Cześć. Bardzo się cieszę, że mogę zadać Ci kilka pytań.
A ja dziękuję, że dałeś mi okazję, abym mogła na nie
odpowiedzieć. Ostrzegam tylko, że jestem straszną paplą – i na żywo i na
piśmie.
Fantastycznie! Uwielbiam gaduły.
Zacznijmy może od początku. „Dzieci Starych Bogów” to premiera
w wydawnictwie Zysk, jednak książka została wydana już wcześniej nakładem
wydawnictwa Kłobook w 2019 roku. Co Cię skłoniło, aby powieść wydać na nowo ten tytuł u
innego wydawcy?
Przede wszystkim chęć zaprezentowania światu zakończenia
całej trylogii. Aine, Bertram i spółka towarzyszą mi od kilkunastu lat i
zależało mi na tym, by oddać im sprawiedliwość. Nie potrafiłabym przejść
spokojnie do normalnego życia ze świadomością, że nie starałam się zrobić nic,
by pokazać innym, dokąd to wszystko zmierza, zwłaszcza, że „Śmiech diabła”,
czyli wspomniany tu pierwszy tom, może się wydawać pozornie chaotyczny i
niedokończony; ta część wskazuje jedynie na pewne tropy co do całej historii,
ale to kolejne dwie dają czytelnikom okazję do łączenia wszystkich rzuconych
przeze mnie elementów układanki.
Jest też i drugi powód, dla którego starałam się dać tej
opowieści jeszcze jedną szansę: groźby od czytelników pierwszej wersji.
Zapowiadało się na to, że jeśli nie dam im choćby cienia nadziei na
przeczytanie kolejnych dwóch tomów, to szybko skończę na stosie. ;) Trzeba więc
było najpierw przywrócić do życia „Śmiech diabła”.
Możesz w takim razie powiedzieć jak duże są różnice
pomiędzy tymi wydaniami? Bo tak myślę czy ktoś, kto czytał powieść te dwa lata
temu, skusi się, aby przeczytać ją na nowo?
Z tego, co się orientuję, znaczna część osób, które znają
poprzednie wydanie, skusiła się też na tę wersję. To niesamowicie miłe, chociaż
na etapie redakcji w Zysku starałam się ograniczyć „straty” do minimum, właśnie
po to, by nabywcy starego „Śmiechu diabła” nie byli poszkodowani. Mimo to
zadziało się tu sporo: drukowana wersja książki rozszerzyła się o jakieś 50
stron. Nie zaszły żadne zmiany pod względem fabuły, bieg historii nie został
zakłócony, bo żaden ze współpracujących ze mną redaktorów nie miał co do niego
zastrzeżeń. Przemodelowałam za to sam początek książki, dając więcej czasu
Bertramowi oraz lekko zmieniłam brzmienie jednego z początkowych rozdziałów,
tak aby podkreślić rolę innej postaci. Cała reszta to kosmetyka: rozbudowa
wątków, dorzucenie większej ilości informacji na temat świata (zwłaszcza
wierzeń); przemycane mimochodem informacje, które sprawiają, że życie
mieszkańców Kerhalory staje się znacznie bliższe czytelnikom. Prawdę mówiąc
sama nawet nie odczułam, jak wiele się tu zadziało do momentu, aż wpadłam
ostatnio na szalony pomysł szukania ciekawych fragmentów z książki. Wierz mi,
że bardzo często łapałam się wtedy za głowę, kompletnie zaskoczona, bo nie
pamiętałam większości tych uzupełnień.
Ok, przejdźmy do wydania tegorocznego. Patrząc z
perspektywy czasu, nowego wydania, rozbudowania powieści, chciałem zapytać czy
jesteś tak na „setkę” zadowolona z tego tomu? Czy może wydając ją po raz trzeci
wprowadziłabyś jakieś zmiany 😉?
Jestem zadowolona z samej przedstawionej w tym tomie
historii, to na pewno, bo wiem, dokąd to wszystko zmierza, jak łączy się z
kolejnym tomem i że osiągnęłam zamierzony przez siebie efekt. Jeśli zaś chodzi
o wykonanie… Cóż, wydaje mi się, że każdy twórca, niezależnie od stażu, łapie
się na tym, że mógł napisać coś lepiej, coś zmienić, poprawić – to normalne, bo
wciąż się rozwijamy i wraz z tym zmieniają się nasze wymagania wobec tekstów ;)
Jeśli chodzi o „Śmiech diabła”, to jestem teraz na tym etapie, kiedy zdaję
sobie sprawę z jego ewentualnych niedociągnięć, ale skupiam się już wyłącznie
na kolejnych częściach i to im poświęcam swoją energię. Ta książka ma za sobą
tak długą drogę, że na ten moment trzeba by ciągnąć mnie wołami, żebym po raz
kolejny (ha, bo to nawet nie trzeci!) zaczęła przy niej grzebać. Na samą myśl o
tym aż przechodzą mnie dreszcze. Może kiedyś, gdyby pojawiła się potrzeba
wznowienia wydania od Zysku, ale jeszcze nie teraz. Oj nie, zdecydowanie nie
teraz...
Nie jest tajemnicą, że to pierwszy tom trylogii. Czy
dalsze części masz już napisane? Może w wydawnictwie już trwają nad nimi prace?
Drugi tom skończyłam jakiś czas temu i na dniach wracam do
niego przy okazji kolejnego czytania i ewentualnych poprawek; trzeci mam póki
co spisany jakoś w ¼ – ten zapowiada się na najdłuższy z całej trylogii. Myślę,
że po tym, jak skończę ten odczyt kontynuacji, to wyślę ją już do wydawcy.
Pewnie to i tak ciut za wcześnie, choćby ze względu na to, że premiera była
ledwie miesiąc temu i trudno będzie powiedzieć coś więcej na temat sprzedaży pierwszej
książki, ale ja nic na tym nie stracę. A kto wie, może jednak okaże się, że
zapotrzebowanie na tom drugi będzie wtedy większe, niż mi się obecnie wydaje?
A inspiracje? Bo jak wspomniałem w swojej recenzji, to
poruszasz się po typowym dla fantasy schemacie z którego korzystało wielu
autorów. To oczywiście nie zarzut, lecz pewnie każdy z czytelników mógłby
powiedzieć „Ej, trochę przypomina mi to np. książki Jordana”.
Nie ukrywam, że bardzo lubię czytać recenzje, bo często
dowiaduję się z nich czegoś na temat tej książki, o czym nie miałam pojęcia.
Ostatnio było to choćby stwierdzenie, że pożyczyłam sobie od Martina nazwę
Dorne, choć w momencie, gdy po raz pierwszy pojawiło się ono w moich notatkach,
nie miałam nawet pojęcia o tym, że istnieje gdzieś indziej, bo… większość nazw
lokacji, które przewijają się przez książkę zaczerpnęłam z przedszkolnych
gryzmołów mojego brata – czasem w pełnej, czasem w nieco zmienionej wersji.
Samej fantastyki czytam bardzo mało, co może świadczyć na moją niekorzyść jako
autorki debiutującej właśnie w tym gatunku. Wydaje mi się jednak – choć mogę
się mylić, bo, jak wspomniałam, ekspertem nie jestem – że większość fantastyki
opiera się na tych samych schematach, które stanowią też podstawę do wszelkich
baśni czy legend. I tak, pierwszy tom mojej trylogii świadomie podąża w
kierunku tych utartych ścieżek, potem jednak przychodzi tom drugi i… powiedzmy,
że wraz z nim dopuszczam do głosu swoje prawdziwe literackie oblicze. Czas
pokaże, jak zostanie odebrana taka zmiana kursu, jednak wydaje mi się, że osoby
doszukujące się podobieństw mogą mieć wtedy znacznie utrudnione zadanie.
A co w takim razie na co dzień czyta Agnieszka Miela?
Pozycje, które miały bezpośredni wpływ na kolejne części
„Dzieci Starych Bogów”: wszelkiej maści publikacje poświęcone psychopatom,
seryjnym mordercom, ciekawostki związane z tą tematyką. To mój konik, bo
naprawdę uwielbiam zagłębiać się w mroczne otchłanie ludzkiej psychiki –
zupełnym „przypadkiem” to też jeden z głównych elementów kolejnych tomów
trylogii. Wychowywałam się na wszelkiej maści opowieściach wojennych,
literaturze obozowej, z biegiem czasu doszły do tego publikacje poświęcone
rzezi wołyńskiej. Dla relaksu czytam horrory... I tak właśnie dociera do mnie,
jakie wrażenie może robić ta mieszanka. W każdym razie mogę zapewnić, że w
żaden sposób nie wpływa to na moją psychikę! Jestem normalnym, wesołym
człowiekiem! Cholera, to też mógłby powiedzieć każdy psychopata...
„Dzieci Starych Bogów” to rasowa dark fantasy, z wieloma
atrybutami gatunku. Pisałaś bodaj na FB, że kolejne tomy będą jeszcze bardziej
mroczne, a ponieważ ja uwielbiam literaturę grozy, to chciałem zapytać, czy
blisko Ci do horroru?
Jak wspomniałam wcześniej, horror to mój ukochany gatunek
literacki. Zaczęło się od „Wielkiego marszu” Kinga, który czytałam jakoś w
wieku 12 lat, a potem kompletnie wsiąknęłam – może przez to, że bohaterowie
byli w zbliżonym do mnie wieku, a może przez to, że od zawsze ciągnęło mnie do
historii, które zamiast radosnych podrygów serca zapewniały mi jego nerwowy
galop.
Na ten moment, poza przemycaniem elementów typowych dla tego
gatunku na karty „Dzieci Starych Bogów”, skrobię sobie krótkie opowiadania
grozy, które co jakiś czas publikuję w sieci. Ich pisanie przychodzi mi
znacznie łatwiej niż cokolwiek innego, a i ich odbiór przez czytelników
(zwłaszcza, gdy wspominają o obrzydzeniu, lęku, wszelkiej maści dyskomforcie)
sprawia mi masę przyjemności. Wygląda na to, że mam ten zalążek grozy we krwi i
nie mogę się doczekać, by móc zaatakować nim niczego nieświadomych czytelników
fantastyki. Mam nadzieję, że to posunięcie jednak mi się opłaci.
Powiedz mi proszę, ciężko przebić się przez ten multum
wydawanych rocznie książek dla młodego i w sumie nowego autora? Ile tutaj
potrzeba szczęścia, a ile warsztatu, pomysłu na powieść i….?
Czy mogę powiedzieć, że się przebiłam? Na ten moment raczej
trudno to określić. Książka trafiła na rynek dopiero miesiąc temu i wszystko
zależy od tego, jak duży zrobi wokół siebie szum – tak naprawdę dopiero teraz
gra się rozpoczęła.
To, że udało mi się trafić pod skrzydła Zysku, moim zdaniem
wynika z tego, że zwyczajnie byłam już wystarczająco uparta, by umieć
odpowiednio zaprezentować swoją książkę, wskazać jej potencjał sprzedażowy i
przepchnąć ją jako produkt. Mam świadomość tego, że niektórym osobom bardzo
odpowiada mój styl, robię wszystko, by go rozwijać i jak najlepiej przedstawiać
swoje historie, ale to tak naprawdę ułamek tego, co sprawiło, że czytelnicy
zainteresowali się tą historią. Wpływ na to miały choćby moje własne działania
w social mediach i to, że systematycznie gromadzę wokół siebie odbiorców,
przyciągając ich prelekcjami na temat ludowych wierzeń; ogromną robotę odwaliła
tutaj niesamowita okładka na podstawie mojego szkicu wykonana przez Tobiasza
Zyska, która niezmiennie podbija serca ludzi na Instagramie; olbrzymie zasługi
za to, że ta książka wciąż utrzymuje się na wodzie, a nie idzie na dno
przytłoczona innymi, ma Robert Kaczmarek odpowiedzialny za jej reklamę. Swoją
drogą serdecznie go pozdrawiam, bo nie sądziłam, że przyjdzie mi kiedyś
profesjonalnie współpracować z kimś równie postrzelonym co ja.
Z pewnością mogę mówić o szczęściu, bo przez cały wydawniczy
żywot „Śmiechu diabła”- zarówno w Kłobooku, jak i w Zysku – trafiałam na
fantastycznych ludzi, dla których moja opowieść była wystarczająco ważna i
interesująca, by chcieli mnie wspierać i informować o niej innych. Może w
przyszłości okaże się, że właśnie to będzie stanowić podstawy mojego (he, he)
sukcesu? ;)
Wiem, że to dopiero początek Twojej pisarskiej kariery,
ale masz już jakieś dalsze plany odnośnie dalszych pisarskich pomysłów - pomijając trylogię?
Mam, a jakże, i to nawet dość sporo planów. Przy ostatnim
przeglądzie notatek wyszło mi, że mam pomysły na co najmniej 12 nowych historii
– zarówno jednotomówek jak i krótkich cykli – i mowa tu jedynie o kompletnych
wizjach, bo takich luźnych, wymagających dopracowania, mam znacznie więcej. To,
co je łączy, to chyba typowe już dla mnie łączenie fantastyki z horrorem, choć
mam pośród nich także kilka standardowych horrorów. Pewne są dwie rzeczy: nie
ma co oczekiwać ode mnie zmiany frontu i ucieczki w stronę lżejszych i
poczytniejszych gatunków, jak choćby obyczajówek czy erotyków; próżne są też
nadzieje na to, że zrobię sobie choćby chwilową przerwę od pisania.
Moje ulubione pytanie. Wspomniałaś, że piszesz opowiadania
i tutaj bardzo ciekawi mnie Twój punkt widzenia? Jak myślisz, co jest łatwiej
napisać? Dobrą powieść czy właśnie opowiadanie?
Próbowałam, a jakże! Wspominałam nawet o tym, że czasem
jakieś publikuję, choć ostatnio tak pochłaniały mnie prace związane z promocją
książki, że zaniedbałam ten temat. Co do drugiej części pytania, to właściwa
odpowiedź brzmi: to zależy. Opowiadanie jest zwykle bardziej wymagające, bo
autor ma o wiele mniej czasu na przekonanie czytelników do swojego świata i
wywołanie w nich wszystkich zamierzonych przez siebie emocji – trzeba się
solidnie przyłożyć, żeby nie zmarnować dobrego pomysłu. Powieść wybacza więcej
błędów, łatwiej jest ukryć wszelkie potknięcia na przestrzeni długiego tekstu,
ale rozmiar tego formatu sprawia, że trzeba się też bardziej postarać, aby
utrzymać zainteresowanie czytelnika i nie zagubić się w głównym nurcie
historii. To, co jest trudniejsze do napisania, jest zwyczajnie zależne od
konkretnej fabuły i umiejętności danego twórcy.
To może na koniec. Co myślisz o polskim rynku książki, o
corocznych podsumowaniach pokazujących, że podobno Polacy nie czytają książek,
lub bardzo mało czyta więcej nić trzy cztery rocznie? A z drugiej strony
wszelkie targi, festiwale literackie cieszą się dużą popularnością.
Przyznam szczerze, że jestem w stanie to zrozumieć. Dzięki
tacie wyrosłam w przekonaniu, że książki to najcudowniejsza rzecz na świecie i
tak jak on łyknęłam ich do tej pory niezliczoną ilość. Jednocześnie moje
młodsze rodzeństwo czyta bardzo mało, bo ma inne, lepsze dla siebie, formy
spędzania wolnego czasu. Pracując w księgarni też widziałam ten rozstrzał
międzypokoleniowy: mieliśmy naprawdę ogromną ilość klientów w moim wieku i
starszych, którzy regularnie wpadali do nas po kilka czy kilkanaście tytułów
oraz wszelkiej maści rodziców, którzy rozglądali się za opracowaniami lektur
dla dzieciaków z podstawówki w myśl zasady, że im krótsze, tym lepsze, bo
przecież dzieci nie lubią czytać. To nie znaczy, że młodzi ludzie czytają mało
– co to, to nie! Ale wszystko zależy od tego, co wynoszą z domu i od ich
najbliższego otoczenia. Współczesny świat jest tak przeładowany bodźcami, że
niektórym szkoda czasu na to, by poświęcać go na książki.
Nie dziwi mnie też popularność targów czy festiwali,
ponieważ zazwyczaj łączą się one z olbrzymią masą atrakcji, od spotkań z
autorami, przez prelekcje, po bardziej przyziemną możliwość złowienia książek w
atrakcyjnych cenach czy fajnych gadżetów. Wydawcy coraz bardziej prześcigają
się w pomysłach na zainteresowanie czytelników swoją ofertą, a i pisarze
przestali być egzotycznymi postaciami, które po prostu gdzieś tam istnieją.
Przez to, że sami wychodzą do ludzi, świadomie łapią z nimi kontakt w social
mediach, starają się dawać im na co dzień coś więcej niż tylko finalne wersje
książek, sprawiają, że coraz więcej osób garnie się do tego typu imprez. W
końcu kto przegapiłby szansę na spotkanie z pisarzem, z którym tak miło
konwersuje mu się choćby na Facebooku i który wydaje się tak otwartą i
interesującą osobą?
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Ja również bardzo dziękuję za okazję do rozgadania się.
Obiecuję, że kiedyś nad tym zapanuję, ale… to jeszcze nie ten czas ;)