środa, 14 kwietnia 2021

Agnieszka Miela - wywiad. Trzeba było przywrócić do życia "Śmiech diabła"

 


Cześć. Bardzo się cieszę, że mogę zadać Ci kilka pytań.

A ja dziękuję, że dałeś mi okazję, abym mogła na nie odpowiedzieć. Ostrzegam tylko, że jestem straszną paplą – i na żywo i na piśmie.

Fantastycznie! Uwielbiam gaduły.

Zacznijmy może od początku. „Dzieci Starych Bogów” to premiera w wydawnictwie Zysk, jednak książka została wydana już wcześniej nakładem wydawnictwa Kłobook w 2019 roku. Co Cię skłoniło, aby powieść wydać na nowo ten tytuł u innego wydawcy?

Przede wszystkim chęć zaprezentowania światu zakończenia całej trylogii. Aine, Bertram i spółka towarzyszą mi od kilkunastu lat i zależało mi na tym, by oddać im sprawiedliwość. Nie potrafiłabym przejść spokojnie do normalnego życia ze świadomością, że nie starałam się zrobić nic, by pokazać innym, dokąd to wszystko zmierza, zwłaszcza, że „Śmiech diabła”, czyli wspomniany tu pierwszy tom, może się wydawać pozornie chaotyczny i niedokończony; ta część wskazuje jedynie na pewne tropy co do całej historii, ale to kolejne dwie dają czytelnikom okazję do łączenia wszystkich rzuconych przeze mnie elementów układanki.

Jest też i drugi powód, dla którego starałam się dać tej opowieści jeszcze jedną szansę: groźby od czytelników pierwszej wersji. Zapowiadało się na to, że jeśli nie dam im choćby cienia nadziei na przeczytanie kolejnych dwóch tomów, to szybko skończę na stosie. ;) Trzeba więc było najpierw przywrócić do życia „Śmiech diabła”.

 

Możesz w takim razie powiedzieć jak duże są różnice pomiędzy tymi wydaniami? Bo tak myślę czy ktoś, kto czytał powieść te dwa lata temu, skusi się, aby przeczytać ją na nowo?

Z tego, co się orientuję, znaczna część osób, które znają poprzednie wydanie, skusiła się też na tę wersję. To niesamowicie miłe, chociaż na etapie redakcji w Zysku starałam się ograniczyć „straty” do minimum, właśnie po to, by nabywcy starego „Śmiechu diabła” nie byli poszkodowani. Mimo to zadziało się tu sporo: drukowana wersja książki rozszerzyła się o jakieś 50 stron. Nie zaszły żadne zmiany pod względem fabuły, bieg historii nie został zakłócony, bo żaden ze współpracujących ze mną redaktorów nie miał co do niego zastrzeżeń. Przemodelowałam za to sam początek książki, dając więcej czasu Bertramowi oraz lekko zmieniłam brzmienie jednego z początkowych rozdziałów, tak aby podkreślić rolę innej postaci. Cała reszta to kosmetyka: rozbudowa wątków, dorzucenie większej ilości informacji na temat świata (zwłaszcza wierzeń); przemycane mimochodem informacje, które sprawiają, że życie mieszkańców Kerhalory staje się znacznie bliższe czytelnikom. Prawdę mówiąc sama nawet nie odczułam, jak wiele się tu zadziało do momentu, aż wpadłam ostatnio na szalony pomysł szukania ciekawych fragmentów z książki. Wierz mi, że bardzo często łapałam się wtedy za głowę, kompletnie zaskoczona, bo nie pamiętałam większości tych uzupełnień.

 


Ok, przejdźmy do wydania tegorocznego. Patrząc z perspektywy czasu, nowego wydania, rozbudowania powieści, chciałem zapytać czy jesteś tak na „setkę” zadowolona z tego tomu? Czy może wydając ją po raz trzeci wprowadziłabyś jakieś zmiany
😉?

Jestem zadowolona z samej przedstawionej w tym tomie historii, to na pewno, bo wiem, dokąd to wszystko zmierza, jak łączy się z kolejnym tomem i że osiągnęłam zamierzony przez siebie efekt. Jeśli zaś chodzi o wykonanie… Cóż, wydaje mi się, że każdy twórca, niezależnie od stażu, łapie się na tym, że mógł napisać coś lepiej, coś zmienić, poprawić – to normalne, bo wciąż się rozwijamy i wraz z tym zmieniają się nasze wymagania wobec tekstów ;) Jeśli chodzi o „Śmiech diabła”, to jestem teraz na tym etapie, kiedy zdaję sobie sprawę z jego ewentualnych niedociągnięć, ale skupiam się już wyłącznie na kolejnych częściach i to im poświęcam swoją energię. Ta książka ma za sobą tak długą drogę, że na ten moment trzeba by ciągnąć mnie wołami, żebym po raz kolejny (ha, bo to nawet nie trzeci!) zaczęła przy niej grzebać. Na samą myśl o tym aż przechodzą mnie dreszcze. Może kiedyś, gdyby pojawiła się potrzeba wznowienia wydania od Zysku, ale jeszcze nie teraz. Oj nie, zdecydowanie nie teraz...

 

Nie jest tajemnicą, że to pierwszy tom trylogii. Czy dalsze części masz już napisane? Może w wydawnictwie już trwają nad nimi prace?

Drugi tom skończyłam jakiś czas temu i na dniach wracam do niego przy okazji kolejnego czytania i ewentualnych poprawek; trzeci mam póki co spisany jakoś w ¼ – ten zapowiada się na najdłuższy z całej trylogii. Myślę, że po tym, jak skończę ten odczyt kontynuacji, to wyślę ją już do wydawcy. Pewnie to i tak ciut za wcześnie, choćby ze względu na to, że premiera była ledwie miesiąc temu i trudno będzie powiedzieć coś więcej na temat sprzedaży pierwszej książki, ale ja nic na tym nie stracę. A kto wie, może jednak okaże się, że zapotrzebowanie na tom drugi będzie wtedy większe, niż mi się obecnie wydaje?

 

A inspiracje? Bo jak wspomniałem w swojej recenzji, to poruszasz się po typowym dla fantasy schemacie z którego korzystało wielu autorów. To oczywiście nie zarzut, lecz pewnie każdy z czytelników mógłby powiedzieć „Ej, trochę przypomina mi to np. książki Jordana”.

Nie ukrywam, że bardzo lubię czytać recenzje, bo często dowiaduję się z nich czegoś na temat tej książki, o czym nie miałam pojęcia. Ostatnio było to choćby stwierdzenie, że pożyczyłam sobie od Martina nazwę Dorne, choć w momencie, gdy po raz pierwszy pojawiło się ono w moich notatkach, nie miałam nawet pojęcia o tym, że istnieje gdzieś indziej, bo… większość nazw lokacji, które przewijają się przez książkę zaczerpnęłam z przedszkolnych gryzmołów mojego brata – czasem w pełnej, czasem w nieco zmienionej wersji.
Samej fantastyki czytam bardzo mało, co może świadczyć na moją niekorzyść jako autorki debiutującej właśnie w tym gatunku. Wydaje mi się jednak – choć mogę się mylić, bo, jak wspomniałam, ekspertem nie jestem – że większość fantastyki opiera się na tych samych schematach, które stanowią też podstawę do wszelkich baśni czy legend. I tak, pierwszy tom mojej trylogii świadomie podąża w kierunku tych utartych ścieżek, potem jednak przychodzi tom drugi i… powiedzmy, że wraz z nim dopuszczam do głosu swoje prawdziwe literackie oblicze. Czas pokaże, jak zostanie odebrana taka zmiana kursu, jednak wydaje mi się, że osoby doszukujące się podobieństw mogą mieć wtedy znacznie utrudnione zadanie.

 

A co w takim razie na co dzień czyta Agnieszka Miela?

Pozycje, które miały bezpośredni wpływ na kolejne części „Dzieci Starych Bogów”: wszelkiej maści publikacje poświęcone psychopatom, seryjnym mordercom, ciekawostki związane z tą tematyką. To mój konik, bo naprawdę uwielbiam zagłębiać się w mroczne otchłanie ludzkiej psychiki – zupełnym „przypadkiem” to też jeden z głównych elementów kolejnych tomów trylogii. Wychowywałam się na wszelkiej maści opowieściach wojennych, literaturze obozowej, z biegiem czasu doszły do tego publikacje poświęcone rzezi wołyńskiej. Dla relaksu czytam horrory... I tak właśnie dociera do mnie, jakie wrażenie może robić ta mieszanka. W każdym razie mogę zapewnić, że w żaden sposób nie wpływa to na moją psychikę! Jestem normalnym, wesołym człowiekiem! Cholera, to też mógłby powiedzieć każdy psychopata...

 

„Dzieci Starych Bogów” to rasowa dark fantasy, z wieloma atrybutami gatunku. Pisałaś bodaj na FB, że kolejne tomy będą jeszcze bardziej mroczne, a ponieważ ja uwielbiam literaturę grozy, to chciałem zapytać, czy blisko Ci do horroru?

Jak wspomniałam wcześniej, horror to mój ukochany gatunek literacki. Zaczęło się od „Wielkiego marszu” Kinga, który czytałam jakoś w wieku 12 lat, a potem kompletnie wsiąknęłam – może przez to, że bohaterowie byli w zbliżonym do mnie wieku, a może przez to, że od zawsze ciągnęło mnie do historii, które zamiast radosnych podrygów serca zapewniały mi jego nerwowy galop.

Na ten moment, poza przemycaniem elementów typowych dla tego gatunku na karty „Dzieci Starych Bogów”, skrobię sobie krótkie opowiadania grozy, które co jakiś czas publikuję w sieci. Ich pisanie przychodzi mi znacznie łatwiej niż cokolwiek innego, a i ich odbiór przez czytelników (zwłaszcza, gdy wspominają o obrzydzeniu, lęku, wszelkiej maści dyskomforcie) sprawia mi masę przyjemności. Wygląda na to, że mam ten zalążek grozy we krwi i nie mogę się doczekać, by móc zaatakować nim niczego nieświadomych czytelników fantastyki. Mam nadzieję, że to posunięcie jednak mi się opłaci.

 

Powiedz mi proszę, ciężko przebić się przez ten multum wydawanych rocznie książek dla młodego i w sumie nowego autora? Ile tutaj potrzeba szczęścia, a ile warsztatu, pomysłu na powieść i….?

Czy mogę powiedzieć, że się przebiłam? Na ten moment raczej trudno to określić. Książka trafiła na rynek dopiero miesiąc temu i wszystko zależy od tego, jak duży zrobi wokół siebie szum – tak naprawdę dopiero teraz gra się rozpoczęła.

To, że udało mi się trafić pod skrzydła Zysku, moim zdaniem wynika z tego, że zwyczajnie byłam już wystarczająco uparta, by umieć odpowiednio zaprezentować swoją książkę, wskazać jej potencjał sprzedażowy i przepchnąć ją jako produkt. Mam świadomość tego, że niektórym osobom bardzo odpowiada mój styl, robię wszystko, by go rozwijać i jak najlepiej przedstawiać swoje historie, ale to tak naprawdę ułamek tego, co sprawiło, że czytelnicy zainteresowali się tą historią. Wpływ na to miały choćby moje własne działania w social mediach i to, że systematycznie gromadzę wokół siebie odbiorców, przyciągając ich prelekcjami na temat ludowych wierzeń; ogromną robotę odwaliła tutaj niesamowita okładka na podstawie mojego szkicu wykonana przez Tobiasza Zyska, która niezmiennie podbija serca ludzi na Instagramie; olbrzymie zasługi za to, że ta książka wciąż utrzymuje się na wodzie, a nie idzie na dno przytłoczona innymi, ma Robert Kaczmarek odpowiedzialny za jej reklamę. Swoją drogą serdecznie go pozdrawiam, bo nie sądziłam, że przyjdzie mi kiedyś profesjonalnie współpracować z kimś równie postrzelonym co ja.

Z pewnością mogę mówić o szczęściu, bo przez cały wydawniczy żywot „Śmiechu diabła”- zarówno w Kłobooku, jak i w Zysku – trafiałam na fantastycznych ludzi, dla których moja opowieść była wystarczająco ważna i interesująca, by chcieli mnie wspierać i informować o niej innych. Może w przyszłości okaże się, że właśnie to będzie stanowić podstawy mojego (he, he) sukcesu? ;)

 

Wiem, że to dopiero początek Twojej pisarskiej kariery, ale masz już jakieś dalsze plany odnośnie dalszych pisarskich pomysłów - pomijając trylogię?

Mam, a jakże, i to nawet dość sporo planów. Przy ostatnim przeglądzie notatek wyszło mi, że mam pomysły na co najmniej 12 nowych historii – zarówno jednotomówek jak i krótkich cykli – i mowa tu jedynie o kompletnych wizjach, bo takich luźnych, wymagających dopracowania, mam znacznie więcej. To, co je łączy, to chyba typowe już dla mnie łączenie fantastyki z horrorem, choć mam pośród nich także kilka standardowych horrorów. Pewne są dwie rzeczy: nie ma co oczekiwać ode mnie zmiany frontu i ucieczki w stronę lżejszych i poczytniejszych gatunków, jak choćby obyczajówek czy erotyków; próżne są też nadzieje na to, że zrobię sobie choćby chwilową przerwę od pisania.

 

Moje ulubione pytanie. Wspomniałaś, że piszesz opowiadania i tutaj bardzo ciekawi mnie Twój punkt widzenia? Jak myślisz, co jest łatwiej napisać? Dobrą powieść czy właśnie opowiadanie?

Próbowałam, a jakże! Wspominałam nawet o tym, że czasem jakieś publikuję, choć ostatnio tak pochłaniały mnie prace związane z promocją książki, że zaniedbałam ten temat. Co do drugiej części pytania, to właściwa odpowiedź brzmi: to zależy. Opowiadanie jest zwykle bardziej wymagające, bo autor ma o wiele mniej czasu na przekonanie czytelników do swojego świata i wywołanie w nich wszystkich zamierzonych przez siebie emocji – trzeba się solidnie przyłożyć, żeby nie zmarnować dobrego pomysłu. Powieść wybacza więcej błędów, łatwiej jest ukryć wszelkie potknięcia na przestrzeni długiego tekstu, ale rozmiar tego formatu sprawia, że trzeba się też bardziej postarać, aby utrzymać zainteresowanie czytelnika i nie zagubić się w głównym nurcie historii. To, co jest trudniejsze do napisania, jest zwyczajnie zależne od konkretnej fabuły i umiejętności danego twórcy.

 

To może na koniec. Co myślisz o polskim rynku książki, o corocznych podsumowaniach pokazujących, że podobno Polacy nie czytają książek, lub bardzo mało czyta więcej nić trzy cztery rocznie? A z drugiej strony wszelkie targi, festiwale literackie cieszą się dużą popularnością.

Przyznam szczerze, że jestem w stanie to zrozumieć. Dzięki tacie wyrosłam w przekonaniu, że książki to najcudowniejsza rzecz na świecie i tak jak on łyknęłam ich do tej pory niezliczoną ilość. Jednocześnie moje młodsze rodzeństwo czyta bardzo mało, bo ma inne, lepsze dla siebie, formy spędzania wolnego czasu. Pracując w księgarni też widziałam ten rozstrzał międzypokoleniowy: mieliśmy naprawdę ogromną ilość klientów w moim wieku i starszych, którzy regularnie wpadali do nas po kilka czy kilkanaście tytułów oraz wszelkiej maści rodziców, którzy rozglądali się za opracowaniami lektur dla dzieciaków z podstawówki w myśl zasady, że im krótsze, tym lepsze, bo przecież dzieci nie lubią czytać. To nie znaczy, że młodzi ludzie czytają mało – co to, to nie! Ale wszystko zależy od tego, co wynoszą z domu i od ich najbliższego otoczenia. Współczesny świat jest tak przeładowany bodźcami, że niektórym szkoda czasu na to, by poświęcać go na książki.

Nie dziwi mnie też popularność targów czy festiwali, ponieważ zazwyczaj łączą się one z olbrzymią masą atrakcji, od spotkań z autorami, przez prelekcje, po bardziej przyziemną możliwość złowienia książek w atrakcyjnych cenach czy fajnych gadżetów. Wydawcy coraz bardziej prześcigają się w pomysłach na zainteresowanie czytelników swoją ofertą, a i pisarze przestali być egzotycznymi postaciami, które po prostu gdzieś tam istnieją. Przez to, że sami wychodzą do ludzi, świadomie łapią z nimi kontakt w social mediach, starają się dawać im na co dzień coś więcej niż tylko finalne wersje książek, sprawiają, że coraz więcej osób garnie się do tego typu imprez. W końcu kto przegapiłby szansę na spotkanie z pisarzem, z którym tak miło konwersuje mu się choćby na Facebooku i który wydaje się tak otwartą i interesującą osobą?

 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

 

Ja również bardzo dziękuję za okazję do rozgadania się. Obiecuję, że kiedyś nad tym zapanuję, ale… to jeszcze nie ten czas ;)

niedziela, 21 marca 2021

Robert Ziębiński - Zabawka. Recenzja

 


Powiadają, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. W pewnym sensie dotyczy  to i literatury, a nawet autorów. Więc patrząc na Pana Ziębińskiego, można by pomyśleć podobnie. Facet od „Instrukcji Kinga”, czyli kingowskiego kompendium wiedzy, autor „Piosenek na koniec świata” zbioru opowiadań z gatunku horroru, gdzie krew i jelita na zamianę przewijają się z perwersyjnym seksem (w części tekstów), aby dojść do „Furii” sensacyjnej powieści -powiem z przymrużeniem oka - że babskiej powieści sensacyjno-kryminalnej. A wiec brakuje jeszcze romansu, podręcznika do obsługi silnika spalinowego i mamy specjalistę od wszystkiego, czyli od niczego.

Z tym, że w przypadku Ziębińskiego cała ta teoria jest o kant przysłowiowego tyłka do rozbicia. Ziębiński co by nie napisał, pisze poprawnie, dobrze i trzyma poziom, zdarza się mu także zachwycić. Mam na myśli dopracowanie, pracę nad przygotowaniem powieści i research, który przekłada się na danie główne – uformowany utwór literacki. Tak było w przypadku „Porno” o którym kilka słów jeszcze napiszę, tak było przy okazji wspomnianej kingowskiej instrukcji. No cóż, robota dziennikarza jest jak widać solidnym bagażem doświadczenia.

Więc po tych wszystkich horrorach, kryminałach, przewodnikach przychodzi czas na książkę wyjątkową. Wyjątkową z kilku względów w dorobku Ziębińskiego.

Po pierwsze to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Nie jednym, a sklejona z kilku wątków wyszarpanych z akt, splecionych w prostą (i całe szczęście) historię tworzącą zintegrowaną całość, dopasowaną tak dobrze, że chyba tylko znawcy mogliby pokusić się o ich wyłapanie i podzielenie. Z kolei dotyka czegoś najstraszniejszego. Dotyka pedofilii, która przeradza się uzależnienie kobiety od jej oprawcy. Po trzecie, tak naprawdę to nie jest kryminał, czy thriller - tylko dramat, ale o tym, refleksja w moim przypadku przyszła po lekturze. To dramat nie tylko ze względu na zakończenie, ale dlatego, że dotyka tak bardzo mocno relacji ludzkich, rozpadu rodziny, kłamstwa, codziennego wzorowego życia, w cieniu tajemnicy sprzed lat. To znowu rzecz cholernie ciekawa i powieść napisana przy dużym udziale byłej prokurator. I co najtragiczniejsze i wyjątkowe, ta historia jest tak namacalna, tak autentyczna, bliska i realna, ponieważ dzisiaj część bohaterów z jej kart lub ich rodziny żyją nadal.

Wkurza mnie, że pomimo finalnej sceny i jakby zamknięcia tematu nie otrzymujemy odpowiedzi na wszystkie pytania, że sprawa do końca nie ma swojego finału, że zawsze pozostaje ta cholerna furtka, przez którą można się przecisnąć i odejść w dal.

A emocje? Dobra książka powinna być nie tylko czytadłem, ale podczas tego „najbardziej intymnego procesu w życiu człowieka- czytaniu” jak powiedziała kiedyś Katarzyna Bonda, powinny towarzyszyć nam także emocje.

No i jak to jest u Ziębińskiego?

Oczywiście, że towarzyszą, jednak tej najmocniejsze dopiero po zamknięciu książki, gdy po przeczytaniu posłowia autora, jakby specjalnie, czytelnik dostaje w twarz. Boli mocno, bo i historia z pozoru czystko kryminalna, tak naprawdę jest wielkim dramatem, pełnym bólu. Pamiętam, że „Zabawkę” czytałem zwalony (na szczęście) zwykła grypą i było to dobre dwa miesiące temu. Do dzisiaj mam tą książkę w głowie, a nie zdarza się to często. Już totalnie pomijam, że nie czytuję takich rzeczy, że podchodziłem do niej ostrożnie.  I  nie żałuję, że ją przeczytałem. Bo dobra historia powinna właśnie dawać coś w duszy, zaczepiać się pazurem, jak trzeba powinny towarzyszyć jej: radość, smutek, niedowierzanie, podziw, a czasami powinna przypieprzyć w twarz. I tak tutaj jest.

Wrócę na chwile do lektury. Dwie kobiety, dwie różne osobowości, różne domy, zawody. Los je kieruje ku sobie i staje się coś, co czułem nosem od początku (nie będę zdradzał). Dlaczego o tym piszę? Bo Ziębiński zagrał swoimi bohaterkami perfekcyjnie. Wrzucił je w objęcia z pozoru błahej historii morderstwa, aby przeprowadzić je do końcowego dramatu niemal jak z filmów gangsterskich. To trzeba umieć. Trzeba mieć ten kunszt, aby czytelnik tak polubił bohatera, tak się z nim zżył i tak przeżywał jego perypetie. 

No dobra. ”Zabawka” nie jest arcydziełem literatury i pewnie nim nie będzie. Pewnie i nie takie były aspiracje autora. Ale to książka wyjątkowa. Emocjonalnie, cholernie oddziałująca na czytelnika, trzymająca go za gardło, cisnąca butem w błoto, aby wymiętolonego zostawić samego sobie.

To porządna robota reporterska, dwutorowa historia, która pozostaje pod żebrami i nie zdziwię się, gdy ktoś na koniec powie: „Poryczałem się”.

wtorek, 16 marca 2021

Dzieci starych bogów. Śmiech diabła - Agnieszka Miela. Recenzja


„Dzieci starych bogów. Śmiech diabła” Agnieszki Miela.

Po polską fantastykę nie sięgam za często. Oczywiście mam swoich ulubionych autorów, jednak od jakiegoś czasu poszukuję czegoś nowego w gatunku. Co nie znaczy, że odrzucam chciałby się powiedzieć pozycje dobrze napisane, a bazujące na utartym przez wielu autorów, nie tylko polskich, pomyśle. „Dzieci starych bogów” jest właśnie taką książką. Nie znajdziemy tutaj nic, co wyróżniałby tą powieść (to pierwszy tom) spośród wielu, dobrych powieści fantasy. To nie znaczy oczywiście, że nie warto temu tytułowi poświęcić czas. Oj warto bardzo.

 Miela podąża schematem utartym przez innych autorów. Mamy dwójkę bohaterów, dziewczynę i chłopaka, których poznajemy już od pierwszych stron powieści. Od razu widać, że ich losy będą złączone, że los stawia przed nimi wyzwania, którym będą musieli podołać, często wbrew sobie, rodzinie i łamiąc przyjęte zasady w świecie wykreowanym przez autorkę. Z kolejnymi stronami śledzimy ich rozwój i więź, która między nimi się zawiązuje. Oczywistym jest, że lada chwila zostaną wrzuceni w główny nurt wydarzeń.  Pozwólcie, że nie będę opisywał fabuły, znajdziecie ją w notce wydawcy, czy innych opiniach. Nie jest to moim celem.

Więc?

Należy napisać, że „Dzieci starych bogów” może i nie są czymś spektakularnym, może nie są powiewem gatunkowej świeżości, jednak zdecydowanie to świetny tytuł. Może lekko zaskakiwać, że jakby specjalnie, autorka pomija część losów bohaterów, że dość spore są przejścia czasowe w ich historii – raz mają po kilkanaście lat, a w kolejnym rozdziale są już dojrzałymi, młodymi ludźmi. To nie jest wada. Powiedziałbym, że nawet zaleta, bo dzięki temu unikamy słowotoku tak charakterystycznego dla wielu sag fantasy. Wbrew pierwszemu wrażeniu, nie rozbija to fabuły, a napędza ją. Nie jest także zarzutem konstrukcja samego początku powieści, gdzie poznajemy Bertrama umierającego w obcym mieści. O jego celu, zadaniu czy wręcz klątwie dowiadujemy się wraz z rozwojem akcji, wraz z zacieśnianiem więzi pomiędzy dwójką bohaterów. Na szczęście Agnieszka Miela, nie każe nam długo czekać. Sukcesywnie odkrywa kolejne tajemnice. Więc czy skoro wszystko jest tak dobrze ułożone, to „Dzieci starych bogów” posiadają jakieś wady?  Mógłbym oczekiwać więcej scen bitewnych, bo w powieści dość dużo się dzieje: podjazdy, walki, zajęcia miast czy osad. Dość skąpo scenicznie, ale za to barwnie autorka nam to przedstawia - co mnie zaskoczyło, brutalnie. Naprawdę, nie spodziewałem się takiej ilości przemocy. Dalej mam w głowie opis roztrzaskiwanej młotem głowy kilkumiesięcznego dziecka,  gwałty i pożogę wojenną. W powieści są mocne sceny, co chyba uzupełnia niedobór scen bitewnych. Świat wykreowany przez autorkę jest ciekawy, wydaje się że spójny.

To bardzo ciekawa pozycja w katalogu polskich autorów fantasy, a szczególnie wśród autorów młodego pokolenia. Pozostaje czekać tylko na dalsze części, bo „Śmiech diabła” jest dopiero początkiem przygód Aine i Bertrama .