środa, 8 października 2014

Olga Haber - Oni - przed premierą /frg

Olga Haber: Oni
powieść grozy

Natalia  jest na życiowym zakręcie. Była świadkiem śmiertelnego wypadku, rozstała się z mężczyzną i odeszła z pracy. Żeby zapomnieć o traumatycznych przejściach, zaszywa się w drewnianym domku nad jeziorem. Zauroczona sporo młodszym chłopakiem i pełna nadziei na lepsze jutro, powoli dochodzi do siebie. Sielska okolica ma jednak swoje mroczne tajemnice – wokół dziewczyny zaczynają się dziać niepokojące rzeczy. Natalia czuje się obserwowana, dręczą ją pełne krwi senne koszmary, a okoliczni mieszkańcy zachowują się tak, jakby coś w nich wstąpiło. Coś, co ma bardzo złe intencje i krąży wokół starego cholerycznego cmentarza.              Po serii brutalnych wydarzeń kobieta postanawia wyjechać, jednak ONI z pewnością jej na to nie pozwolą - osaczona, przerażona i bezwolna, powoli zamienia się w sterowaną diabelską siłą marionetkę. I chociaż wszytko w niej krzyczy „uciekaj”, nie ma już drogi odwrotu…

Videograf – Chorzów, październik 2014.

„Olga Haber raczy czytelnika historią pełną emocji, plastycznych opisów i w większości żywych (przynajmniej do czasu!) bohaterów. Tę powieść warto sprezentować zarówno komuś bliskiemu, jak i samemu sobie... Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni.” 
Kazimierz Kyrcz - pisarz

„Zaskakująca, świeża, przewrotna - czegoś takiego jeszcze w naszym horrorze nie było. Atmosfera gęstniejąca z rozdziału na rozdział, tajemnica i poczucie osaczenia. Będziecie śnili po tej książce koszmary...”
 Krzysztof T. Dąbrowski – pisarz, scenarzysta

Olga Haber (pseudonim Katarzyny Misiołek) - Krakowianka, rocznik 74. Z wykształcenia jest filologiem polskim; od dłuższego czasu współpracuje z kilkoma wydawnictwami prasowymi. Interesuje się turystyką, psychologią, medycyną niekonwencjonalną i Tarotem. Kocha czekoladę, stare filmy i Stephena Kinga. Niestety tego ostatniego raczej bez wzajemności... "ONI" to jej debiut powieściowy."



"14.
  Maciek zjawił się w „Emilówce” wczesnym popołudniem.
  Siedziałam na werandzie, usiłując nie myśleć o kosz-
  marach minionej nocy, kiedy sąsiad zawołał mnie od furtki,
  machając trzymaną w ręku gazetą.
  — Aneta już ją przeczytała, możesz później wyrzucić —
  powiedział, kiedy wyszłam mu naprzeciw.
  — Dzięki. — Uśmiechnęłam się, biorąc od niego poczyt-
  ny babski magazyn.
  Przez chwilę przyglądałam mu się, usiłując wysondować,
  z czym przychodzi, jednak nie potrafiłam zgadnąć. Zagadnę-
  łam go o Anetę. Powiedział, że żona ma się dobrze, i szybko zmienił temat, pytając, czy mam chwilę.
  — Odwiozłem ją do siostry i chciałbym pogadać.
  — Jasne, siadaj. Mam mrożoną herbatę.
  — Wolałbym piwo, jeśli to nie problem. Sobie też nalej,
  bo to nie będzie łatwa rozmowa. Powiedziałbym, że przyda
  ci się spora dawka wyobraźni, żeby w ogóle za mną nadążyć.
  82
  — O czym ty mówisz? — zdziwiłam się.
  Przez chwilę myślałam, że sąsiad żartuje, ale jego łagod-
  ne piwne oczy były wyjątkowo poważne. Przyniosłam dwie
  butelki piwa i położyłam na stole otwieracz.
  — Nie masz nic przeciwko piciu z gwinta?
  Zapewnił mnie, że nic a nic, i usiadł w jednym z wikli-
  nowych foteli na werandzie. Przez chwilę milczeliśmy — on
  zbierał myśli, otwierając obie butelki, ja usiłowałam zgadnąć, czego może dotyczyć ta nagła sąsiedzka rozmowa.
  — Zacznę od tego, że pewnie za kilka minut uznasz mnie
  za jakiegoś czuba… Zeszłego lata próbowałem przeprowadzić
  tę samą rozmowę z Emilem, ale kompletnie mnie zignorował
  i obrócił wszystko w żart. Żebyś widziała, jaką miał minę.
  Chyba tylko z czystej grzeczności nie roześmiał mi się pro-
  sto w twarz, za co w sumie byłem mu wdzięczny.
  — Miejmy nadzieję, że mam bardziej otwarty umysł.
  — Uśmiechnęłam się, upijając kilka łyków przyjemnie schło-
  dzonego piwa.
  — Miejmy nadzieję — powtórzył Maciej, w niemym to-
  aście uderzając swoją butelką w tę trzymaną przeze mnie.
  — Chodzi o tę okolicę. Mieszkam tu od urodzenia i, wierz
  mi, to, co ci teraz powiem, to nie żaden chory żart. Dzieje się coś złego. Znowu.
  — Coś złego? — Przyglądałam mu się coraz uważniej.
  Wyglądał zwyczajnie — na pewno nie był pijany i z całą
  pewnością się ze mnie nie nabijał. W oczach miał powagę,
  a drgająca nerwowo szczęka jasno dawała do zrozumienia,
  że jest mocno zdenerwowany. Milczałam, czekając na dal-
  szy ciąg jego niejasnych wywodów. Przeczesał palcami gęste
  kasztanowe włosy i spojrzał mi prosto w twarz.
  — Oni wrócili, Natalia — powiedział w końcu.
  — Kto? — Parsknęłam nerwowym śmiechem, bawiąc się
  zdjętym z butelki piwa kapslem.
  — Może zróbmy to inaczej. Chodź, przejedziemy się po
  okolicy — rzucił, odstawiając nietknięte piwo na niski stolik.

  — Sama nie wiem… Nocą skaleczyłam się w duży palec
  i, prawdę mówiąc, trochę kuśtykam — wahałam się.
  — Podjadę po ciebie autem — powiedział, najwyraźniej
  nie zamierzając łatwo ustąpić. — Natalia, to ważne. Muszę
  przynajmniej spróbować z tobą pogadać! Jeśli coś ci się stanie, a ja wcześniej cię nie ostrzegę, nigdy sobie tego nie wy-baczę! — Podniósł głos.
  Wyglądał na skrajnie zdenerwowanego — jego lewą po-
  wieką zaczął szarpać jakiś tik, a palce bębniły po blacie nie-wielkiego stolika, przy którym siedzieliśmy.
  — Muszę z tobą o tym pogadać, Natalia! Muszę, słyszysz?!
  Nie zabiorę ci wiele czasu — nalegał. — Po prostu przejedź
  się ze mną w pewne miejsce.
  Przestałam ogarniać to, co do mnie mówi, zastanawiając
  się, czy aby na pewno Maciek, z którym przez ostatnie lata
  zjadłam jakąś tonę grillowanego mięsa, Maciek, który był
  w tych stronach najlepszym przyjacielem Emila, i Maciek,
  który zawsze wydawał mi się rozsądnym, inteligentnym face-
  tem, to ten sam gość, który siedzi teraz na mojej werandzie.
  — Nie wiem, czy…
  — Będę za parę minut. Zamknij dom i czekaj przed bra-
  mą — powiedział irytująco autorytatywnym tonem i zaraz
  potem zerwał się na równe nogi.
  Wyglądał na skrajnie zdesperowanego i wydawał się kom-
  pletnie ignorować moją niechęć do rozmowy. Wzruszyłam
  ramionami w niemym geście rezygnacji. „Co mi właściwie
  szkodzi przejechać się z nim po okolicy?” — pomyślałam, na-
  rzucając na ramiona cienki niebieski sweter. Po kilku upal-
  nych, dusznych dniach, znacznie się ochłodziło; temperatu-
  ra spadła do jakichś siedemnastu stopni, a wilgotne powie-
  trze, wiatr i siąpiąca od czasu do czasu mżawka potęgowały
  wrażenie chłodu.
  Tuż przed czternastą wsiadłam do starego, zdezelowane-
  go forda Maćka i ruszyliśmy wyboistą drogą w dół, w stro-
  nę miasteczka. Zbierało się na deszcz, nad okolicą wisiały
 
  ciężkie, sinoszare, złowrogie chmury. Pomyślałam, że nie-
  co przypominają scenerię jakiegoś niskobudżetowego horro-
  ru, i zachichotałam nerwowo, zerkając na Maćka. Prowadził
  skupiony na ciągnącej się przez las wąskiej drodze. Nie je-
  chałam z nim pierwszy raz — czasem, kiedy nie miałam jesz-
  cze samochodu, Maciej odwoził mnie na dworzec autobuso-
  wy i świetnie pamiętałam, że zazwyczaj, prowadząc, pogwiz-
  dywał, bębnił palcami w kierownicę albo podśpiewywał do
  wtóru z radiem. Tym razem jednak w samochodzie panowała
  ciężka cisza, a mój sąsiad sprawiał wrażenie wyjątkowo przy-gnębionego. Zapytałam, dokąd jedziemy. Nie odrywając oczu
  od szosy, mruknął, że zaraz zobaczę. Dziesięć minut później zjechał w jedną z pełnych kolein bocznych dróg i znacznie
  zwolnił, przyglądając się mijanym drzewom.
  — Jeszcze jakiś kilometr — zakomunikował.
  Na miejsce dotarliśmy tuż przed deszczem. Zaczęło kro-
  pić, kiedy Maciej zatrzymał samochód przy urokliwej sta-
  rej kapliczce i wysiadł, żwawym krokiem ruszając wąską ścieżką.
  — Nigdy tu nie byłam — stwierdziłam, kiedy udało mi
  się go dogonić.
  Po obu stronach wąskiej ścieżyny rosły bujne pokrzy-
  wy i szybko pożałowałam, że nie przebrałam się w długie
  spodnie. Skaleczony nocą palec, który byle jak okleiłam reszt-ką znalezionego w apteczce przylepca, pulsował i pobolewał.
  W dodatku chciało mi się pić i łupało mnie w głowie.
  — Maciek, czekaj — szepnęłam, zwalniając.
  — Jeszcze kawałek — powiedział, nie oglądając się w moją
  stronę.
  Ciężkie krople letniego deszczu zwiastowały nadchodzącą
  ulewę, co nie poprawiło mi humoru. „Co to za chaszcze?” —
  zastanawiałam się, rozglądając dookoła. Nie licząc kapliczki, koło której zostawiliśmy samochód, w okolicy nie było śladu ludzkiej ręki. Las, pola, wąska droga, którą co najwyżej przejeżdżał czasem jakiś traktor albo rower…
 
  — Jesteśmy! — powiedział Maciej, ruchem ręki wskazu-
  jąc niewielkie, ogrodzone przerdzewiałym płotem poletko.
  Brama z czarnymi metalowymi sztachetami była lekko
  uchylona, jednak nie musiałam wchodzić do środka, żeby się
  zorientować, dokąd zabrał mnie sąsiad.
  — Cmentarz — szepnęłam, przyglądając się porośniętym
  wysokim zielskiem, zaniedbanym nagrobkom.
  Nagrobków było kilkanaście — od tych niewielkich, dzie-
  cięcych, aż po imponujące, rodzinne grobowce z granitu. Pły-ty obrastał mech. Część wyrytych na nich napisów zatarł czas i zła pogoda, jednak niektóre były jeszcze wyraźne. Przysta-nęłam przy jednym z nich i, mrużąc oczy, zdołałam rozszy-
  frować treść:  „Aniela Cecylia Roch. Urodzona 1827, zmarła w 1831. Spoczywaj w pokoju, Aniołku”.
  Maciej wszedł przez kutą bramę i ruszył w stronę na wpół
  zrujnowanej niewielkiej kapliczki z wytłuczonymi witrażo-
  wymi oknami.
  — Dziwne… Często wybieraliśmy się z Emilem na wy-
  cieczki rowerowe, ale jakoś nigdy nie zauważyliśmy tego cmentarza. Czemu mnie tu przywiozłeś? — zdziwiłam się.
  Lunęło, a sweter, który narzuciłam na ramiona, powo-
  li przemakał.
  — Możemy wrócić do samochodu? — zapytałam, mając
  niewielką ochotę na bezczynne tkwienie wśród ukruszonych
  zębem czasu nagrobków zapomnianego cmentarza.
  Rozcięty palec u nogi wciąż nieprzyjemnie pulsował, a wi-
  zja spędzenia kolejnych kilku minut pośrodku letniej ulewy
  nie wydawała mi się zbyt pociągająca.
  — Jasne. — Maciek wzruszył ramionami.
  Wyglądał na zawiedzionego, jednak bez sprzeciwu wy-
  szedł z cmentarza i, torując mi drogę przez pełną pokrzyw
  ścieżkę, ruszył w stronę pozostawionego przy polnej drodze
  samochodu. Wsiadaliśmy do auta, kiedy ciemne niebo roz-
  darła srebrna błyskawica. Chwilę później nad okolicą głucho przetoczył się grzmot, a coraz bardziej zacięty deszcz zabęb-86
  nił o dach samochodu. Maciek sięgnął na tylnie siedzenie
  i podał mi beżową męską bluzę.
  — Załóż, nie siedź w tym mokrym swetrze.
  Przebrałam się, nieco zażenowana faktem, że siedzę w sa-
  mochodzie z przystojnym i w dodatku cudzym facetem.
  — W tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym wybuchła
  tutaj cholera. Na tym cmentarzu spoczywają tylko ci, których zabiła epidemia — powiedział nagle Maciej.
  — Zaraz, chcesz powiedzieć, że wszyscy ci ludzie…?
  — Zmarli na cholerę. Cmentarz jest oczywiście nieczynny
  prawie od dwóch wieków, a zapadającymi się w ziemię groba-
  mi opiekują się okoliczni zakonnicy. W każdym razie to tutaj zaczęło się to, o czym chcę ci powiedzieć. Było parne, peł-
  ne gwałtownych burz lato. Chodziłem wtedy do podstawów-
  ki. Właśnie odszedł od nas mój ojciec. Znalazł sobie jakąś
  owdowiałą babę w sąsiednim miasteczku i spakował manat-
  ki, nie do tego jednak zmierzam. Najpierw była burza — ta-
  kiego gradu nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy. Walił
  o dachy tak, że nie było w okolicy domu bez żadnych szkód.
  Ukruszył dachówki, powybijał szyby, ściął w ogródku uko-
  chane rośliny matki. Tego samego popołudnia piorun uderzył
  w starą drewnianą dzwonnicę. Płonęła jak pochodnia i nie
  udało jej się już uratować. Po burzy przyszła wichura, która zerwała sąsiadom dach i powyrywała z korzeniami słabsze
  drzewa. Bojaźliwe stare kobieciny zapalały w oknach grom-
  nice, struchlałymi ze strachu wargami szepcząc zdrowaśki.
  Aż nagle wszystko ucichło — zza ciężkich granatowych chmur
  wyszło słońce, a po burzy nie było nawet śladu. Tyle że coś musiało się wtedy stać, bo nagle wszystko się zmieniło. Za-częło się od zwierząt… całkiem oszalały. Psy szarpały się na łańcuchach, skowycząc całymi nocami, bydło zaczęła nękać
  choroba, której nijak nie potrafił zdiagnozować tutejszy we-terynarz. W ciągu jednego miesiąca do tej pory spokojne do-
  mowe psiaki pogryzły szóstkę maleńkich dzieci i niemal na
  śmierć zagryzły staruszkę — kontynuował sąsiad.

  Słuchałam, nie bardzo rozumiejąc, o czym on mówi. Gwał-
  towny deszcz bębnił o dach auta; zaparowały szyby.
  — Ludzie zaczęli opowiadać mrożące krew w żyłach hi-
  storie… Że czują się obserwowani przez ich własne zwie-
  rzęta i porozumiewają się z nimi telepatycznie. Że w okoli-
  cy obudziło się zło i coś czai się w lasach. Miesiąc po tamtej burzy zaginęła młoda ciężarna dziewczyna. Przez ponad ty-dzień szukało jej całe miasteczko — strażacy, księża, nowy
  lekarz, nastoletnie dzieciaki, staruszki, wszyscy. Każdy kto miał tyle siły, żeby wejść w las i szukać, przeczesywał teren.
  Matka zaginionej powiedziała, że dziewczyna nocą wyszła
  z domu do ogrodu i przepadła jak kamień w wodę.
  — Nie znalazła się do tej pory? — zapytałam.
  — Znalazła się. Na tym cmentarzu.
  — Żywa?
  — Nie. Ktoś żywcem wyjął z niej dziecko, a później…
  — Maciek, przestań! Nie chcę tego słuchać! — krzyknęłam.
  — Takie są fakty. To nie żadna legenda czy głupia miej-
  scowa opowiastka. Zmasakrowane ciało z bestialsko rozpru-
  tym brzuchem znalazł proboszcz, a lokalne gazety rozpisy-
  wały się o tym przez ładnych kilka miesięcy. Było mnóstwo
  spekulacji i kilku podejrzanych, jednak ostatecznie sprawa
  pozostała nierozwiązana.
  — To straszne — szepnęłam, zapatrzona w spływające po
  przedniej szybie strugi ulewnego deszczu.
  — Owszem, ale to dopiero początek. Kilka dni po odnale-
  zieniu zwłok młodej matki ktoś zdewastował cmentarz. Po-
  wtykał do góry nogami drewniane krzyże, wyjął z ziemi kil-
  ka trumien i rozsypał kości po całym terenie wokół kaplicy.
  Ucierpiały zwłaszcza groby dziecięce, co było strasznym cio-sem dla okolicznych rodzin.
  — Ktoś zniszczył trumny i porozsypywał kości? Przecież
  ci ludzie zmarli na cholerę, nie bał się? Był chory psychicznie?
  — Nie wiem. Tak samo jak nie wiem, czy zrobił to ktoś,
  czy coś.

  — Coś? — zapytałam cicho.
  Maciej w zamyśleniu pokiwał głową. Po chwili zaczął mó-
  wić dalej:
  — Ludzie zaczęli panikować. Zjechali się dziennikarze, cmentarz na jakiś czas ogrodzono policyjną taśmą i pilno-wano przez całą dobę, ale co to dało? W tym samym czasie
  w okolicy pojawił się wielki szary pies. Z wyglądu przypomi-nał odrobinę wilczarza irlandzkiego, ale ci, którzy go widzieli, przysięgali, że jest o wiele większy. Istna bestia.
  — Daj spokój, to jakaś bzdura — żachnęłam się.
  — Słuchaj dalej, później ocenisz, czy to bzdura, czy nie.
  — Byłeś wtedy dzieciakiem, Maciek! Ile miałeś lat?
  — Jedenaście, i wierz mi — byłem na tyle duży, żeby zro-
  zumieć, że coś się dzieje.
  — Ale co się właściwie działo? Ktoś zdewastował cmen-
  tarz, z rąk szaleńca zginęła kobieta, po okolicy kręcił się duży pies, a burza zniszczyła dachy? Takie rzeczy się zda-rzają, Maciek!
  — To jeszcze nie wszystko. Tamtego lata nastoletni syn
  miejscowego nauczyciela zabił swojego pupila. To był owcza-
  rek niemiecki, piękne stworzenie. Niespełna trzyletni, z we-sołym usposobieniem. Imponujące i wyjątkowo lubiane przez
  sąsiadów zwierzę. Chłopak też za nim przepadał, praktycz-
  nie byli nierozłączni. Aż tu nagle zabiera go do szopy i zabija siekierą. Walił na oślep, dopóki nie powstrzymał go ojciec.
  Podobno na starego też się wtedy zamachnął, ale szczęściem
  mężczyźnie udało się uciec.
  — Nie wiem, czy chcę tego słuchać — szepnęłam.
  — Przepraszam. W każdym razie powoli zmierzam do
  sedna. Chłopak zabił swojego ukochanego psa, a kiedy za-
  pytano go dlaczego, powtarzał, że mu kazali. „Oni mi kaza-
  li” — mówił w kółko. W końcu wylądował w wariatkowie.
  — Widocznie miał problemy psychiczne. Niektóre choro-
  by umysłowe ujawniają się dopiero w wieku dojrzewania —
  powiedziałam, siląc się na lekki ton.
 
  Nie chciałam być niegrzeczna, więc słuchałam, dając są-
  siadowi szansę na wygadanie się, jednak cała ta rozmowa już dawno przestała mi się podobać.
  — Może chorował psychicznie, a może nie… Jego ojciec
  przysięgał, że nigdy wcześniej nie miał z synem żadnych problemów. Podobnie było z tą małą od naszych sąsiadów, Ewą.
  Kiedy doszło do tamtej tragedii, właśnie skończyła piętna-
  ście lat. Dziewczyna miała brata, trzyletniego, pucułowate-
  go blondynka, którego uwielbiała. Dzieciak łaził za nią wszę-
  dzie, ale nigdy jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie —
  chętnie się nim zajmowała, wyręczając chorą na cukrzycę matkę. Aż pewnej nocy zabrała chłopca na spacer i utopi-
  ła w pobliskim jeziorze. Zgadnij, co powiedziała śledczym.
  „Oni mi kazali”…
  — Oni, czyli kto?! — wybuchłam.
  — Myślę, że już znasz odpowiedź, chociaż nawet w du-
  chu boisz się przyznać, że wiesz… Pojawiają się raz na kilka lat. Zawsze zaczyna się od serii gwałtownych burz i dziw-nych zielonych błyskawic. Później ludzie szaleją, okaleczają się, zabijają, miewają nocne koszmary, zaniki pamięci i bóle głowy. Gubią czas, nie pamiętają, co robili w ciągu dnia, sta-ją się aroganccy, zawistni, zazdrośni, małostkowi i okrutni.
  Aż nagle wszystko mija, żeby znowu wrócić po jakimś cza-
  sie. Pierwszy raz pojawili się, kiedy miałem jedenaście lat.
  Po czterech latach wrócili, później nie było ich przez dłuższy czas i w końcu znowu tutaj są. Ten nocny spacer Anety, te jej majaki… Co wam powiedziała? Bredziła bez sensu, praw-da? To oni, Natalia! Wiem to ja i ci, którzy nie boją się uwie-rzyć w niewygodną prawdę. Reszta udaje, że nic złego się nie dzieje, mając nadzieję, że tym razem oni nie trafią do nich.
  — Nie wierzę. To niemożliwe, to jakaś kompletna
  bzdura! Chcesz powiedzieć, że co? Że tę okolicę odwie-
  dza UFO?
  — UFO, obcy, kosmici, szarzy — nazywaj ich, jak chcesz.
  W każdym razie oni tu są i myślę, że już o tym wiesz. "

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz