„Miasteczko kłamców” to kolejna z
tych powieści, którą określa się mianem głośnych i najlepszych wśród
tegorocznych thrillerów. Megan Miranda swoją debiutancką książką zyskała w
Ameryce status bestsellera. Książka dobra, ale ja osobiście nie wpadłam w
skrajny zachwyt przy czytaniu tej książki.
Nicolette przed dziesięcioma laty
wyjechała ze swojego rodzinnego miasta. Właściwie uciekła. Pozostawiła wszystko
za sobą, by rozpocząć nowe życie. Przyczynkiem do tego stało się wiele
nawarstwiających spraw – śmierć matki, problemy z ojcem, kłótnia z bratem,
rozstanie z ówczesnym chłopakiem i w końcu, zaginięcie jej najlepszej
przyjaciółki. Poszukiwania nastolatki nie przyniosły rezultatów. Przez te
dziesięć lat powstało wiele teorii, w których debatowano o jej losach.
Zaginioną Corinne Prescott uważano za osobę energiczną, głośną, takiej, której
wszędzie pełno, ale też takiej, która sprawia sporo problemów. Nic więc
dziwnego, że pierwsza wersja zdarzeń mówiła o tym, że dziewczyna po prostu
uciekła z miasta, inne plotki głosiły, że nie żyje.
Na Nicolette ta sprawa odcisnęła
dość mocne piętno i zawładnęła jej myślami na długie lata. Po tych dziesięciu
latach otrzymuje telefon od swojego ojca, który mówi do niej: „Ta dziewczyna.
Widziałem tę dziewczynę”. Kobieta nie musiała długo się zastanawiać o kogo chodzi jej ojcu. Corinne – to ją miał na
myśli, zaginioną przed laty jej najlepszą przyjaciółkę Początkowo Nicolette
wiadomość tę przyjmowała sceptycznie, zwłaszcza, że jej ojciec cierpi na
demencję i wiele rzeczy oraz faktów mu się miesza. Informacja ta jednak nie
dawała jej spokoju i ostatecznie kobieta postanawia wrócić do swojego
rodzinnego miasta, by osobiście porozmawiać z ojcem i bratem. Miejsce to
okazało się jednak być Miasteczkiem kłamstw.
Megan Miranda stworzyła misternie
skonstruowaną fabułę, która odkrywa losy nie jednej, a dwóch zaginionych
dziewczyn. Wydaje się aż niemożliwe, aby historie te nie były ze sobą splecione
i nie wiązały się jakoś z osobą Nicolette. Każdy jednak ma alibi i swoje
uzasadnienie całej tej sprawy. W „Miasteczku Kłamstw” jest wiele pytań bez
odpowiedzi, które z każdą stroną domagają się jasnych odpowiedzi.
Interesująca jest także
konstrukcja książki. Początkowo czas płynie liniowo, by w pewnym momencie
przedstawiać historię od końca, tzn. od drugiego tygodnia przyjazdu Nicolette
do jej rodzinnego miasta. Przez taką odwróconą kolejność początkowo trudno
połapać się we właściwych zdarzeniach – i o to zresztą chodziło autorce, by
wraz z poznawanymi faktami dociec prawdy w ogromie kłamstw. Zabieg nieco
podobny co w „Październikowej liście” Jefferya Deavera. Trzeba przyznać, że
wcale nie jest łatwo pisać w taki sposób, by zdradzić jak najmniej prezentując
zdarzenia od końca.
Do ostatniej strony nie byłam
pewna, co tak naprawdę wydarzyło się w „Miasteczku kłamstw”. Co stało się z
Corinne i kolejną zaginioną dziewczyną? Co rozbiło dawny związek Nicolette, o
co pokłóciła się z bratem, czego do dziś nie może mu wybaczyć? Kłamstwa i
przemilczenia wiszą w powietrzu przez cały czas trwania fabuły.
Biorąc do ręki powieść, która
określona została trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym z misterną
fabułą, automatycznie oczekuje się od niej więcej. Czułam mały niedosyt.
Ostatecznie autorce w końcowych rozdziałach udało się postawić kropkę nad i,
ale odwrócona chronologia zdarzeń nie do końca pozwalała na bezproblemowe
połapanie się w akcji. Megan Miranda jednak wybrnęła dość zręcznie z tych
meandrów przeróżnych zdarzeń. Książka – choć niepozbawiona schematów -
najbardziej wygrywa niepokojącą atmosferą i tą dojmującą niewiedzą, która w książce
jest zachowana do ostatniej strony.
Autorka recenzji: Magdalena
Wardęcka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz