niedziela, 12 marca 2023

"Zagłada domu Usherów" - wyd. Replika.

 "Patrząc w ciemność tę głęboką, stałem ze zdumieniem w oku, sny śniąc jakich nikt z śmiertelnych nie śmiał śnić."


 

    Edgar Allan Poe jest jednym z tych niewielu twórców w przypadku, których nie narzekam na kolejne wznowienia i dodruki. Mogę czytać po raz dziesiąty tragiczną historię "Zagłady domu Usherów" czy po raz kolejny sięgnąć po "Zabójstwo przy Rue Morgue" i dalej zachwycać się, tak samo jak podczas pierwszego spotkania z jego twórczością. Dlatego też, pomimo znajomości większości dorobku literackiego Poego wiedziałem, że nie minie dużo czasu aż zabiorę się za najnowszą propozycję z Repliki.


    Tegoroczna "Zagłada domu Usherów" nie jest czymś nowym na naszym rynku, nie skupia się też na mniej znanych opowiadaniach i w zasadzie oprócz oprawy graficznej nie różni się niczym od dzieł Poego wydawanych przez konkurencyjne wydawnictwa, ale mimo to uważam, że jest czymś ważnym dla polskiego czytelnika.


    Zapytacie zapewne, dlaczego jest tak ważna? Odpowiedz jest prosta: to dobry wstęp do twórczości Poego i ewentualnego wejścia w literaturę grozy. Zbiór jest idealny, żeby przypomnieć sobie za co kochamy Edgara, ale w głównej mierze skierowany jest do widzów zbliżającego się serialu Mike'a Flanagana (reżyser ma zamiar czerpać z twórczości Poego całymi garściami), którzy oprócz seriali cenią sobie dobrą historię i mają ochotę poznać ją w nieco szerszej perspektywie. Jest to o tyle ważne, ponieważ taki potencjalny czytelnik w przyszłości może sięgnąć głębiej i zakochać się we wszystkich tych wspaniałościach jakie oferuje literatura grozy.




    Zbiór składa się z opowiadań i poematów, chociaż w głównej mierze dominują te pierwsze. Osoby odpowiedzialne za dobieranie historii skupiły się na tym, żeby nie zabrakło tu klasycznych historii grozy ("Zagłada domu Usherów"), pierwszych powieści detektywistycznych ("Zabójstwo przy rue Morgue"), zagadek ("Złoty żuk"), sunącej w tle postaci śmierci ("Maska czerwonego moru"), czy wyżej wspomnianych poematów ("Eldorado", "Kruk"). Nie jest to oczywiście wszystko, co Replika ma nam do zaoferowania, ale mając przed sobą te historie, czytelnik może wyobrazić sobie z grubsza jak wygląda powyższy zbiorek.


    Podsumowując, uważam że jest to świetne wznowienie i jeszcze lepsza propozycja na pierwsze kroki w literaturze grozy. Opowiadania Edgara to zawsze świetny wybór, i mimo upływu tylu lat nadal są w stanie zrobić na czytelniku wrażenie.  

Książa od wyd. Replika.


Tekst przeczytasz w:

- Okiem Na Książki.

- Trupi Jad - Magazyn Strasznie Kulturalny


piątek, 10 marca 2023

Zrzeszenie wydawnictw (Phantom Books & Horror Masakra) plus strona informacyjna = Trupi Jad - Magazyn Strasznie Kulturalny.

 W jednym miejscu znajdziesz Centrum Polskiego Horroru!


Trupi Jad - Magazyn Strasznie Kulturalny, to miejsce, gdzie codziennie przeczytasz o nowinkach ze świata filmowo-książkowego horroru i grozy. 


Każdego dnia: newsy, zapowiedzi, opinie oraz informacje o naszych najnowszych, książkowych horrorach. 


Trupi Jad - Magazyn Strasznie Kulturalny, to zrzeszenie wydawnictw: Phantom Books oraz Horror Masakra
Wszystko w jednym miejscu!


Osobno znajdziesz nas tutaj:

https://www.facebook.com/trupijadmagazyn
https://www.facebook.com/profile.php?id=100031704597057
https://www.facebook.com/HorrorMasakra


a także tutaj:

https://www.facebook.com/siwiectomek





Wszystkim tym zajmuje się jedna osoba, której rozwój i działania możesz wesprzeć.


Zostań moim Patronem!




niedziela, 15 stycznia 2023

W "Sezonie duchów" spotkamy całą gromadę nawiedzeń. Od wrażenia obecności i uporczywych kroków w pustym salonie, aż po złe dusze, które za nic nie chcą opuścić tego świata.

 

"Człowiek potrafi wyczuć, kiedy inne ciało dzieli z nim tą samą przestrzeń. A ja wiedziałam, że jestem sama." 


Być może są to słowa na wyrost, ale wydaje mi się, że na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy wydawnictwo Zysk s-ka wyrobiło sobie pozycję lidera w wydawaniu literatury grozy. Nie mówię tu oczywiście o liczbach sprzedanych egzemplarzy, bo do tego naturalnie nie mam dostępu, a prezentowanej przez nich jakości opowiadań. 

"Sezon duchów", to kolejna udana antologia, o której dziś chciałbym Wam opowiedzieć. To tu kolejna grupa autorów i autorek zaprosi Was do ogniska i opowie swoje mrożące krew w żyłach historie. 

Tym razem jest jednak trochę inaczej, każda z tych osób, to współcześni pisarze mający za sobą debiuty i uznanie fanów zachodnich rynków wydawniczych.

Szanowne grono pokazuje, że w klasycznych opowiadaniach grozy, wcale nie ustępują swoim poprzednikom z przełomu XIX i XX wieku. Snujący opowieści chętnie sięgają po duchy, upiory i nawiedzone domy i robią to niesamowicie dobrze sprawiając  że kilka styczniowych wieczorów zleci wam na szybszym biciu serca.

Omawiane tu opowiadania, to nie tylko dobre straszaki, ale i momentami przytłaczające historie, które w różnych kombinacjach mogłyby przydarzyć się każdemu z nas. Zawarte tu upiory, to czasem tylko pretekst by pokazać, że prawdziwe zagrożenie czai się nie tylko w rzekomo nawiedzonym domu. 

W "Sezonie duchów" spotkamy całą gromadę nawiedzeń. Od wrażenia obecności i uporczywych kroków w pustym salonie, aż po złe dusze, które za nic nie chcą opuścić tego świata. 

Znalazłem tu tylko jedno opowiadanie które nie trafiło w moje gusta czytelnicze (co nie znaczy, że nie spodoba się wam). Pozostałe to prawdziwa sztuka wysokich lotów i groza, którą aż miło się czyta. 

Szczególnie spodobały mi się trzy opowiadania. Pierwsze z nich pt. "Lokator Thwaite'a" Pani Imogen Hermes Gowar to smutna historia kobiety, którą tradycja zmusza do sprzeciwienia się sobie samej. Tu duch odgrywa raczej marginalną rolę, ale emocje tu zawarte potrafią sponiewierać czytelnika. 

Kolejnym wartym uwagi jest opowiadanie pt. "Lily Wilt" autorstwa Jess Kidd. To tu fotograf Pemble, bez pamięci zakochuje się w fotografowanym na pogrzebie trupie młodej dziewczyny. Siła miłości lub coś zgoła innego sprawia, że wkrótce zaczyna ją widzieć i postanawia sprowadzić do życia. Atutem tej historii jest sporo niedopowiedzeń, które tylko pogłębiają tajemniczość wykreowanego świata.

Ostatnim które wryło mi się w pamięć jest historia napisana przez Kiran Millwood Hargrave. W "Odosobnieniu" narratorka przedstawia historie przyszłej matki, która po usłyszeniu historii okolicznej wiedźmy zaczyna ją stopniowo dostrzegać w kątach swojego pokoju. Dodatkowym atutem jest tytułowe odosobnienie, któremu narratorka zostaje poddana i dość otwarte zakończenie. 

Podsumowując, uważam że "Sezon duchów", to antologia, którą można polecić z czystym sercem. Spodoba się zarówno fanom klasyki grozy, współczesnego horroru, ale i osobom, które nie mają z nim na codzień do czynienia.





Sezon duchów. Osiem upiornych opowieści na długie zimowe wieczory


Fascynująca antologia niezwykłych opowieści o duchach, upiorach i nawiedzonych domostwach

Na długo przed tym, zanim Charles Dickens i Henry James spopularyzowali tradycję niesamowitych opowieści, mroczne zimowe wieczory były czasem, w którym ludzie spotykali się przy migotaniu świec i doświadczali odurzającego dreszczyku snutych w półmroku upiornych historii. Teraz ósemka popularnych i nagradzanych współczesnych autorów — wszyscy są mistrzami makabry — ożywia tę tradycję w nowej, urzekającej kolekcji oryginalnych, mrożących krew w żyłach opowiadań.


Hipnotyzujące historie zabiorą czytelnika z mroźnych mokradeł angielskiej wsi na pokryte śniegiem tereny nawiedzonej posiadłości, na tętniący życiem londyński jarmark bożonarodzeniowy, pobudzą wyobraźnię i staną się niezastąpionym towarzyszem w zimne, ciemne noce. Więc zgaś światło, zapal świeczkę i daj się uwieść upiornym urokiem minionych zim.

Zimowa aura i pełen tajemniczości wiktoriański klimat spajają osiem przerażających, specjalnie do tego tomu napisanych opowieści, ukazujących ludzką deprawację i makabryczne zbrodnie. Pełne tajemnic i niekiedy szokujące historie przypadną do gustu zarówno czytelnikom beletrystyki historycznej, jak i miłośnikom horrorów”.


Publishers Weekly”


Zysk i S-ka Wydawnictwo






poniedziałek, 9 stycznia 2023

"Duchy nocy wigilijnej" zabiorą Was w różne dziwne miejsca, a każdy kto chociaż zbliży się do powyższych opowiadań, nie przestanie czytać, póki ich nie skończy.



"Średniowieczni filozofowie i teologowie utrzymywali, że zło w swej istocie jest tak straszliwe, iż ludzki umysł, który próbowałby je zgłębić, bez wątpienia zostałby unicestwiony." 

Wprawdzie wigilia jest już za nami, ale klasyczną literaturę grozy można czytać każdego dnia roku. Wcale nie potrzeba śniegu za oknem, żeby poczuć dreszcze.




"Duchy nocy wigilijnej" to kolejny nadnaturalny zbiorek, puszczony w świat przez Wydawnictwo Zysk i S-ka. Czytelnicy grozy z pewnością znają poprzednie takie jak "Z duchami przy wigilijnym stole", "Wigilia pełna duchów", "Gwiazdka z duchami", "Wakacje wśród duchów", "Duchy Nocy Kupały", czy nawet całkiem niedawno omawiany przeze mnie zbiorek "Lśnienie w ciemności", więc raczej nikogo nie zdziwi fakt, że Zysk działa prężnie na tym polu, puszczając jedno za drugim. 

Zapewne są wśród Was czytelnicy, którzy mają dość opisywania każdej recenzowanej antologii, zbiorku czy powieści w samych superlatywach, stawiając je na piedestale literatury, ale tym razem nie da się inaczej. "Duchy nocy wigilijnej" okazały się idealnym antidotum na przełamanie mojej stagnacji w literaturze.

Znaczna część autorów i autorek tu zawartych, jest już znana polskiemu czytelnikowi, ale nie jestem pewien, jak się sprawy mają z Catheriną Ann Crowe i  Bernardem Capesem. Nie przypominam sobie, żebym spotkał ich wcześniej w zbiorach opowiadań. 

"Duchy nocy wigilijnej" to jedenaście opowiadań zawartych na ponad pięciuset stronach. Znajdziemy tu krótsze historie, należące do wcześniej wspomnianej Catherine, jak i pełnoprawną powieść pt. "Zaginiony stradivarius" Johna Meade Falknera, którą mogliśmy cieszyć się kilka lat temu za sprawą Krakowskiego Wydawnictwa IX

Powrót do historii z tajemniczymi skrzypcami w tle okazał się tak samo wspaniały, jak za każdym poprzednim razem i wierzę, że Was też zachwyci historia stopniowego upadku Sir Johna, ale to nie główna "atrakcja" okazała się najlepsza.

Największym zaskoczeniem zbiorku okazali się Alfred Burrage, Jerome K. Jerome, Bernard Capes i Frank Cowper.  Każdy z Panów, mimo swojego indywidualnego stylu i podejścia do tematu duchów/zjaw, potrafił przestraszyć, wciągnąć w swój świat, a do tego cudownie sponiewierać. 

Alfred Burrage postawił na nawiedzony dom i hotel, gdzie czekają na was niekoniecznie przyjazne zjawy, Jerome opowiedział nam o zbrodni i karze po latach oraz o duchu, który chełpi się swoimi morderstwami, Bernard przenosi nas do eksperymentalnego więzienia, gdzie narrator doświadczy wydarzeń, których nawet jego sceptyczny umysł nie będzie w stanie odrzucić, a na sam koniec Cowper zabierze was w ciemne odmęty nawiedzonej łodzi. 

Możecie mi wierzyć, obcując z taką ilością zjaw, duchów, bytów przeklętych, diabłów i demonów nikt nie będzie się nudzić. "Duchy nocy wigilijnej" zabiorą Was w różne dziwne miejsca, a każdy kto chociaż zbliży się do powyższych opowiadań, nie przestanie czytać, póki ich nie skończy.


OKIEM NA KSIĄŻKI



"Duchy nocy wigilijnejZysk i S-ka Wydawnictwo 



Antologia klasycznych opowieści o duchach


Święta to magiczny czas, któremu od zawsze towarzyszyła atmosfera niesamowitości. W długie zimowe wieczory, gdy za oknem szaleje zamieć, szczególnie chętnie sięgamy po historie o tajemnicach, duchach, zjawach i nawiedzonych domach. I właśnie takie utwory znalazły się w tym zbiorze, przeznaczonym zarówno dla miłośników opowieści z dreszczykiem, jak i dla każdego, kto nie wyobraża sobie świąt bez wciągającej książki. Antologia zawiera opowiadania zarówno popularnych wiktoriańskich pisarzy, takich jak Jerome K. Jerome i Ellen Wood, jak i mniej znanych autorów, m.in. A.M. Burrage’a i Catherine Ann Crowe, a także utwory Jana Barszczewskiego oraz Aleksandra Bestużewa.


Lektura tych opowieści przeniesie czytelnika w dawne czasy i zabierze w niesamowitą podróż po świecie duchów i tajemniczych zjawisk.





sobota, 3 grudnia 2022

"Skóra i ćwieki na wieki" Jarka Szubrychta - sentymentalna podróż do czasów minionych.

 Nie wiem czy najlepsza, (bo tak piszą o niej niektóre osoby, zaangażowane w temat) ale zdecydowanie jedna z najoryginalniejszych pozycji omawiająca zjawisko metalu oraz dorastanie metalowców w "ekstremalnych czasach". 




    Ostatnio na rynku pojawiło się sporo książek, w których głównym tematem jest muzyka. Mamy "Rzeźpospolitą", "Festiwal szaleństwa", czy choćby nieco w innym gatunku, ale również muzycznym "Polski hardcore". Wszystkie one opisują dawne czasy (czytaj lata 80-90 i późniejsze), jednak "Skóra i ćwieki na wieki" Jarosława Szubrychta robi to w sposób bardzo bezpośredni. Autor skupia się na wielu szczegółach, dziwnych sytuacjach, czasami nie przynoszących dumy subkulturze metalowców, ale zawsze bardzo ciekawych. Książka nie jest napisana jako dokument czy doktoryzowanie nad poszczególnymi wydarzeniami. "Skóra i ćwieki na wieki", to luźne spojrzenie człowieka, który brał czynny udział rozwoju i przekształceniu się kolejnej subkultury w filozofię, a jednocześnie drogę życiową wielu ludzi oddanych sprawie. Szubrycht opisuje jedynie swój punkt widzenia, dlatego miejscami miałem wrażenie, że siedzę z nim przy jednym stole i przy akompaniamencie ostrych nut, słucham opowieści starego kumpla. Prosto, dosadnie, czasami ostro, a innym razem niepoważnie. 

    Na wielki plus zasługuje okładka, która wygląda "koszmarnie", jednak nie wyobrażam sobie lepszego oddania ducha opisywanych czasów, niż właśnie taki obraz. 

    Jeśli miałbym podsumować "Skórę i ćwieki na wieki", to nazwałbym ją sentymentalną podróżą dla osób, które przeżyły temat i podczas lektury znowu mogą przypomnieć sobie "te najlepsze czasy". Oj, łezka zakręci się w oku na wspomnienie krojenia koszulek np. za brak wiedzy na temat składu zespołu, oj zakręci się... 

Serdecznie polecam (nie tylko starym metalom!)

poniedziałek, 28 listopada 2022

"Zasłyszane historie 4" - niesamowita podróż po różnych gatunkach literackich.


 


"Zasłyszane historie 4", to jak tytuł wskazuje już czwarta część serii opowiadań Pawła Szlachetko, w których kontynuowana jest niesamowita podróż autora po różnych gatunkach literackich. 

Czasami mamy do czynienia z grozą, innym razem z kryminałem, a nawet baśnią. Rozstrzał gatunkowy pokazuje, że głównym celem autora jest tutaj opowiedzenie nam ciekawej historii, a nie popisywanie się umiejętnością wstrzelenia się konkretny gatunek. 

Pomimo, że teksty są stosunkowo krótkie, za każdym razem dajemy się wciągnąć w fabułę i z chęcią przewracamy kartkę, aby przeczytać kolejne. Uważam, że jest to seria, która zadowoli czytelników, którzy tęsknią za opowieściami pełnymi magii, niesamowitości, wyważonego strachu i charakterystycznego gawędziarstwa, które przypomina nieco słynne opowieści niesamowite z lat 90-tych. 

Jeśli jesteście fanami, krótkich, ale przewrotnych i intrygujących historii, te "zasłyszane" powinny przypaść wam do gustu. Na długie zimowe wieczory - lektura idealna. 

poniedziałek, 20 czerwca 2022

"Królowa głodu" Wojtka Chmielarza. To nie miało prawa się udać....

 


Należałoby zacząć od takiego niby wstępniaka, o tym, jak bardzo czekałem na ten tytuł, który przecież swoje lata ma, a jednak ukazał się dopiero niedawno. No i teraz powinienem pisać o oczekiwaniach itd., itd., jednak szkoda miejsca, więc przejdę do rzeczy.

 

To była dziwna przygoda/lektura, dość porąbana. W sumie nie powinna mieć prawa skleić się w całość, bo przecież akurat chyba w literaturze kontrasty i przeciwności się nie przyciągają? Tutaj jednak Wojtek wyszedł obronną ręką, skoro przeczytałem do końca i jestem nadal zaintrygowany tym wszystkim, ale do rzeczy.

Mamy świat po wojnie atomowej(?), ale nie Stalkery, Metra itp., tylko cofamy się prędzej do średniowiecza, może późnego, bo jest już broń palna. Ale zaraz! Są karabiny, konkretne flinty, strzelby i schrony atomowe(!).  Hmmmm.... jednak regres społeczny wrzuca nas może bliżej w klimaty westernu –  najlepszym niech tego przykładem będzie nieźle prosperujący burdel ;). A z drugiej strony nasi bohaterowie, ale i ich przeciwnicy ganiają się po lasach z mieczami, kuszami, lancami i nawet część z nich robi to konno. No to chyba możemy dać sobie spokój z czasowym przypięciem książki do danej epoki. Poddaję się.

Co tam jeszcze można wrzucić? No tak, jest niemal magiczny artefakt, sporo alchemii, mrocznej materii, magiczne dziecko. No i teraz siadam i chcę wrzucić „Królową głodu” w jakiś gatunek i gdy jest chyba blisko, to nie, nie, nie. Przecież mamy jeszcze tytułową postać, mamy stwory, potwory rodem ze slasherów, miejscami klimat grozy. Trup ściele się gęsto i tylko jakoś tak seksu tam nie ma (jedna słaba scena się nie liczy). Naprawdę. Ale mamy też bajzel narodowościowy, bo widocznie przetasowanie mas ludzkich po tym wielkim kataklizmie (o którym w książce za wiele nie ma) było ogromne. W jednej ekipie nie zdziwcie się jak będzie Polak, Holender, Grek, Sith, i można wymieniać. Znajdziecie także postaci żywcem wyjęte niemal z innych książek czy filmów. Będą kowboje (w osobie szeryfa-bandyty), rycerze (w osobie Starego), piękne kobiety (szefowa burdelu – Sava) pragnące zemsty, krnąbrne dziewki (Ellen) traperzy (Lisiecki) i jeszcze i jeszcze.. i nasz bohater Holender.

Oki, czas zmierzać ku finiszowi i mam nadzieję, że nie zdradziłem nic z fabuły, a bardziej namieszałem Wam w głowach. 

Jak wspomniałem, nadal mam ją w głowie i wije sobie gniazdo, aby nie przepaść w niepamięci dziesiątek innych przeczytanych książek. Nadal uważam, że nie powinna się udać Wojtkowi. Niby tam wszystkiego jest za dużo, lecz jest do dobrze skrojone i broni się dość mocno. Oczywiście problem będą z nią mieli fani twórczości Chmiela, bo siedzą w krymi i zagadkach, a tutaj dość beztrosko napierdzielamy się ze zbliżającą się zarazą.. Mam nawet wrażenie, że dla piękniejszego Happy Endu, można by dwa wątki jeszcze pociągnąć dalej, to może jedyny tak naprawdę pstryczek, i że finisz trochę za szybko, jakby - aby ją już skończyć.

Moja ulubiona postać? Szeryf Siren, polubiłem tego gościa najbardziej, taki trochę Eastwood ze spaghetti westernów.

Ostatnie zdanie. Nie wiem czy moja opinia zachęci Was do zakupu „Królowej głodu”, niemniej polecam serdecznie, bo po raz trzeci – to nie ma prawa się kleić w całość, A JEDNAK.

 

środa, 14 kwietnia 2021

Agnieszka Miela - wywiad. Trzeba było przywrócić do życia "Śmiech diabła"

 


Cześć. Bardzo się cieszę, że mogę zadać Ci kilka pytań.

A ja dziękuję, że dałeś mi okazję, abym mogła na nie odpowiedzieć. Ostrzegam tylko, że jestem straszną paplą – i na żywo i na piśmie.

Fantastycznie! Uwielbiam gaduły.

Zacznijmy może od początku. „Dzieci Starych Bogów” to premiera w wydawnictwie Zysk, jednak książka została wydana już wcześniej nakładem wydawnictwa Kłobook w 2019 roku. Co Cię skłoniło, aby powieść wydać na nowo ten tytuł u innego wydawcy?

Przede wszystkim chęć zaprezentowania światu zakończenia całej trylogii. Aine, Bertram i spółka towarzyszą mi od kilkunastu lat i zależało mi na tym, by oddać im sprawiedliwość. Nie potrafiłabym przejść spokojnie do normalnego życia ze świadomością, że nie starałam się zrobić nic, by pokazać innym, dokąd to wszystko zmierza, zwłaszcza, że „Śmiech diabła”, czyli wspomniany tu pierwszy tom, może się wydawać pozornie chaotyczny i niedokończony; ta część wskazuje jedynie na pewne tropy co do całej historii, ale to kolejne dwie dają czytelnikom okazję do łączenia wszystkich rzuconych przeze mnie elementów układanki.

Jest też i drugi powód, dla którego starałam się dać tej opowieści jeszcze jedną szansę: groźby od czytelników pierwszej wersji. Zapowiadało się na to, że jeśli nie dam im choćby cienia nadziei na przeczytanie kolejnych dwóch tomów, to szybko skończę na stosie. ;) Trzeba więc było najpierw przywrócić do życia „Śmiech diabła”.

 

Możesz w takim razie powiedzieć jak duże są różnice pomiędzy tymi wydaniami? Bo tak myślę czy ktoś, kto czytał powieść te dwa lata temu, skusi się, aby przeczytać ją na nowo?

Z tego, co się orientuję, znaczna część osób, które znają poprzednie wydanie, skusiła się też na tę wersję. To niesamowicie miłe, chociaż na etapie redakcji w Zysku starałam się ograniczyć „straty” do minimum, właśnie po to, by nabywcy starego „Śmiechu diabła” nie byli poszkodowani. Mimo to zadziało się tu sporo: drukowana wersja książki rozszerzyła się o jakieś 50 stron. Nie zaszły żadne zmiany pod względem fabuły, bieg historii nie został zakłócony, bo żaden ze współpracujących ze mną redaktorów nie miał co do niego zastrzeżeń. Przemodelowałam za to sam początek książki, dając więcej czasu Bertramowi oraz lekko zmieniłam brzmienie jednego z początkowych rozdziałów, tak aby podkreślić rolę innej postaci. Cała reszta to kosmetyka: rozbudowa wątków, dorzucenie większej ilości informacji na temat świata (zwłaszcza wierzeń); przemycane mimochodem informacje, które sprawiają, że życie mieszkańców Kerhalory staje się znacznie bliższe czytelnikom. Prawdę mówiąc sama nawet nie odczułam, jak wiele się tu zadziało do momentu, aż wpadłam ostatnio na szalony pomysł szukania ciekawych fragmentów z książki. Wierz mi, że bardzo często łapałam się wtedy za głowę, kompletnie zaskoczona, bo nie pamiętałam większości tych uzupełnień.

 


Ok, przejdźmy do wydania tegorocznego. Patrząc z perspektywy czasu, nowego wydania, rozbudowania powieści, chciałem zapytać czy jesteś tak na „setkę” zadowolona z tego tomu? Czy może wydając ją po raz trzeci wprowadziłabyś jakieś zmiany
😉?

Jestem zadowolona z samej przedstawionej w tym tomie historii, to na pewno, bo wiem, dokąd to wszystko zmierza, jak łączy się z kolejnym tomem i że osiągnęłam zamierzony przez siebie efekt. Jeśli zaś chodzi o wykonanie… Cóż, wydaje mi się, że każdy twórca, niezależnie od stażu, łapie się na tym, że mógł napisać coś lepiej, coś zmienić, poprawić – to normalne, bo wciąż się rozwijamy i wraz z tym zmieniają się nasze wymagania wobec tekstów ;) Jeśli chodzi o „Śmiech diabła”, to jestem teraz na tym etapie, kiedy zdaję sobie sprawę z jego ewentualnych niedociągnięć, ale skupiam się już wyłącznie na kolejnych częściach i to im poświęcam swoją energię. Ta książka ma za sobą tak długą drogę, że na ten moment trzeba by ciągnąć mnie wołami, żebym po raz kolejny (ha, bo to nawet nie trzeci!) zaczęła przy niej grzebać. Na samą myśl o tym aż przechodzą mnie dreszcze. Może kiedyś, gdyby pojawiła się potrzeba wznowienia wydania od Zysku, ale jeszcze nie teraz. Oj nie, zdecydowanie nie teraz...

 

Nie jest tajemnicą, że to pierwszy tom trylogii. Czy dalsze części masz już napisane? Może w wydawnictwie już trwają nad nimi prace?

Drugi tom skończyłam jakiś czas temu i na dniach wracam do niego przy okazji kolejnego czytania i ewentualnych poprawek; trzeci mam póki co spisany jakoś w ¼ – ten zapowiada się na najdłuższy z całej trylogii. Myślę, że po tym, jak skończę ten odczyt kontynuacji, to wyślę ją już do wydawcy. Pewnie to i tak ciut za wcześnie, choćby ze względu na to, że premiera była ledwie miesiąc temu i trudno będzie powiedzieć coś więcej na temat sprzedaży pierwszej książki, ale ja nic na tym nie stracę. A kto wie, może jednak okaże się, że zapotrzebowanie na tom drugi będzie wtedy większe, niż mi się obecnie wydaje?

 

A inspiracje? Bo jak wspomniałem w swojej recenzji, to poruszasz się po typowym dla fantasy schemacie z którego korzystało wielu autorów. To oczywiście nie zarzut, lecz pewnie każdy z czytelników mógłby powiedzieć „Ej, trochę przypomina mi to np. książki Jordana”.

Nie ukrywam, że bardzo lubię czytać recenzje, bo często dowiaduję się z nich czegoś na temat tej książki, o czym nie miałam pojęcia. Ostatnio było to choćby stwierdzenie, że pożyczyłam sobie od Martina nazwę Dorne, choć w momencie, gdy po raz pierwszy pojawiło się ono w moich notatkach, nie miałam nawet pojęcia o tym, że istnieje gdzieś indziej, bo… większość nazw lokacji, które przewijają się przez książkę zaczerpnęłam z przedszkolnych gryzmołów mojego brata – czasem w pełnej, czasem w nieco zmienionej wersji.
Samej fantastyki czytam bardzo mało, co może świadczyć na moją niekorzyść jako autorki debiutującej właśnie w tym gatunku. Wydaje mi się jednak – choć mogę się mylić, bo, jak wspomniałam, ekspertem nie jestem – że większość fantastyki opiera się na tych samych schematach, które stanowią też podstawę do wszelkich baśni czy legend. I tak, pierwszy tom mojej trylogii świadomie podąża w kierunku tych utartych ścieżek, potem jednak przychodzi tom drugi i… powiedzmy, że wraz z nim dopuszczam do głosu swoje prawdziwe literackie oblicze. Czas pokaże, jak zostanie odebrana taka zmiana kursu, jednak wydaje mi się, że osoby doszukujące się podobieństw mogą mieć wtedy znacznie utrudnione zadanie.

 

A co w takim razie na co dzień czyta Agnieszka Miela?

Pozycje, które miały bezpośredni wpływ na kolejne części „Dzieci Starych Bogów”: wszelkiej maści publikacje poświęcone psychopatom, seryjnym mordercom, ciekawostki związane z tą tematyką. To mój konik, bo naprawdę uwielbiam zagłębiać się w mroczne otchłanie ludzkiej psychiki – zupełnym „przypadkiem” to też jeden z głównych elementów kolejnych tomów trylogii. Wychowywałam się na wszelkiej maści opowieściach wojennych, literaturze obozowej, z biegiem czasu doszły do tego publikacje poświęcone rzezi wołyńskiej. Dla relaksu czytam horrory... I tak właśnie dociera do mnie, jakie wrażenie może robić ta mieszanka. W każdym razie mogę zapewnić, że w żaden sposób nie wpływa to na moją psychikę! Jestem normalnym, wesołym człowiekiem! Cholera, to też mógłby powiedzieć każdy psychopata...

 

„Dzieci Starych Bogów” to rasowa dark fantasy, z wieloma atrybutami gatunku. Pisałaś bodaj na FB, że kolejne tomy będą jeszcze bardziej mroczne, a ponieważ ja uwielbiam literaturę grozy, to chciałem zapytać, czy blisko Ci do horroru?

Jak wspomniałam wcześniej, horror to mój ukochany gatunek literacki. Zaczęło się od „Wielkiego marszu” Kinga, który czytałam jakoś w wieku 12 lat, a potem kompletnie wsiąknęłam – może przez to, że bohaterowie byli w zbliżonym do mnie wieku, a może przez to, że od zawsze ciągnęło mnie do historii, które zamiast radosnych podrygów serca zapewniały mi jego nerwowy galop.

Na ten moment, poza przemycaniem elementów typowych dla tego gatunku na karty „Dzieci Starych Bogów”, skrobię sobie krótkie opowiadania grozy, które co jakiś czas publikuję w sieci. Ich pisanie przychodzi mi znacznie łatwiej niż cokolwiek innego, a i ich odbiór przez czytelników (zwłaszcza, gdy wspominają o obrzydzeniu, lęku, wszelkiej maści dyskomforcie) sprawia mi masę przyjemności. Wygląda na to, że mam ten zalążek grozy we krwi i nie mogę się doczekać, by móc zaatakować nim niczego nieświadomych czytelników fantastyki. Mam nadzieję, że to posunięcie jednak mi się opłaci.

 

Powiedz mi proszę, ciężko przebić się przez ten multum wydawanych rocznie książek dla młodego i w sumie nowego autora? Ile tutaj potrzeba szczęścia, a ile warsztatu, pomysłu na powieść i….?

Czy mogę powiedzieć, że się przebiłam? Na ten moment raczej trudno to określić. Książka trafiła na rynek dopiero miesiąc temu i wszystko zależy od tego, jak duży zrobi wokół siebie szum – tak naprawdę dopiero teraz gra się rozpoczęła.

To, że udało mi się trafić pod skrzydła Zysku, moim zdaniem wynika z tego, że zwyczajnie byłam już wystarczająco uparta, by umieć odpowiednio zaprezentować swoją książkę, wskazać jej potencjał sprzedażowy i przepchnąć ją jako produkt. Mam świadomość tego, że niektórym osobom bardzo odpowiada mój styl, robię wszystko, by go rozwijać i jak najlepiej przedstawiać swoje historie, ale to tak naprawdę ułamek tego, co sprawiło, że czytelnicy zainteresowali się tą historią. Wpływ na to miały choćby moje własne działania w social mediach i to, że systematycznie gromadzę wokół siebie odbiorców, przyciągając ich prelekcjami na temat ludowych wierzeń; ogromną robotę odwaliła tutaj niesamowita okładka na podstawie mojego szkicu wykonana przez Tobiasza Zyska, która niezmiennie podbija serca ludzi na Instagramie; olbrzymie zasługi za to, że ta książka wciąż utrzymuje się na wodzie, a nie idzie na dno przytłoczona innymi, ma Robert Kaczmarek odpowiedzialny za jej reklamę. Swoją drogą serdecznie go pozdrawiam, bo nie sądziłam, że przyjdzie mi kiedyś profesjonalnie współpracować z kimś równie postrzelonym co ja.

Z pewnością mogę mówić o szczęściu, bo przez cały wydawniczy żywot „Śmiechu diabła”- zarówno w Kłobooku, jak i w Zysku – trafiałam na fantastycznych ludzi, dla których moja opowieść była wystarczająco ważna i interesująca, by chcieli mnie wspierać i informować o niej innych. Może w przyszłości okaże się, że właśnie to będzie stanowić podstawy mojego (he, he) sukcesu? ;)

 

Wiem, że to dopiero początek Twojej pisarskiej kariery, ale masz już jakieś dalsze plany odnośnie dalszych pisarskich pomysłów - pomijając trylogię?

Mam, a jakże, i to nawet dość sporo planów. Przy ostatnim przeglądzie notatek wyszło mi, że mam pomysły na co najmniej 12 nowych historii – zarówno jednotomówek jak i krótkich cykli – i mowa tu jedynie o kompletnych wizjach, bo takich luźnych, wymagających dopracowania, mam znacznie więcej. To, co je łączy, to chyba typowe już dla mnie łączenie fantastyki z horrorem, choć mam pośród nich także kilka standardowych horrorów. Pewne są dwie rzeczy: nie ma co oczekiwać ode mnie zmiany frontu i ucieczki w stronę lżejszych i poczytniejszych gatunków, jak choćby obyczajówek czy erotyków; próżne są też nadzieje na to, że zrobię sobie choćby chwilową przerwę od pisania.

 

Moje ulubione pytanie. Wspomniałaś, że piszesz opowiadania i tutaj bardzo ciekawi mnie Twój punkt widzenia? Jak myślisz, co jest łatwiej napisać? Dobrą powieść czy właśnie opowiadanie?

Próbowałam, a jakże! Wspominałam nawet o tym, że czasem jakieś publikuję, choć ostatnio tak pochłaniały mnie prace związane z promocją książki, że zaniedbałam ten temat. Co do drugiej części pytania, to właściwa odpowiedź brzmi: to zależy. Opowiadanie jest zwykle bardziej wymagające, bo autor ma o wiele mniej czasu na przekonanie czytelników do swojego świata i wywołanie w nich wszystkich zamierzonych przez siebie emocji – trzeba się solidnie przyłożyć, żeby nie zmarnować dobrego pomysłu. Powieść wybacza więcej błędów, łatwiej jest ukryć wszelkie potknięcia na przestrzeni długiego tekstu, ale rozmiar tego formatu sprawia, że trzeba się też bardziej postarać, aby utrzymać zainteresowanie czytelnika i nie zagubić się w głównym nurcie historii. To, co jest trudniejsze do napisania, jest zwyczajnie zależne od konkretnej fabuły i umiejętności danego twórcy.

 

To może na koniec. Co myślisz o polskim rynku książki, o corocznych podsumowaniach pokazujących, że podobno Polacy nie czytają książek, lub bardzo mało czyta więcej nić trzy cztery rocznie? A z drugiej strony wszelkie targi, festiwale literackie cieszą się dużą popularnością.

Przyznam szczerze, że jestem w stanie to zrozumieć. Dzięki tacie wyrosłam w przekonaniu, że książki to najcudowniejsza rzecz na świecie i tak jak on łyknęłam ich do tej pory niezliczoną ilość. Jednocześnie moje młodsze rodzeństwo czyta bardzo mało, bo ma inne, lepsze dla siebie, formy spędzania wolnego czasu. Pracując w księgarni też widziałam ten rozstrzał międzypokoleniowy: mieliśmy naprawdę ogromną ilość klientów w moim wieku i starszych, którzy regularnie wpadali do nas po kilka czy kilkanaście tytułów oraz wszelkiej maści rodziców, którzy rozglądali się za opracowaniami lektur dla dzieciaków z podstawówki w myśl zasady, że im krótsze, tym lepsze, bo przecież dzieci nie lubią czytać. To nie znaczy, że młodzi ludzie czytają mało – co to, to nie! Ale wszystko zależy od tego, co wynoszą z domu i od ich najbliższego otoczenia. Współczesny świat jest tak przeładowany bodźcami, że niektórym szkoda czasu na to, by poświęcać go na książki.

Nie dziwi mnie też popularność targów czy festiwali, ponieważ zazwyczaj łączą się one z olbrzymią masą atrakcji, od spotkań z autorami, przez prelekcje, po bardziej przyziemną możliwość złowienia książek w atrakcyjnych cenach czy fajnych gadżetów. Wydawcy coraz bardziej prześcigają się w pomysłach na zainteresowanie czytelników swoją ofertą, a i pisarze przestali być egzotycznymi postaciami, które po prostu gdzieś tam istnieją. Przez to, że sami wychodzą do ludzi, świadomie łapią z nimi kontakt w social mediach, starają się dawać im na co dzień coś więcej niż tylko finalne wersje książek, sprawiają, że coraz więcej osób garnie się do tego typu imprez. W końcu kto przegapiłby szansę na spotkanie z pisarzem, z którym tak miło konwersuje mu się choćby na Facebooku i który wydaje się tak otwartą i interesującą osobą?

 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Ja również bardzo dziękuję za okazję do rozgadania się. Obiecuję, że kiedyś nad tym zapanuję, ale… to jeszcze nie ten czas ;)

niedziela, 21 marca 2021

Robert Ziębiński - Zabawka. Recenzja

 


Powiadają, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. W pewnym sensie dotyczy  to i literatury, a nawet autorów. Więc patrząc na Pana Ziębińskiego, można by pomyśleć podobnie. Facet od „Instrukcji Kinga”, czyli kingowskiego kompendium wiedzy, autor „Piosenek na koniec świata” zbioru opowiadań z gatunku horroru, gdzie krew i jelita na zamianę przewijają się z perwersyjnym seksem (w części tekstów), aby dojść do „Furii” sensacyjnej powieści -powiem z przymrużeniem oka - że babskiej powieści sensacyjno-kryminalnej. A wiec brakuje jeszcze romansu, podręcznika do obsługi silnika spalinowego i mamy specjalistę od wszystkiego, czyli od niczego.

Z tym, że w przypadku Ziębińskiego cała ta teoria jest o kant przysłowiowego tyłka do rozbicia. Ziębiński co by nie napisał, pisze poprawnie, dobrze i trzyma poziom, zdarza się mu także zachwycić. Mam na myśli dopracowanie, pracę nad przygotowaniem powieści i research, który przekłada się na danie główne – uformowany utwór literacki. Tak było w przypadku „Porno” o którym kilka słów jeszcze napiszę, tak było przy okazji wspomnianej kingowskiej instrukcji. No cóż, robota dziennikarza jest jak widać solidnym bagażem doświadczenia.

Więc po tych wszystkich horrorach, kryminałach, przewodnikach przychodzi czas na książkę wyjątkową. Wyjątkową z kilku względów w dorobku Ziębińskiego.

Po pierwsze to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Nie jednym, a sklejona z kilku wątków wyszarpanych z akt, splecionych w prostą (i całe szczęście) historię tworzącą zintegrowaną całość, dopasowaną tak dobrze, że chyba tylko znawcy mogliby pokusić się o ich wyłapanie i podzielenie. Z kolei dotyka czegoś najstraszniejszego. Dotyka pedofilii, która przeradza się uzależnienie kobiety od jej oprawcy. Po trzecie, tak naprawdę to nie jest kryminał, czy thriller - tylko dramat, ale o tym, refleksja w moim przypadku przyszła po lekturze. To dramat nie tylko ze względu na zakończenie, ale dlatego, że dotyka tak bardzo mocno relacji ludzkich, rozpadu rodziny, kłamstwa, codziennego wzorowego życia, w cieniu tajemnicy sprzed lat. To znowu rzecz cholernie ciekawa i powieść napisana przy dużym udziale byłej prokurator. I co najtragiczniejsze i wyjątkowe, ta historia jest tak namacalna, tak autentyczna, bliska i realna, ponieważ dzisiaj część bohaterów z jej kart lub ich rodziny żyją nadal.

Wkurza mnie, że pomimo finalnej sceny i jakby zamknięcia tematu nie otrzymujemy odpowiedzi na wszystkie pytania, że sprawa do końca nie ma swojego finału, że zawsze pozostaje ta cholerna furtka, przez którą można się przecisnąć i odejść w dal.

A emocje? Dobra książka powinna być nie tylko czytadłem, ale podczas tego „najbardziej intymnego procesu w życiu człowieka- czytaniu” jak powiedziała kiedyś Katarzyna Bonda, powinny towarzyszyć nam także emocje.

No i jak to jest u Ziębińskiego?

Oczywiście, że towarzyszą, jednak tej najmocniejsze dopiero po zamknięciu książki, gdy po przeczytaniu posłowia autora, jakby specjalnie, czytelnik dostaje w twarz. Boli mocno, bo i historia z pozoru czystko kryminalna, tak naprawdę jest wielkim dramatem, pełnym bólu. Pamiętam, że „Zabawkę” czytałem zwalony (na szczęście) zwykła grypą i było to dobre dwa miesiące temu. Do dzisiaj mam tą książkę w głowie, a nie zdarza się to często. Już totalnie pomijam, że nie czytuję takich rzeczy, że podchodziłem do niej ostrożnie.  I  nie żałuję, że ją przeczytałem. Bo dobra historia powinna właśnie dawać coś w duszy, zaczepiać się pazurem, jak trzeba powinny towarzyszyć jej: radość, smutek, niedowierzanie, podziw, a czasami powinna przypieprzyć w twarz. I tak tutaj jest.

Wrócę na chwile do lektury. Dwie kobiety, dwie różne osobowości, różne domy, zawody. Los je kieruje ku sobie i staje się coś, co czułem nosem od początku (nie będę zdradzał). Dlaczego o tym piszę? Bo Ziębiński zagrał swoimi bohaterkami perfekcyjnie. Wrzucił je w objęcia z pozoru błahej historii morderstwa, aby przeprowadzić je do końcowego dramatu niemal jak z filmów gangsterskich. To trzeba umieć. Trzeba mieć ten kunszt, aby czytelnik tak polubił bohatera, tak się z nim zżył i tak przeżywał jego perypetie. 

No dobra. ”Zabawka” nie jest arcydziełem literatury i pewnie nim nie będzie. Pewnie i nie takie były aspiracje autora. Ale to książka wyjątkowa. Emocjonalnie, cholernie oddziałująca na czytelnika, trzymająca go za gardło, cisnąca butem w błoto, aby wymiętolonego zostawić samego sobie.

To porządna robota reporterska, dwutorowa historia, która pozostaje pod żebrami i nie zdziwię się, gdy ktoś na koniec powie: „Poryczałem się”.

wtorek, 16 marca 2021

Dzieci starych bogów. Śmiech diabła - Agnieszka Miela. Recenzja


„Dzieci starych bogów. Śmiech diabła” Agnieszki Miela.

Po polską fantastykę nie sięgam za często. Oczywiście mam swoich ulubionych autorów, jednak od jakiegoś czasu poszukuję czegoś nowego w gatunku. Co nie znaczy, że odrzucam chciałby się powiedzieć pozycje dobrze napisane, a bazujące na utartym przez wielu autorów, nie tylko polskich, pomyśle. „Dzieci starych bogów” jest właśnie taką książką. Nie znajdziemy tutaj nic, co wyróżniałby tą powieść (to pierwszy tom) spośród wielu, dobrych powieści fantasy. To nie znaczy oczywiście, że nie warto temu tytułowi poświęcić czas. Oj warto bardzo.

 Miela podąża schematem utartym przez innych autorów. Mamy dwójkę bohaterów, dziewczynę i chłopaka, których poznajemy już od pierwszych stron powieści. Od razu widać, że ich losy będą złączone, że los stawia przed nimi wyzwania, którym będą musieli podołać, często wbrew sobie, rodzinie i łamiąc przyjęte zasady w świecie wykreowanym przez autorkę. Z kolejnymi stronami śledzimy ich rozwój i więź, która między nimi się zawiązuje. Oczywistym jest, że lada chwila zostaną wrzuceni w główny nurt wydarzeń.  Pozwólcie, że nie będę opisywał fabuły, znajdziecie ją w notce wydawcy, czy innych opiniach. Nie jest to moim celem.

Więc?

Należy napisać, że „Dzieci starych bogów” może i nie są czymś spektakularnym, może nie są powiewem gatunkowej świeżości, jednak zdecydowanie to świetny tytuł. Może lekko zaskakiwać, że jakby specjalnie, autorka pomija część losów bohaterów, że dość spore są przejścia czasowe w ich historii – raz mają po kilkanaście lat, a w kolejnym rozdziale są już dojrzałymi, młodymi ludźmi. To nie jest wada. Powiedziałbym, że nawet zaleta, bo dzięki temu unikamy słowotoku tak charakterystycznego dla wielu sag fantasy. Wbrew pierwszemu wrażeniu, nie rozbija to fabuły, a napędza ją. Nie jest także zarzutem konstrukcja samego początku powieści, gdzie poznajemy Bertrama umierającego w obcym mieści. O jego celu, zadaniu czy wręcz klątwie dowiadujemy się wraz z rozwojem akcji, wraz z zacieśnianiem więzi pomiędzy dwójką bohaterów. Na szczęście Agnieszka Miela, nie każe nam długo czekać. Sukcesywnie odkrywa kolejne tajemnice. Więc czy skoro wszystko jest tak dobrze ułożone, to „Dzieci starych bogów” posiadają jakieś wady?  Mógłbym oczekiwać więcej scen bitewnych, bo w powieści dość dużo się dzieje: podjazdy, walki, zajęcia miast czy osad. Dość skąpo scenicznie, ale za to barwnie autorka nam to przedstawia - co mnie zaskoczyło, brutalnie. Naprawdę, nie spodziewałem się takiej ilości przemocy. Dalej mam w głowie opis roztrzaskiwanej młotem głowy kilkumiesięcznego dziecka,  gwałty i pożogę wojenną. W powieści są mocne sceny, co chyba uzupełnia niedobór scen bitewnych. Świat wykreowany przez autorkę jest ciekawy, wydaje się że spójny.

To bardzo ciekawa pozycja w katalogu polskich autorów fantasy, a szczególnie wśród autorów młodego pokolenia. Pozostaje czekać tylko na dalsze części, bo „Śmiech diabła” jest dopiero początkiem przygód Aine i Bertrama .

 

 

piątek, 23 października 2020

Nie ma żadnej klątwy horroru w Polsce! W odpowiedzi Mariuszowi Wojteczkowi


Mariusz Wojteczek na badloopus.pl niedawno wymienił dziesięć najlepszych jego zdaniem horrorów wydanych w Polsce po 2000 roku. Oczywiście można dyskutować z tą listą. W większości zgadzam się z moim serdecznym kolegą, chociaż trochę szkoda, że pominął np. Małgorzatę Saramonowicz i jej „Siostrę” czy „Lustra”, w końcu nie bez powodu Jan Gondowicz napisał o niej: "Gdyby Edgar Allan Poe miał córkę, a ta córka miała córkę, a ta córka miała córkę - łatwiej byłoby pojąć, skąd się wzięła Małgorzata Saramonowicz" ,* ale to wybór subiektywny, więc każdy ma prawo do własnej opinii.

 *(Źródło: www.polska2000.pl; Copyright: Stowarzyszenie Willa Decjusza, 2001, aktualizacja: NMR, wrzesień 2016.)

Zaskoczyło mnie zaś, kilka zdań tytułem wstępu do podsumowania, z którymi w żaden sposób się nie zgadzam. Mało tego, jestem bardzo zaskoczony, że Mariusz będąc tak blisko literackiej grozy popełnia takie faux pas. Jako miłośnik, zbieracz i fan tzw „Złotej ery horroru w Polsce” nie mogę się zgodzić z twierdzeniami mojego szanownego kolegi. W sumie to nie rozumiem, skąd u niego takie tezy. Tezy w moim mniemaniu błędne i właśnie krzywdzące dla szerokiego spektrum gatunku grozy. Zanim jednak przejdę do kontrargumentów, pozwolę sobie napisać kilka zdań o początku lat 90 XX wieku, gdy horror (i nie tylko) w kraju nad Wisłą święcił swój sukces.

Pamiętajmy, że Polska początku lat 90 to zmiany na każdej płaszczyźnie: społecznej, politycznej i kulturowej. Po dziesiątkach lat komunizmu i blokowaniu dóbr z zachodu, w końcu przychodzi odwilż, jak nie rewolucja. Tak przynajmniej ja postrzegałem to, co dzieje się na rynku wydawniczym. Po dekadzie mdłych, nudnych i nijakich okładek, wydawaniu niemal tylko klasycznych pozycji szeroko pojętej fantastyki, skąpemu i będącemu w stagnacji rynkowi książki przychodzi to, co złapało za serce mnie i wielu moich rówieśników. Na rynku pojawiają nowi wydawcy, autorzy i nowe tytuły. W końcu zamiast klasyków w ręce czytelników trafiają książki: Mastertona, Kinga, Heberta, Lumleya i całej masy innych, zachodnich autorów. Okładki przyciągają oko krwawymi i kolorowymi grafikami. „Piotr Borowiec pisał bodaj kiedyś „Cycki, krew i łańcuchy”. Nic dziwnego, że w tej eksplozji nowej treści i kolorystyki wybucha bum. Książki sprzedają się w tysiącach egzemplarzy, znikają z półek, a sam Phantom Press wydaje miesięcznie około trzech-czterech horrorów. Towar sprzedaje się jak świeże bułeczki. Szał trwa przez cztery lata, gdy wszystko zaczyna „siadać” i horror powoli znika z półek w księgarniach, kosztem popularnej literatury kobiecej i sensacyjnej. Ta eksplozja nie dotyczy tylko horroru, niemal wszystko co było wydawane, a na okładce widniało dziwnie brzmiące nazwisko autora, gwarantowało sprzedaż. Nie ma co się dziwić. Sam pamiętam, jak mój wujek wycinał z „Głosu Pomorza” książki Alistaira MacLeana, drukowane w odcinkach, i pieczołowicie spinał te karteluszki zszywkami.

Tak kiedyś było, i o latach 90 można jeszcze pisać i pisać. Ciekawy art. znajdziecie tutaj: https://igimag.pl/2018/03/horrory-z-dolnej-polki-fenomen-tanich-powiesci-grozy-z-poczatku-lat-90/

Wracam do wstępniaka Mariusza Wojteczka.

To, co miało swoisty urok i co do teraz przez miłośników gatunku darzone jest niezwykłym sentymentem, tak naprawdę w dużej mierze zaważyło na bardzo negatywnym postrzeganiu horroru w naszym kraju. Nie jest to literatura kojarzona z prozą cokolwiek ambitniejszą, ciekawą, dopracowaną nie tylko fabularnie, ale też – a może przede wszystkim – stylistycznie.”

Twierdzenie, że książki wydawane w latach 90, ze swoimi wszystkimi brakami, niedociągnięciami i błędami zaważyły na negatywnym postrzeganiu horroru jest „przeterminowanym” stwierdzeniem. No bo na kim, na czym zaważyło? Na odbiorcy? Ok, pewnie wielu czytelników zachwycających się morderczymi krabami, indiańskimi demonami i satanistycznymi sektami w końcu dało sobie spokój, wypaliło się. Co jest często naturalne, że przestajemy czytać jeden gatunek, zaczynamy inny. Ot, czytelnik się rozwija. Jednak podejrzewam, że zdecydowana większość z nich, widząc nawet tamte mankamenty – fabularne, stylistyczne, jakości wydań - nadal z łezką w oku, a na pewno z uśmiechem pozytywnie wspomina tamte czasy. Może nawet więcej jest do dzisiaj pozytywnych reakcji, niż totalnego odrzucenia tej literatury. Czy dzisiejsi wydawcy postrzegają tamten okres negatywnie? Nie wydaje się mi. Minęło ponad dwadzieścia pięć lat, na rynku jest wiele nowych wydawnictw, a te dłużej działające zatrudniają raczej ludzi młodych, którzy w latach 90 skupiali się na Kocie Filemonie i przygodach Ferdynanda. Mówiąc krótko, dzisiejszy PRowiec czy osoba odpowiedzialna za dobór wydawniczy nie kojarzy tamtych czasów, lub zna je z opowieści. Ok, może i sięgnie po „Twierdzę”, „Manitou”, ale raczej skupi się na Kingu – nie bez kozery w świadomości czytelnika King jest kingiem. Inaczej, moim zdaniem, wpływ tych czterech lat (1990-1994) aby miał oddźwięk na świadomość czytelnika, to musi on mieć dzisiaj ponad czterdzieści lat. Ba! Każdy wydawca marzy dzisiaj, aby mieć sprzedaż, jaką generował Guy N. Smith! Oczywiście, istnieje „niebezpieczeństwo”, że gdy ktoś zaczyna swoją przygodę z horrorem to trafi na cykl „Sabat” wspomnianego Guya. Jednak w moim odczuciu, szybciej zacznie od Urbanowicza, Mastertona, Kinga. Zacznie od autorów, których ktoś poleci mu na wszelkich grupach w mediach społecznościowych. Oprócz Rafała Galfryda Głuchowskiego , nikt nie poleci mu Smitha jr., Citro czy Wilsona.

Tak na boku, aby była jasność. Pojawiały się wtedy nie tylko wydawnicze „kupy” ale i świetne, aktualne do dzisiaj horrory jak choćby „pięcioksiąg  „Nekroskop”, „Gen”, „Manitou”, „Wojownicy nocy”, „Wichry ciemności”, „Twierdza” itd. Więc obraz „tamtych” horrorów jako tylko dna, jest fałszywy.

Mariusz Wojteczek pisze dalej: „To przeświadczenie zamknęło drogę na polski rynek klasyce światowej powieści grozy (co dopiero teraz w niewielkim stopniu jest nadrabiane), ale także solidnie zaszkodziło rodzimym twórcom tego gatunku. Z jednej strony uczuliło wydawców nie tylko na propozycje wydawnicze z tego nurtu, ale wręcz zniechęciło do używania określenia “horror” do wydawanych pozycji”.

Nic bardziej błędnego! Doświadczenia z literaturą horroru 1990-94 nic nie zamknęło! Jakiej np. literaturze klasycznej? Czyżbyś Mariusz zapomniał, że po 2000 roku wydawnictwo SR wydało pięcioksiąg  Lovecrafta, że ku temu klasykowi skłonił się także Zysk i inni wydawcy, że Amber zaczął wydawać drugą serię współczesnego horroru? Oczywiście nie wydano całej vesperowskiej plejady klasyków. Cały czas wydawano w Polsce: Kinga, Rice, Lee, pojawiają się polscy autorzy jak chociaż: Oszubski. Oczywiście, że nie w ilościach i nakładach sprzed kilku lat. Jednak nie jest to wynikiem negatywnego postrzegania przez wydawcę tamtych czasów, a zależnościami rynku i jego trendu. Pomijam już głosy, że rynek jest tworzony sztucznie, że moda np. na wampiry jest efektem działań wydawców, a nie zapotrzebowania odbiorcy, u którego dopiero poprzez takie działania jak marketing niemal „wymusza” się pewien trend, potrzebę.

Już totalną bzdurą jest pisanie, że „także solidnie zaszkodziło rodzimym twórcom tego gatunku.” Nie mogło zaszkodzić, ponieważ polski horror jest tworem dość młodym, który dopiero po roku 2000 się kształtował. A w dzisiejszych czasach, nie ma nic wspólnego! Działalność wydawnictwa to biznes i jeżeli np. robi się za gęsto (weźmy kryminał) to wydawca szuka nowego sposobu zarobku, szuka ścieżki, na której nie będzie musiał rozpychać się łokciami, przy cholernie mocnej konkurencji. Stąd coraz większa ilość wydawców ponownie sięga po horror i ten rodzimy. Także obserwując rynek i w tym przypadku działalność małych, często internetowych wydawnictw. To, że Vesper nie wydawał dziesięć lat temu polskiego horroru, nie jest wynikiem, że w świadomości wydawcy to była dotychczas „kupa”. Inna sprawa, że pomimo mnogości – bo to fakt, polskich autorów, którzy wypłynęli w ostatnich pięciu latach, nie jest tak łatwo znaleźć pozycje dobre i wartościowe czy gwarantujące sukces. Mało tego, nawet na ten sukces wydawca musi zapracować poprzez działania marketingowe. A więc to, że nie wydaje się rocznie sto tytułów polskiego horroru, nie jest „klątwą lat 90”, a jakością polskiego horroru, która jest różna, jak w każdym gatunku. Mogę za to zgodzić się, że hasło „horror” było pomijane i traktowane po macoszemu na okładkach czy zapowiedziach książek. Jednak ponownie. Nie jest to moim zdaniem wynikiem bumu lat 90. I z tym mogę tylko się zgodzić.

Reasumując. Wmawianie ludziom jakiejś klątwy, upadku horroru, negacji gatunku przez odbiorcę i wydawcę z powodu rozpamiętywania tego co działo się dwadzieścia pięć lat temu, to bzdura. Horror lat 1990-94 przyniósł wiele dobrego, ale i złego. To był proces, który musiał nastąpić ze względu na sytuacje, w której znalazła się Polska. Mało tego, wcześniej taki trend obserwowano na zachodzie Europy. Oczywiście przyszło do nas to wszystko za późno – bo nie mogło wcześniej! Oczywiście, multum książek wtedy wydanych, to nawet nie „opowiastki do pociągu”. Z całym plecakiem złych i dobrych doznań, należy przyjąć, że polski czytelnik mógł w końcu zaczerpnąć powietrza z zachodu. Czy to się odbiło na dzisiejszej kondycji horroru w Polsce? Skąd!