(lipiec 2014 -GRYFCON)
„Polska literatura
grozy” - tak został zatytułowany wykład, który podczas szczecineckiego
GRYFCON-u wygłosi Łukasz Radecki.
- Opowiem o różnych obliczach polskiej grozy, a także o tym,
jak przez lata tego typu literatura się rozwijała. Będzie o początkach grozy w
literaturze polskiej, czyli o tzw. czarnym romantyzmie, od którego wszystko się
zaczęło, i który w pewnym momencie musiał ustąpić mesjanizmowi. Wspomnę o
czasach wyzwoleńczych oraz o czasie wojny i latach powojennych, które
zdecydowanie źle wpływały na horror. Będzie też o latach 90-tych, kiedy to
zostaliśmy wręcz zalani horrorem tandetnym, który nas wypaczył. Przez ten
nieszczęsny boom, gdy dzisiaj mówi
się, że się pisze, albo czyta horrory, to można się natknąć co najwyżej na
powątpiewanie. Przez naszą historię i kulturę w pewnym sensie zatraciliśmy to,
co Zachód miał szansę rozwinąć.
- To zależy od interpretacji oraz od tego, czego czytelnik
chce się w danym utworze doszukać. Jeśli chodzi o mnie, to początkowo
traktowałem horror jako rozrywkę. To była odskocznia od codziennej szarości.
Duże znaczenie miało również wychowanie. Rodzice przez wiele lat trzymali mnie
pod kloszem. Nie pozwalali mi oglądać niczego, co było straszne albo brutalne.
W rzeczywistości o wszystkich tych straszliwych książkach i filmach
dowiadywałem się od rówieśników, a każdą z usłyszanych historii starałem się
sobie wyobrazić. Po latach, kiedy w końcu udało mi się jeden czy drugi film
zobaczyć, byłem zawiedziony. Okazywało się bowiem, że to, co sobie niegdyś
wymyśliłem, było bardziej straszne niż to, co de facto zobaczyłem. Dlatego na początku horrory w ogóle mnie nie
przerażały, tylko śmieszyły swoją kiczowatością.
A teraz?
- Teraz wszystko zależy od autorów. Jeżeli weźmiemy horror z
zombie lub z wampirami, to trudno mówić o doszukiwaniu się głębszego znaczenia
czy o psychologizacji postaci. Taki horror jest typowym przykładem horroru
rozrywkowego. Oglądając film, albo czytając książkę z wampirami, zawsze
wiadomo, jak wszystko się ostatecznie skończy. To historie schematyczne. Trudno
wykreować coś nowego. A jeżeli już ktoś się za to bierze, wychodzą… „Ciepłe
ciała”, czyli horror, w którym zombie, tak jak wampiry w nieszczęsnym
„Zmierzchu”, są zdolne do odczuwania miłości i zakochują się w ludziach.
(Śmiech.) Tak na marginesie - zmierzamy chyba do jakiejś dziwnej, zbiorowej
nekrofilii. (Śmiech.)
Ale przecież są
horrory, które pozwalają na pogłębioną analizę portretów psychologicznych
bohaterów.
- Oczywiście.
Moim zdaniem, dopiero kiedy mamy do czynienia z pogłębioną psychologizacją
postaci, możemy mówić o prawdziwym horrorze. Gdy autor robi wszystko, żeby
postacie, które przedstawia, były jak najbardziej realne, szybko okazuje się,
że bohaterowie, których stworzył, to nie potwory ze świata fantastyki, tylko
realni ludzie. I to oni właśnie czynią najgorsze rzeczy. Odwołam się do
przykładu jednego ze swoich opowiadań, opisujących wydarzenia historyczne z
czasu II wojny światowej. Do wyjątkowo dramatycznych zdarzeń doszło w Bełżcu w
1943 roku. Wtedy na pierwszych więźniach testowano Cyklon B. Niektórzy po
przeczytaniu mojego opowiadania mówili, że jest ono przerażające. Inni, że w
pewnych momentach przesadziłem. A ja tylko opisałem to, co znajdowało się w
źródłach historycznych. Horror musi poruszać. Musi wracać w myślach do
czytelnika. Żadne legendy czy fantastyczne opowieści nie przerażają tak, jak
prawdziwy człowiek.
Jesteś pisarzem i
jednocześnie nauczycielem w szkole podstawowej. Fakt, że tworzysz horrory,
sprawia, że dzieci odbierają Cię inaczej niż innych nauczycieli? Wykorzystujesz
to jakoś podczas lekcji?
- Ja to oddzielam.
Dzieciaki generalnie odbierają mnie trochę inaczej niż pozostałych nauczycieli,
chociażby ze względu na mój wygląd. (Śmiech.) Kiedy widzę, że ktoś się czymś
interesuje, ma jakąś pasję, staram się to wydobyć, rozwinąć. Bywa tak, że
dzieci boją się ujawnić swój talent, bo obawiają się, że nie będzie popularny
albo zostanie źle odebrany przez rówieśników. W takich przypadkach zdarzało mi
się wytoczyć argument, że piszę książki i to w dodatku nie zawsze popularne.
Tłumaczyłem już dzieciom, że to jest moje hobby i tak samo, bez względu na
różne opinie, mogą robić oni, jeśli chcą rozwijać swoje pasje.
Uczniowie czytają
Twoje książki?
- Nie, one w ogóle mało czytają. (Śmiech.) Po książki dla
dorosłych sięgają jeszcze rzadziej. Częściej oglądają filmy, których zresztą
nie powinni.
To skąd w takim razie
pomysł, żeby „Pradawne zło”, które napisałeś z Robertem Cichowlasem znalazło
się w kanonie lektur szkolnych?
- To nie był mój pomysł. (Śmiech.) Wymyśliła to ekipa z
„Horror Masakry”. Dla mnie to było coś zupełnie kuriozalnego. Byłem pierwszy,
który tę koncepcję zanegował. Przy jakiejś okazji Sebastian Sokołowski
rozmawiał z Łukaszem Henelem, który przekonywał, że na liście lektur szkolnych
powinna się znaleźć także polska groza. Chyba Tomasz Siwiec wpadł na pomysł,
żeby tą lekturą stało się „Pradawne zło”. Szok! (Śmiech.) Nie ukrywajmy, to
chyba jedna z bardziej radykalnych książek, które się ostatnio na polskim rynku
ukazały.
Już myślałam, że Twój
horror ma wymiar dydaktyczny i że pisanie grozy wkracza na płaszczyznę pracy w
szkole.
- Nic z tych rzeczy. Nauczanie w szkole i pisanie horrorów
to są dwie różne sprawy, które rozgraniczam. Nie wstydzę się tego, że piszę i
się tego absolutnie nie wypieram. No, ale facet, który jest rzeźnikiem, nie
przynosi do domu swojej pracy. Tak samo ja. (Śmiech.) Wieczorem piszę horrory,
za dnia pracuję z dziećmi. Uwielbiam pracę w szkole, jednak nie mieszam tych
dwóch płaszczyzn. Naprawdę, gdy usłyszałem, że jedna z moich książek miałaby
być czytana w szkole, to się szczerze przeraziłem. Dobrze, że wszystko
skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. I że na szczęście pozostało facebookowym żartem.
MaSza
już jest w wersji papierowej drugi tom BHO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz