytującym, starym dziadem i czepiam się szczegółów...
co może wam opóźnić publikacje, prawda?
Skurczybyk.
Jego to bawi. Monikę chyba też, uśmiechnęła się i powiedziała:
- A zna pan życie profesorze. Dlatego wie pan
jak ważne jest wczesne nauczenie się posłuszeństwa wobec obcasa żony, prawda?
-
Co fakt to fakt. No niech mi pani wytłumaczy o co chodzi z akurat tymi czterema
historiami?
-
Pierwsza mówi o krokodylu. Pewien marynarz z Gdyni, który ożenił się z
rzeszowianką przywiózł jako prezent ślubny z jednego z rejsów tego właśnie
zwierza. Krokodyl był mały, potem był urósł
i kobieta wrzuciła go do sedesu. Zwierze nie zginęło, żyło najpierw w
miejskiej kanalizacji, a potem zamieszkało w Wisłoku, w tym miejscu gdzie są
wyloty rur z ciepłą wodą odprowadzaną z
elektrociepłowni. Poluje nocami na nieszczęśników, łowiących ryby w
rzece. To pierwsza legenda. Druga mówi o
duchu dziecka które nawiedza mieszkanie na Baranówce...
-
To była Baranówka? Myślałam że kamienice
w rynku - Gudzewska po raz pierwszy włączyła się do rozmowy.
-
Albo Drabinianka, albo tak, Baldachówka. Zależnie od wersji legendy. Zawsze
jest jakieś opuszczone mieszkanie, gdzie kilka lat wcześniej mieszkała
patologiczna rodzina, gdzie rodzice pili i nie zajmowali się dzieckiem. Nie
karmili go i ono umarło. Teraz po nocach na całej klatce schodowej słychać
płacz tego dziecka. Trzecia legenda mówi o trójce policjantów zwyrodnialców,
którzy jeżdżą czarnym Volkswagenem Transporterem, porywają młode kobiety,
gwałcą i mordują brzytwą, a zwłoki grzebią w opuszczonych hangarach koło WSK.
Oczywiście Policja tuszuje całą sprawę. Czwarta legenda....
-
Dobrze, Pani Moniko, dobrze. Ja znam te legendy, sam nimi raczyłem rodzinę przy
wódeczce w czasach gdy policjanci byli ubekami a czarny Volkswagen czarną
wołgą. Dlaczego akurat te cztery?
Marek
wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Teraz jego kolej:
-
Panie profesorze, podeszliśmy do tematu trochę inaczej niż w publikacjach
chociażby profesora Czubali, czy doktora Napiórkowskiego. Wskazaliśmy osiem
żelaznych elementów które budują jakąkolwiek legendę miejską. Każda z wybranych
przez nas zawiera po dwie z nich. W pierwszej, tej o krokodylu, jest, wie pan
profesorze, egzotyka i potwór – zwierze. W drugiej, tej, no z płaczem, jest
patologia społeczna i skrzywdzone dziecko. W trzeciej potwory – ludzie i spisek
mających władze....
-
Aha, to chodzi wam o to, kochani, że skoro wybraliście te cztery, to nie ma
potrzeby aby publikować inne. Nie, nie jestem przekonany
-
Na sermater, niech im będzie. Jasiu daj spokój! - z odsieczą przyszła Gudzewska, zirytowana przedłużającym się
zebraniem.
-
Nie, nie, mnie już chodzi o coś innego. Bo wiecie, ja tam specjalistą od legend
miejskich nie jestem. Ale bym tego w ogóle drukiem nie puszczał. Nie chodzi mi
o artykuł, jest świetny. Ale, kochani, nie ma potrzeby dawania tych legend. To
nie są opowiadania, tego jak mu tam, Anglika od facetów z gwoździami w głowie..
-
Cliva Barkera?
-
Tak, faktycznie, Barkera. To są współczesne legendy, tego się nie czyta, to się
słucha. Rozumiecie mnie? Lepiej się spotkać, najlepiej przy wódeczce i
opowiadać, z ust do ust, z uszu do uszu. Druk zbija opowieść. Ale dobra, niech
wam będzie, zaraz to mnie Małgosia zabije, tylko że wzrokiem. Dobra, dobra,
idzie na papier jak jest. Coś jeszcze?
***
Dzień
był nieznośnie upalny, wieczór nieprzyjemnie gorący, a noc tylko ciepła. Lipiec
w mieście, komary i skąpe bluzki dziewczyn. Krótkie, codzienne burze. Gdy Marek
wychodził od Moniki, właśnie na jedną z nich się zbierało. Gdzieś daleko, gdzie
horyzont deformowały pokraczne blokowiska Nowego Miasta, niebo szatkowały
pierwsze błyskawice. Momentami zrywał się silny wiatr, poniewierający strzępami
plakatów, na których jedni politycy przyrzekali obniżenie podatków, a inni
rozliczenie niespełnionych obietnic wyborczych.
Marek
trzeci raz próbował się dodzwonić do swojej dziewczyny. Tuż przed wyjściem
pokłócili się, poszło o to co zwykle. Czy mógłbyś już wyjść? Proszę cię, idź
już sobie. Wiesz, jaką mam relację z matką, ona nigdy by mi nie pozwoliła
zostawić chłopaka na noc. Tak, jestem dorosła i nie podnoś głosu. Tak, ona
uważa że nigdy nie powinna związać się z mężczyzna który ma długie włosy.
Wiesz, że nie akceptuje seksu przedmałżeńskiego. Mówiłam nie podnoś głosu! Idź
już do cholery!
Udało
mu się zezłościć anioła cierpliwości. Kurwa, może sobie pogratulować. Dokonał
wręcz niemożliwego. To wszystko było żałosne, swoją drogą.
Dorosła kobieta ze stopniem naukowym a posłuszna jak nastolatka, wypuszczana z domu tylko na
spotkania Ruchu Światło – Życie. Oficjalnie, wobec rodziców swojej partnerki
Marek był tylko dobrym kolegą z pracy. Oczywiście, to się miało wkrótce
zmienić. Kredyt, dom, niezależność, dzieci. Rodzina. Niebawem lub też lada
dzień, ewentualnie w przyszłości niedalekiej. A na razie matka Moniki
rozglądała się za zięciem: a, przystojnym, be, bogatym, ce, świętym niemalże,
de, z fryzurą jak na faceta przystało.
Zbliżając
się do kładki nad Wisłokiem, przez którą prowadziła najkrótsza droga do
mieszkania, Marek zatrzymał się, i po raz kolejny spróbował połączyć się z Moniką. Po czwartym sygnale
wiedział już, że ta nie odbierze telefonu. Pomimo to czekał, aż do momentu gdy
włączyła się poczta głosowa. Tak tylko, aby jego dziewczyna wiedziała, że mu
zależy. Bo mu faktycznie zależało, chociażby po to aby zmniejszyć poczucie
winy. Nic z tego, trzeba więc ruszyć dalej.
Sfatygowana
metalowa siatka, jaka stanowiła zabezpieczenie kładki, obwieszona była
metalowymi kłódkami. Na każdej z nich,
mniej lub bardziej udolnie, mniej lub bardziej wyraźnie wyryto imiona albo inicjały.
Ewa i Piotr. KO + NI. Janeczek i Ruda. Czasem były daty, niekiedy emotikony,
rzadziej dłuższe komunikaty pracowicie wydrapane na metalowych korpusach. Marek
ujął w dłoń jeden z nich i przyjrzał się dokładniej. Z jednej strony imiona i
data, z drugiej patetyczne wyznanie: NASZA MIŁOŚĆ SILNIEJSZA NIŻ ŚMIERĆ.
Romantyczne i tandetne, niemal jak hasło
marketingowe sagi „Zmierzch”.
-
Zresztą, skąd ty to możesz wiedzieć, pryszczaty Romeo? Nic nie jest silniejsze
od śmierci oprócz... - Marek nie miał w zwyczaju mówić do siebie. Ale to nie
złapanie się na ekscentrycznym zachowaniu było powodem przerwania w pół zdania.
Krokodyl.
Na brzegu rzeki, kilkanaście metrów od miejsca w którym przerzucono kładkę,
długi, ciemnozielony gad kończył pożerać jakąś zdobycz. Latarnia wyraźnie
oświetlała zwierzę. Jego paszcza kilkukrotnie klapnęła nerwowo, po czym ostatni
ochłap znikną w przełyku. Krokodyl
niezgrabnie wpełzł do wody, łapy szorowały po kamieniach pchając olbrzymie cielsko
do rzeki. Dopiero tam gad odzyskał gracje, jego zwinne ruchy w wodzie
kontrastowały z wcześniejszą pokracznością na lądzie. Po kilku sekundach
zniknął z oczu Marka. Ten wpatrywał się w ciemną toń jeszcze długo po tym, jak stracił z oczu
egzotyczną istotę.
To
oczywiście nie był krokodyl. To była duża jaszczurka, dziwny pies, zwykle
przywidzenie, człowiek, rower, motorówka, kurwa wszystko tylko nie krokodyl.
UFO pieprzone, tak, ale nie krokodyl.
Marek
szybko zszedł z kładki, zanurzył się w gęste zarośla, które zajęły skarpę nad
brzegiem rzeki. Gałęzie dzikiej róży zaczepiły go, klęcząc delikatnie
nadgarstek. Ale przecież to nie jest ważne. Komórka, która natrętną wibracją
zakomunikowała odebranie smsa, tak samo, nie była istotna. Nawet pierwsze
spadające krople, znak że burza zlitowała się już nad dusznym lipcowym
wieczorem, nie miały najmniejszego znaczenia. Przekonać się co to było. O, to
było najważniejsze!
Bo przecież
to nie mógł być krokodyl.
W ciągu kilku
sekund deszcz zamienił się w ulewę, a ta w urwanie chmury. Gęste strugi zmywały
krew z kamieni, tam gdzie kilka minut wcześniej Marek zobaczył niespotkane
zjawisko. Strzępy ubrania, resztki gumowego buta i połamaną wędkę zaraz
zabierze woda wzbierającej rzeki. Nie pozostanie nic oprócz wspomnień, i tak
kwestionowanych przez zdrowy rozsądek.
Krokodyl
nikogo tu nie zjadł. To zdarza się tylko w niemądrych opowiastkach.
Marek
odwrócił się i spokojnie wszedł po skarpie na ścieżkę, która prowadziła do
kładki. Świadomość, że wszystkie ślady za krótką chwilę i tak zostaną usunięte
przez pogodą oraz rzekę, wprawiała go w świetny nastrój. Nie musi się
zastanowić nad tym, czy tropikalny gad tam był czy nie. Fakt, którego nie można
udowodnić nie musi być brany pod uwagę, przy wydawaniu sądu prawdziwego w
sensie logicznym. Czy coś takiego. No jakoś podobnie. W każdym bądź razie,
skoro wszelkie dowody na to, że krokodyl zjadł wędkarza i tak właśnie trafia
szlag, można to uznać za przywidzenie.
Chwała niech
będzie logice formalnej. Albo praktycznej, jakoś tak się to nazywa.
Marek
wyciągnął komórkę z kieszeni kompletnie przemoczonych spodni i odczytał sms od
Moniki: ZACHOWUJESZ SIE JAK DUPEK JA JAK GOWNIARA. OK. JUTRO JESTEM U CIEBIE
CALA NOC.
Burza odeszła
nagle, tak jak gwałtownie się rozpoczęła.
***
To był płacz
dziecka, ewidentnie: płacz dziecka. Przebijał się przez cienkie stropy i symboliczne ściany, wędrował klatką schodową,
docierał pewnie do wszystkich mieszkań w bloku, przez mosiężne rury centralnego
ogrzewania. Dziecko wyło już trzecią godzinę, przepełniony skargą krzyk zaczął
się po północy. Z początku Marek myślał, że jest to jakaś muzyka, której dźwięk
dociera do niego zniekształcony przez mury blokowiska. Potem był pewien, że
jest to skowyt psa, którego leniwi
właściciele nie wypuszczali na należny spacer, w trakcie którego zwierze
mogłoby załatwić potrzeby fizjologiczne. Dopiero nad ranem, gdy niebo zmieniało
kolor z atramentowego na ciemnoniebieski, zrozumiał że to płacze zaniedbane
dziecko.
Nie sposób
było zlokalizować skąd dobiega ten dźwięk. Może to był lokal dwa piętra niżej,
gdzie mieszkało młode małżeństwo z niespełna rocznym niemowlakiem. To raczej
wątpliwe, tamte dziecko odzywało się rzadko, a jego skarga zawsze momentalnie
cichła. Marek znał tych ludzi, miał wrażenie iż byli nadopiekuńczy. Matka,
wiecznie zachwycona swoim synkiem, nigdy by nie pozwoliła mu płakać całą noc.
Był jeszcze noworodek dużo niżej, ale ten był bardzo cichy. Mieszkali na
parterze, słabiutkie kwilenie tej istoty nigdy by nie dotarłoby na prawie
ostatnią kondygnacje budynku.
Marek miał
ochotę obudzić Monikę. Tylko po to aby mu powiedziała: tak, cholera, też to
słyszę! Płacze dziecko. Jego dziewczyna spała mocnym snem szczęśliwej kobiety,
zmęczona cudownym wieczorem, udanym seksem, lekko pijana wytrawnym winem,
przejęta finałem ostatniego sezonu Gry o Tron. Prawdopodobnie zbudziłaby się
tylko na kilka sekund, zaspana i zdziwiona, i nawet nie odpowiedziała na dziwaczne pytanie. Może zirytowałby się,
albo nieprzytomna nawet nie zrozumiała co też jej chłopak od niej chce. Tak więc
Marek nie zbudził Moniki, został sam, ze swoimi myślami i z uporczywym,
nie kończącym się płaczem.
Zasnął o
świcie, gdy przez otwarte okno wpływało na mieszkanie światło dnia.
***
- Myślałam,
że dostanę śniadanie do łóżka... -
zbudziła go pocałunkiem, uśmiechnięta i zadowolona. Jego Monika. Próbowała udawać obrażoną, chciała się z nim
podroczyć albo może faktycznie wyłudzić zrobienie posiłku. Na pewno była bardzo
szczęśliwa.
Dziecko nie
płakało. Jakiś idiota z bloku naprzeciwko terroryzował cale osiedle puszczonym
na cały regulator wieży „Gangnam style”. Gdzieś wył obłędnie alarm samochodowy.
Dwoje żuli wykłócało się głośno przed sklepem. Parka studentów mieszkających na
tej samej klatce, od których Marek pożyczał czasem płyty, próbowała zagłuszyć
koreański pop czeskim rockiem gotyckim. Niestety XIII Stoleti przegrywało z
PSY. Z Dąbrowskiego dochodziła kakofonia miejskiej komunikacji.
Nie płakało
żadne dziecko.
- Maaarku,
śniadanie – Monika zaczęła się tulić. Faktycznie, chciała aby jej chłopak
przygotował jedzenie – jak fajnie nakarmisz swoją panią... to.... to ci coś
fajnego zrobię.
Monika weszła
na niego. Pełne piersi zakołysały się, opięte koronkową bielizną pośladki wbiły
się w podbrzusze mężczyzny.
Absurd.
Krokodyl i płacz dziecka. Jak w tych wszystkich ich legendach. A profesor
Modrzej mówił, że druk zabija opowieść. Akurat. Jak widać, jest wręcz odwrotnie
– druk najwidoczniej stwarzał rzeczywistość.
- Ojjjj, jak
widać nie tylko pani, potrzebuje śniadanka. Także pan, i jego zwierzak – Monika
spojrzała na krocze swojego chłopaka – a może, Marek, obaj jeszcze śpicie?
- Nie śpimy.
Dzień dobry, kotuś. Parówki z serem i sałatka z czegoś tam. Może być?
- Pewnie!
Najpyszniej brzmi: z czegoś tam.
Sałatka
okazała się szwedzką. Lekko rozgotowane parówki popękały, odsłaniając różowe
wnętrze. Ser, szybko rozpuszczony na gorącym mięsie, ciągnął się z widelca
żółtymi nitkami.
- O której idziesz na dyżur? - Monika była
faktycznie głodna. Zazwyczaj bardzo dbała o kulturę posiłku, teraz nie
przeszkadzało jej, iż mówi z pełnymi ustami.
- Zaczyna się
o czternastej...
-...i kończy?
- Późno
bardzo. To znaczy niby o szesnastej. Ale umówiłem się ze studentami z moich
grup , którzy nie zaliczyli kolokwium semestralnego, że mogą poprawić je ustnie
jeszcze zanim zaczną się urlopy w sierpniu.
I uprzedzając twoje następne pytanie, jest ich... dużo.
- Wiem
słyszałam, u mnie zostało chyba dwoje skończonych kretynów. Przyjdą we
wrześniu. Już nie mam dyżurów.
Monika
skończyła ostatnią parówkę. Popatrzyła się na niego zadowolona, i wytarła
papierowym ręcznikiem usta. Następnie sięgnęła na półkę nad łóżkiem, skąd
zdjęła damski zegarek z dużym cyferblatem i beżowym paskiem. To była wręcz jej
obsesja, mogła cały dzień chodzić nago, ale zawsze ze swoim zegarkiem na ręku.
- Marek....ja
powiedziałam matce, że wyjeżdżam na kilka dni. Wiesz, wyjazd na uczelni. Tylko
proszę cie, nie denerwuj się. Nie wie, że u ciebie jestem. Ale niedługo jej
powiem, że jesteśmy razem, i że... wiesz..... Marek?
- Tak
słyszałem. OK.
- To
wszystko? Nie będzie awantury, że zachowuje się jak licealistka, i że mam
doktorat, a słucham się mamusi, i że to jak w gimnazjum, i tak dalej? Wielki,
zły, dorosły pan? Nie?
Nie będzie
się o to wykłócał. Nie po takiej nocy, gdy zastanawianie się czy nie zaczyna
wariować, o mało co faktycznie nie przyprawiło go o szaleństwo.
- Monika...
słuchaj, mam wariackie pytanie.
- Czy
zamieszkam z Tobą na stałe?
- Nie, mnie
chodzi o coś z naszą pracą.
- Czy pomogę
Ci z odpytywaniem tych nieszczęśników? To faktycznie wariackie, bo wiesz że
nie. Trzeba było nie być kosą – była
rozczarowana, ale swoim zwyczajem maskowała to żartem.
- Monika ja
się poważnie pytam. Czy te legendy mogą być prawdziwe? Chociaż trochę?
- O czym ty
mówisz? Marku, o zboczeńcach w Volkswagenie?
Zboczeńców
jeszcze nie widział. Krokodyla już tak. Dziecka też nie, ale słyszał. Albo
inaczej, widział coś co wyglądało, jak krokodyl, słyszał coś co brzmiało jak
zawodzenie głodzonego dziecka.
- Chodzi, mi
przyczynę. Nie tą potrzebę kulturową, Moniko, ale jak to się dzieje, że nagle
historia się pojawia? Ktoś ma przywidzenie? Ktoś faktycznie coś widział? Ktoś
centralnie to zmyślił, albo zwariował?
- Nie! Nie!
Nie, mój drogi! Po pierwsze to nie nasza działka, tak naprawdę, po drugie ja
już mam wakacje. A teraz pani podziękuje panu za śniadanie. O, zwierzak się
obudził!.. cześć, milutki....
***
Studenci coś
tam umieli, albo nie umieli nic. Jak już umieli, to też różnie bywało, albo
bezmyślnie klepali regułki z podręczników oraz wykładów, albo niekiedy nawet i
sprawiali wrażenie, że nieco rozumieli. Nie było reguły, była za to trója z
urzędu. Dla wszystkich. Byle szybciej. Marek i tak nie mógł się skoncentrować
na tym, co młodzi adepci kulturoznawstwa wiedzieli, lub wydawało im się że
wiedzieli na temat współczesnego folkloru
miejskiego. Cały czas zastanawiał się nad tym, co się dzieje, i dlaczego.
Legendy
miejskie, które opisali i przeanalizowali w monografii spełniały się. Co
więcej, spełniały się na oczach tych, którzy ja mieli badać i opisać. Oraz
wydrukować. Czy decydując się na dołączenie tych opowiastek do publikacji,
spowodowali, że w jakiś sposób, z upiornych historyjek do wódeczki stały się
rzeczywistością?
Gdy dwójka
ostaniach studentów wyszła z gabinetu, Marek wyciągnął komórkę. Wyłączony
telefon dotychczas spoczywał spokojnie w kieszeni marynarki przewieszonej przez
oparcie krzesła. Po włączeniu aparatu, na ekranie pojawiała się informacja, iż
Monika próbowała połączyć się dwa razy, a potem wysłała SMS-a. DZWONILA
GALCZYNSKA PRZERAZONA. MOWILA ZE TEN TARNSPORTER O KTORYM NAM MOWILA KRECI SIE
PO OSIEDLU I NAD RZEKA OD DWOCH DNI. JADE TO SPRAWDZIC, CIEKAWE O CO JEJ
CHODZI. SPOTKAMY SIE WIECZOREM NA MIESZKANIU CALUJE.
Jeśli
faktycznie te historie stają się w jakiś obłędny sposób prawdą, to Monika
będzie na terenie gdzie tajemniczy pojazd miał się pojawiać. Kilka tygodni
wcześniej znajoma jej matki z przejęciem
opowiadała im o młodych dziewczynach porywanych z plantów nad Wisłokiem i o
ciałach zakopanych w opuszczonych hangarach. A za wszystkim to stoją, panie,
policjanty, one już wiedzą jak to, panie, zachachmęcić coby sprawa nie wyszła.
Panie, aż strach z domu wyjść na pole!
Marek wybrał
numer swojej dziewczyny, tylko po to, aby dowiedzieć się, że abonent jest
niedostępny. Tak samo za drugim i trzecim razem, telefon Moniki najwidoczniej
był wyłączony.
Gdy
szaleństwo, nierealny i niemożliwy do przyjęcia obłęd staje się
rzeczywistością, to trzeba przyjąć jego chore reguły gry. Wszytko zaczęło się
od decyzji o daniu do druku ich publikacji. Logiczne więc będzie, iż szaleństwo
zakończy się, gdy wstrzymają druk. Siedemnasta trzydzieści cztery. W poligrafia
pracują do osiemsetnej. Teoretycznie.
Starszy referent do spraw wydawniczych Janusz
Majchrzak najwidoczniej zbierał się już do wyjścia. Powyłączał komputery, spakował
dokumenty do niewielkiej aktówki, odszukał kluczyki do wozu. Nie był więc
zachwycony, gdy zobaczył Marka.
- O cześć.
Mam nadzieję że nie masz żadnej sprawy.
- Janusz, mam
i to bardzo ważną.
- Kurde,
Marku, miałem już wychodzić – na twarzy Majchrzaka nie widać już było
delikatnej niechęci, tylko nie skrywaną irytację.
- Nowy numer
Przeglądu poszedł do druku?
- Nie, jutro
przekujemy do drukarni
- Nie
przekazujcie, absolutnie, trzeba wstrzymać publikację.
- Poważnie?
Tyle walczyliście z Moniką o to wydanie - kolejna emocja, tym razem zdziwienie
– ale, kurde, to musi zdecydować szef zespołu redakcyjnego.
- Nie musi.
Sekretarz też nie musi, bo oboje są już na urlopie. Jestem członkiem zespołu,
oraz autorem, tak więc mam prawo zdecydować.
- OK, ale muszę
mieć to na piśmie – Majchrzak wyjął z szuflady formularz do wypełniania – tak z
ciekawości do kiedy mamy się wstrzymać?
- Do
odwołania.
***
Nie przyszła na mieszkanie. Nie włączyła
telefonu. Nie było jej w domu, Matka powiedziała z pretensją w głosie, że
Monisia wyjechała na kilka dni, przecież Marek z nią pracuje, to co, on nie wie
co Monisia robi? Ostania próba, telefon do Gałczyńskiej.
- Tak? - głos
w słuchawce był pełen napięcia.
- Pani
Gałczyńska, z tej strony doktor Marek Jasz, poznaliśmy się kilka tygodni temu.
Byłem u pani z Moniką...
- Ja nic nie
wiem, panie!
- Rozmawiała
dziś pani z Moniką, prawda?
- Panie,
powiedziałam, nic nie wiem, panie!
Rozłączyła
się gwałtownie, w tym samym momencie, w którym wykrzyczała ostatnie: panie! Ta
sama Gałczyńska, która przed dwoma tygodniami opowiadała im z przejęciem, o zboczeńcach polujących na
młode dziewczyny. Ta sama, która złościła się, gdy Marek i Monika zadawali
sceptyczne pytania. Jak mi możesz pan nie wierzyć, panie! Wtedy była oburzona
jego niewiarą, teraz, gdy gotów był uwierzyć, była zbyt przerażona aby
rozmawiać.
To się
działo. Tam była Monika.
Marek
błyskawicznie znalazł kluczyki do wozu i wybiegł z mieszkania. Gdy jechał w
kierunku osiedla, na którym mieszkała Gałczyńska, mało co nie spowodował
wypadku. Kierowca czerwonego Hyundaia okazał się przytomniejszy, zdążył
wyhamować zanim nastąpiło zderzenie.
Ulice osiedla
domków jednorodzinnych nad Wisłokiem okazały się zupełnie puste. Nigdzie nie
widać było Moniki, ani osławionego czarnego Volkswagena. Jedyną istotą jaką
Marek zobaczył, był wychudzony, bezpański pies. Latarnie, kosze na śmieci,
światła w domach, brzydki klomb, ulotki
sklepu z odzieżą używaną, puste miejsca parkingowe. Żadnego samochodu, żadnego
człowieka.
Nad brzegiem
rzeki Marek zatrzymał wóz, i wysiadł z niego. Wyjął telefon, po raz kolejny
wybrał numer Moniki. I nic, abonent czasowo nie dostępny. A co jeśli nie
czasowo? Co jeśli ona faktycznie została zgwałcona i zamordowana? Nie, nie może
sobie pozwolić na takie myślenie. Co innego widzieć krokodyla i słyszeć
dziecko, a co innego stracić ukochaną osobę, i to jeszcze w ten sposób.
Takie rzeczy
dzieją się tylko w strasznych opowiastkach. Przekazywanych z ust do ust,
najlepiej przy wódeczce.
Marek oparł
dłonie o maskę samochodu i spuścił głowę. Starał się oddychać głęboko, wolno i
regularnie. Miało to go uspokoić, pozwolić zebrać myśli. Niestety, nie
przyniosło rezultatu. Na siłę odganiał od siebie przerażające obrazy swojej
dziewczyny, jako ofiary brutalnego mordu.
Ciało zakopane w płytkim grobie. Porwana bielizna. Krew na nadgarstku,
rdzawe palmy na białej skórze, na beżowym pasku ulubionego zegarka. Walka z
tymi wyobrażeniami była beznadziejna.
One narastały z każda bezradną sekundą. Nie mógł nic robić, nie miał żadnego pomysłu. Nie wiedział co się dzieje z
jego ukochaną. Nie widział jakie znaczenie miały sytuacje których był
świadkiem od dwóch dni. Nie wiedział co
robić.
Podniósł
wzrok, chciał popatrzeć na spokojne, rozgwieżdżone niebo. Jego spojrzenie
napotkało jednak posępna bryłę masywnych budynków na przeciwległym brzegu.
Ciemniejsze niż wieczór, blady od księżycowego światła i blasku miasta. Jakby
wchłaniały każdy foton. Nieruchome i nieme, regularne palmy najczystszego
mroku. Trzy hangary, niegdyś należące do olbrzymiej fabryki, Wytwórni Sprzętu
Komunikacyjnego, od prawie dwudziestu lat niszczały opuszczone. Marek wsiadł do
samochodu i szybko ruszył ku najbliższemu mostowi.
***
Adwokat był
uprzejmy, ale nieufny. Sprawiał wrażenie zaangażowanego, to zapewne jeden z
takich, którzy swój zawód traktują jako powołanie, którzy będę bronić z całych
sił klienta, nawet jeśli przekonani są o jego winie. Nawet jeśli będzie on
groźnym zboczeńcem, mordercą i gwałcicielem.
- Przykro mi,
panie Marku nie mam dobrych wiadomości. Sąd przychylił się do wniosku
prokuratora o zastosowanie aresztu tymczasowego na okres trzech miesięcy, dziś
pana przeniosą na Załęże. Niestety, nie sprawdza się pańska wersja wydarzeń.
Nikt nie może potwierdzić, że poza waszą pracą łączyły pana z denatką inne
relacje. Co więcej, matka zmarłej stanowczo temu zaprzeczyła. Pani Gałczyńska
zarzeka się, że nigdy pana nie widziała.
Jednak nie to jest najgorsze.
Prawnik
przerwał relacje. Wziął głęboki oddech, spojrzał Markowi prosto w oczy. Teraz
będzie najgorsze.
- Biegły
medycyny sądowej ustalił, że Monika Malinowska zamarła wskutek ran ciętych
szyi, w dniu 27 lipca między godziną 18 a 22. Na nagraniach z monitoringu na
plantach nad rzeką widać jak w pośpiechu oddala się pan z miejsca, w
pobliżu którego znaleziono zwłoki, w tym dniu o godzinie 21.27. Potem odjechał
pan swoim samochodem. W tych hangarach... tam były też dwa inne ciała kobiet
które zaginęły. Stopień ich rozkładu uniemożliwia zebranie jednoznacznych
śladów biologicznych. Niestety, co innego ze zwłokami Moniki Malinowskiej.
Ślady na ciele wskazują że tuż przed śmiercią była ona zgwałcona. Znaleziono
pańskie nasienie, panie Marku.... Po za tym w trakcie przeszukania policjanci
zabezpieczyli u pana na mieszkaniu brzytwę...
- Podrzucili
ją.
- Słucham? -
adwokat był zaskoczony, że jego klient odezwał się. W trakcie tego, oraz
poprzedniego spotkania Marek milczał, siedział nieruchomo ze wzrokiem wbitym w
przeciwległą ścianę.
- Nic. Proszę
kontynuować.
- Tak...
brzytwa była wyczyszczona, nie było na niej ani odcisków palców, ani krwi, ale
ostrze pasuje do ran na ciałach... Ja wiem jak jest, panie Marku, to nie moja
pierwsza sprawa o zabójstwo. Ale wobec tych dowodów, ja nie widzę możliwości
obrony twierdzenia o pańskiej niewinności. Nie wiem, może spróbować
kwestionować pańską poczytalność?
- Niech pan
robi co chce, panie mecenasie, to nie ma znaczenia. Dziękuje. Proszę już iść.
Adwokat
podszedł do drzwi celi, załomotał pięścią. Po kilka sekundach policjant mający
dyżur w izbie zatrzymań wypuścił go. Marek został sam. Położył się na pryczy,
starał się nie myśleć o niczym. Nie wychodziło mu to. Wiedział jaki będzie
dalszy ciąg historii. Taki, jaki w ostatniej legendzie którą mieli dołączyć do
publikacji.
Na ścianie,
przy której stała prycza wydrapano dziesiątki napisów. Marek czytał je,
zastanawiając się, czy jego poprzednicy również znali dalszą część swojej
własnej opowieści. 03. 11. 2007 DRĄGU. 12. 06. 2009 POZDRO DLA EKIPY WALDKA.
13. 02. 99. ZAJEBAŁEM HUJA W OBRONIE WŁASNEJ!!!!.
- Zabiłeś,
aby samemu nie zostać zabitym. Każdy ma prawo się bronić prawda? - nikt nie
odpowiedział Markowi na to pytanie.
***
Karkówka była
przypalona. Jedyna rzecz jaka smakowała profesorowi z tych cholernych grilli a
jego wnukowie i tak musieli ją spieprzyć. Kiedyś to było inaczej, rodzina
zbierała się przy ognisku, najlepiej z olchy albo wierzby, z dodatkiem jakiegoś
drewna z drzewa iglastego. Tak, kiełbaska czy szaszłyk usmażone na prawdziwym,
otwartym ogniu były pyszne. Teraz nie ma ognisk, są te pseudo – ruszty z
hipermarketów, tandeta opalana chemicznie podrabianym węglem drzewnym. Nie
zmieniła się tylko wódeczka.
- Słuchajcie,
coś wam opowiem. Teraz moja kolej, kochani. Chcecie? Ale to będzie straszna
historia! I prawdziwa! - profesor Jan Modrzej umiał skupić na sobie uwagę
obecnych. Jego bracia, dzieci, wnuki, bliżsi i dalsi krewni przestali być w
jednej chwili tylko jego rodziną, a zaczęli być audytorium. Ich milczenie, wyczekujące spojrzenia jasno
potwierdzały: tak, chcemy wysłuchać opowieści. Takiej strasznej! I prawdziwej!
- To była
znana historia, kochani, kilka lat temu pisały o niej gazety, portale
internetowe, wiecie, Wirtualna Polska
trąbiła o tym więcej niż o matce małej Madzi. Ale wszystkiego tam nie napisali.
Ja natomiast, kochani, wiem wszystko. Także to, czego nie było w gazetach.
Profesor
przerwał, wymownie spojrzał na pusty kieliszek, potem na najstarszego syna,
który dzierżył butelkę. Niestety, na te same obiekty równie wymownie patrzyła
się małżonka Jana Modrzeja. Trudno, trzeba będzie skończyć im opowieść o suchym
pysku.
- Można
powiedzieć, kochani, że sprawa dotyczyła mnie osobiście, w pewnym sensie.
Pracowała u mnie na katedrze taka parka, Morek i Monika, oboje doktorzy,
specjaliści od folkloru miejskiego. Spotykali się ze sobą, pewnie sypiali, nie
wiem, ale wiem jak na siebie patrzyli.
Byli bardzo w sobie zakochani, to pewne.
I pewnego dnia... tragedia! Znaleźli ciało tej Moniki, zgwałcona, zamordowana!
Wyobrażacie to sobie! Za – szla – chto – wa – na!!! Brzytwą!! Wyobrażacie
sobie! U nas! W Rzeszowie??!! Co więcej! Ciało znaleźli tam, w hangarach nad
rzeką. I dwa inne ciała też! Tyle kobiet poginęło! A wszystkie dowody wskazują
na tego Marka. Tą brzytwę, jak to się mówi, narzędzie zbrodni znaleźli u niego
na mieszkaniu. I wiecie, znaleźli jego... no wiecie.... spermę w ciele
ostatniej ofiary, którą była właśnie ta Monika. Zatrzymali go, przewieźli na
dołek na komendę. Z stamtąd mieli go przewieźć do aresztu. Chłopak wiedział że
został wrobiony. Wiedział, że nie wywinie się, bo to nie on zabijał, ale ci
policjanci, którzy podrzucili brzytwę na jego mieszkanie. Tak! Bo to gliniarze
mordowali, trójka zwyrodnialców w mundurach. Marek wiedział też, że jego
ukochana odeszła. Powiesił się nad ranem w celi na dołku..... ale to nie koniec.
Ta historia ma ciąg dalszy..... którego nie ma w gazetach....
Kolejne
zawieszenie głosu w najbardziej dramatycznym momencie miało na celu wymuszenie
następnej kolejki. No, jeśli teraz mu nie poleją, nie będzie mówił dalej. I
polali, Aneta Modrzej nie oponowała, kiedy w kieliszku jej męża pojawił się
przezroczysty trunek.
- Po
samobójstwie Marka zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W przeciągu krótkiego czasu zamarło troje
policjantów. Jeden wyleciał przez okno.
Drugi z niewiadomych przyczyn utopił się w wannie. Trzeci miał wypadek z bronią
na nocnej służbie... a wszyscy zginęli w tej samej godzinie, co powiesił się
Marek... Wszyscy oni brali udział w tym śledztwie w sprawie mordowanych
dziewczyn. Policja zaczęła wewnętrzne dochodzenie, nie było żadnych dowodów
sugerujących zabójstwa, ale trzy wypadki? Albo samobójstwa? Przeszukali
mieszkania tych gliniarzy... i znaleźli tam straszne rzeczy! Oni nagrywali
sobie na kamerę cyfrową, to, co robili tym dziewczynom! Wszytko tam było, na
tych kartach pamięci! Ale nigdy nie ustalono... kto sprzątnął skurwieli. Policja wyciszyła sprawę,
oficjalnie to były wypadki. Tego, kto naprawdę mordował, też nie podano do
wiadomości. Ale ludzie wiedzą, mówią sobie prawdę, z ust do ust. To cała
opowieść.
Teraz będzie
najlepszy moment. Trzy sekundy milczenia. Trawią, myślą, wyobrażają sobie.
Potem będą komentować, drwić, albo porównywać z innymi historiami. Ale to nie
ważne, liczą się tylko te trzy sekundy, gdy oni byli jego.
- Tato, jako
prawda, ja już tą bajkę słyszałem, o rany, w latach dziewięćdziesiątych. Tyle
że oni to wtedy nagrywali na kasety wideo.
- A tych
kobiet to nie było pięć?
- Może u was
Ewuś, wy tam w szczecińskim macie skłonność
do przesady.
- Jasiu to są
dzieci, czego ty zawsze musisz takie okropieństwa przy jedzeniu mówić? I nie
pij już proszę cie.
- Dziadku,
mnie się podobało! Masz jeszcze jakieś?
Pewnie że
miał. Tyle że tak naprawdę, to jedną i tę samą opowieść, w której jest zawsze
tylko kilka rzeczy prawdziwych. Miłość i śmierć, krzywda i zemsta. Bo to, i
tylko to jest prawdą, A reszta? Nieistotne szczegóły.
Lipiec –
sierpień 2014.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz