wtorek, 31 marca 2015

Wszystko co powinniście wiedzieć o BRAMIE i podsumowanie literackiego kwartału.

Dzieje się u nas, oj dzieje. Dlatego warto podsumować pierwszy kwartał roku. A pisać jest o czym: nowy kwartalnik Brama, kilka nowości rodzimych autorów, kilka świetnych, nowych pozycji autorów obcojęzycznych. Kręci się w literaturze grozy dość mocno od początku roku i to cieszy. Pamiętam, że poprzedni rok rozpoczął się także z mocnym przytupem. Replika wydała "Pradawne zło" Cichowlasa i Radeckiego, chyba najlepszą książkę początku zeszłego roku, pojawiły się informacje o Kfasonie i Nagrodzie Grabińskiego.

Mamy końcówkę marca i szczerze mówiąc takiego wysypu grozowatości nie pamiętam. Spróbujmy to podsumować.

Polscy autorzy i ich powieści.
"Czarci most" Anny Bichalskiej, Wydawnictwa VIDEOGRAF. Może nie jest to typowa powieść gatunku i autorka nie uniknęła drobnych wpadek, to debiut moŻna uznać za udany i pozwala mieć nadzieję, na coraz lepsze pozycje Pani Anny.
Piotr Rozmus niecały rok po "Bestii" napisał "Kompleks Boga", książka zbiera bardzo dobre recenzje i zdecydowanie polecam wszystkim fanom mocnego horroru, choć Videograf reklamuje książki Piotra jako thrillery. Jednak wiemy, że granica pomiędzy obydwoma gatunkami jest bardzo płynna.
Leży i czeka na przeczytanie, także "Podziemne miasto" Łukasz Henela. Jak zdążył nas Łukasz przyzwyczaić w swoich książkach, akcja rozgrywa się w klimatach MRU (Międzyrzecki Rejon Umocnieniowy). I fajnie, bo cały czas narzekałem, że brak u nas książek w klimatach horroru militarnego, jak choćby
"Twierdza" P.F.Wilsona.  Mamy więc wydawnictwo, które od początku roku wypuściło trzy tytuły w ulubionych przez nas klimatach, a zapowiedzi na kwiecień są bardzo obiecujące.
Nowe Wydawnictwo GMORK i Piotr Borowiec ze zbiorem opowiadań "Wszystkie białe damy". Rewelacyjny debiut, Piotrek im pisze dłuższe formy, tym wychodzi mu to lepiej. Czekamy więc na powieść. Szczególnie cieszy fakt, że debiutował u nas, w konkursie na opowiadanie, gdzie zajął drugie miejsce. Zresztą "Czwarte użycie noża" znajdziecie, także w zbiorze opowiadań. Co do GMORKa? Solidnie i porządnie wydana pozycja. Tak trzymać. Bardzo obiecująco zapowiada się antologia "Pokłosie" w hołdzie S.Kingowi.
"Horror na  Roztoczu  2"zakończył sukcesem akcję zbierania kasy na publikację drugiego tomu opowiadań. Super. Czekam z niecierpliwością na ten
zbiorek.

niedziela, 29 marca 2015

S i T Nopola " Rysio Raper i straszna kiełbasa". Cykl "Małe potworki" #7

 Historia kiełbasy siejącej grozę, tej która z okładki kłuje nas po oczach i przypomina raczej strasznego ogóra – nie ma co się dziwić, skoro pączkuje na niej zielony pieprz - to pierwszy tom przygód Rysio Rapera i jego cioci Reginy. Ten duet wyrusza do Budapesztu w poszukiwaniu kiełbasy, która utrzymywałaby świeżość i termin ważności na tyle długi, by można było sprzedawać ją wysyłkowo. Bohaterowie nie znają języka węgierskiego, w wyniku czego dochodzi do serii niefortunnych zdarzeń. Regina ląduje w więzieniu, z którego Rysio musi ją jakoś wydostać.

Główni bohaterowie, to pomysłowy Rysio Raper i jego zwariowana  - ja bym powiedziała raczej, że porządnie nierozgarnięta - ciocia. I gdy Rysiu niekoniecznie mi przeszkadza, to do szewskiej pasji doprowadza mnie właśnie owa ciocia.  Jest to postać karykaturalnie „potłuczona”.  Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Regina była naprawdę zwariowana, „pozytywnie zakręcona” i to Rysio byłby tą rozsądniejszą połową (Ktoś taki jak Ciotka Klotka Fasolek). Jednak tak nie jest. Między zwariowaniem, które kojarzy się z roztrzepaniem i ogólnie brakiem kontroli np. nad codziennymi sprawami i wcale nie oznacza braku życiowej mądrości, a posiadaniem IQ ameby (nie obrażajmy ameb…) jest spora różnica. Treścią rozczarują się trochę Ci, którzy oczekiwali, że kiełbasa odegra tu jakąś większą rolę i będzie napędzać akcję. Tytułowa kiełbasa bowiem, nie jest niestety straszna dlatego, że przyleciała z kosmosu. Nie nabyła również  śmiercionośnych właściwości ani morderczych zapędów, w wyniku tajnych eksperymentów. Nie leżała w żadnych toksynach i nie ożyła. Nie jest nawet kiełbasą-zombie. Jest straszna tylko dlatego, że ciocia ma jakąś fobię i twierdzi, że ta się na nią gapi.

piątek, 27 marca 2015

Antologia "Pokłosie" z GMORKa. Rozmowa z autorami opowiadań.

Już niedługo premiera antologii poświęconej Stephenowi Kingowi "Pokłosie". Za projekt odpowiada Wydawnictwo GMORK. Do współpracy zaproszono autorów, którzy z literackim horrorem są "za pan brat" od dawna. W zbiorze znajdziemy opowiadania: Kacpra Kotulaka, Pauliny Król, Jarka Turowskiego, Julka Wojciechowicza i Marka Zychli.
Wydawnictwo GMORK zdążyliśmy poznać jako "firmę", wydającą jakościowo świetnie dopracowane książki. Mam nadzieję, że będzie tak i tym razem, tym bardziej, że za  okładkę odpowiada Darek Kocurek.
Co do opowiedzenia o projekcie mają autorzy opowiadań, przeczytacie poniżej. Zapraszam serdecznie

Witam

"Pokłosie" wydawnictwa Gmork, jest pierwszą, polską antologią, poświęconą Stephenowi Kingowi. Chyba najwyższy czas, aby miłośnicy prozy autora, mogli przeczytać teksty, które powstały jako  ukłon w stronę mistrza. 
No właśnie, z Kingiem jest tak, że ma swoich zatwardziałych "fanatyków", dla których im grubsze tomiszcze, to lepiej. Aby nie było za pięknie są także tacy, dla których opasłe tomiszcza to zdecydowanie za dużo. Wszyscy miłośnicy literatury, bez względu czytane gatunki literackie znają markę "Stephen King" – zresztą dziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. Dla Was, rozumiem, jest mistrzem, królem, najlepszym pisarzem… No właśnie. Kim dla Was jest Stephen King?

Kacper: Stephen King jest dla mnie przede wszystkim literackim narkotykiem. I nie tylko dlatego, że uzależnia. On jest psychoaktywny. Doprowadził sztukę snucia opowieści i budowania klimatu do mistrzostwa. Składa słowa w taki sposób, że nie tak łatwo się z nich otrząsnąć. W moim przypadku King działa tak, że jeszcze kilkanaście-kilkadziesiąt minut po odłożeniu książki słyszę w głowie kingowy głos budujący narrację do wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. Kiedyś przez niego przejechałem trzy przystanki za daleko.

Paulina: Właśnie im bardziej opasłe te tomiszcza, tym lepiej :). To autor, który po prostu do mnie trafia. Odpowiada mi estetyka tych powieści, po ludzku (gdy trzeba ;) ) skomponowani bohaterowie, subtelny dowcip oraz ogromna rozpiętość znaczeń i powiązań pomiędzy poszczególnymi (czasami, zdawałoby się, bardzo odległymi) elementami fabularnymi, w których można się rozsmakować. To tak, jakby wszystkie jego powieści, których jest przecież grubo ponad sześćdziesiąt, było połączonych w jedno, ogromne kingowe uniwersum, stale się jak Wszechświat rozszerzające i jak Wszechświat nie mające końca. Podziwiam u Stephena Kinga tę niezwykłą umiejętność tworzenia fascynujących opowieści na bazie banalnych i absolutnie nieprawdopodobnych scenariuszy, genialny warsztat, wyśmienite określenia i styl sprawiający wrażenie, że dla niego pisanie jest tak łatwe i naturalne, jak oddychanie. Zaś poza kwestiami literacko-technicznymi – jego książki po prostu sprawiają mi przyjemność.

Jarek: Stephen King to przede wszystkim wspaniały opowiadacz. Myślę, że to jego największy atut. Obcowanie z prozą Kinga, oprócz wiadomej przyjemności z lektury, dało mi wiele do myślenia stricte literacko. Zrozumiałem, że w pisaniu nie chodzi o to, żeby odstawiać jakieś cuda wianki, ale po prostu o to, aby w interesujący sposób opowiedzieć ciekawą historię – tylko tyle i aż tyle. Niektórzy mówią, że King sprzedałby w ogromnym nakładzie nawet swoją listę z zakupami. Racja, bo ten facet jest fenomenalnym gawędziarzem – czy to w powieściach lub opowiadaniach, czy we wstępach i posłowiach, czy chociażby wywiadach – zawsze czytam go z zapartym tchem i nieskrywaną frajdą. Mistrz i ulubiony pisarz? Jasne, jak najbardziej!

Julek: Z twórczością literacką Kinga (a dokładnie z Miasteczkiem Salem) po raz pierwszy zetknąłem się w połowie lat dziewięćdziesiątych jako świeżo upieczony licealista i… nie podeszła mi ta książka wtedy. Miałem fazę raczej na pulpowe akcyjniaki grozy spod znaku Mastertona czy Guya N. Smitha; King wydawał mi się nudny :). Dopiero niemal dekadę później wróciłem do prozy Mistrza i byłem w stanie w pełni ją docenić. Obecnie jest dla mnie absolutnym numerem jeden jako wzór pisarza, który straszy prozą życia, człowieka, który potrafi do bólu wiarygodnie wcielić się w swoje postacie i oddać je bez zakłamania – niezależnie od tego, czy jest to 10-letni chłopiec, czy podstarzała religijna furiatka :). Jestem mu też ogromnie wdzięczny, że literaturę grozy wyniósł na najwyższe piedestały literackiego mainstreamu.

Marek: W pytaniu zawarłeś piękny stosik odpowiedzi, ale spróbuję coś w miarę błyskotliwego dodać. King to nie tylko uznana (czytelniczo) firma. To człowiek z krwi i kości; nie pozbawiony zalet, ale i wad. Jeden z nas – na ten swój piękny/koszmarny* sposób.
* Niepotrzebne skreślić.

 Udział w antologii poświęconej tak wybitnej postaci jest zapewne swoistym wyzwaniem dla Was – twórców. Nie obawiacie się, że ktoś recenzując któreś z opowiadań, powie „Hej, to w ogóle z Kingiem nie ma nic wspólnego!”. Myślicie, że jest to możliwe?
Bo gdy myślę o Kingu, to mam przed oczami chyba wszystkie możliwe klimaty współczesnej literatury horroru, grozy, thrillera czy powieści psychologicznej. A także i ostatnimi czasy, kryminału.

Kacper: Cóż, liczę się z tym. W końcu krytycy są od tego,

Info. Projekt "Gwiazdy polskiego kryminału opowiadają o horrorze".

Już 5ego kwietnia, na blogu wyjątkowe wydarzenie.
Polskie autorki thrillerów i kryminałów, opowiedzą o swoich doświadczeniach z literackim horrorem. Będzie wspominkowo, ale nie tylko. Do projektu udało się mi zaprosić gwiazdy literatury kryminalnej: Katarzynę Bondę, Joannę Jodełkę, Katarzynę Puzyńską, Gaję Grzegorzewską, Małgorzatę Wardę, Martę Obuch i Elizę Chojnacką.
Zapewniam, że będzie bardzo ciekawie.


czwartek, 26 marca 2015

Val McDermid "Syreni śpiew". Recenzuje Paulina.

Sięgając do czeluści mej pamięci muszę przyznać, że w kwestii oglądania niedozwolonych filmów osiągnęłam swego rodzaju mistrzostwo. Mając zdecydowanie za mało lat, aby obcować z mrocznym i krwawym kryminałem robiłam wszystko, aby nikt nie dowiedział się o mych przewinieniach. Byłam niczym czujny pies na warcie i każdy szelest, ruch czy smuga światła wprowadzała mój mózg na pełne obroty kombinatorstwa. Miałam system przełączania telewizora na tryb nocny, dzięki czemu ekran spowijał mrok i nic nie było widać za każdym razem gdy za drzwiami działo się coś podejrzanego. Mogę odnotować wielki sukces, bądź dużą pobłażliwość mamy na tym polu. Późna pora emisji ozdabiała me oczy worami i sprawiała ogólne otępienie następnego dnia. Choć czułam, że moje serce przyśpiesza, a ręce lgną do zakrycia oczu za nic w świecie nie mogłam przegapić emisji serialu „Żądza krwi”. Przyznam, że byłam wtedy niemal przerażona i do dziś pamiętam niektóre, co bardziej oryginalne i straszne zbrodnie. I żyłabym tak sobie wspomnieniami gdyby nie odkrycie w księgarni powieści o tym samym tytule. Ku mej wielkiej radości okazało się, że żyłam sobie wówczas w błogiej nieświadomości istnienia książkowego pierwowzoru, napisanego przez szwedzką autorkę kryminałów Val McDermid. Seria o detektyw Carol Jordan i doktorze Tonym Hillu doczekała się aż 7 książek (gdzie do tej pory się uchowałam?), z czego każda doczekała się polskiego przekładu dzięki wydawnictwu Prószyński i S-ka. Dzisiaj chcę was zabrać w przerażającą podróż, w której rządzą najbardziej spaczone umysły, jakie kiedykolwiek dane wam było poznać. Przedstawienie czas zacząć. Witajcie w „Syrenim śpiewie”.

poniedziałek, 23 marca 2015

Piotr Rozmus „Kompleks Boga”. Recenzja.

Od debiutu, jakim było wydanie „Bestii”, minął zaledwie rok, a w księgarniach już można kupić kolejną powieść Piotra Rozmusa, „Kompleks Boga”. To rzecz - podobnie do poprzedniej książki - z pogranicza thrillera i horroru. Tym razem jednak jest odważniej, mroczniej i bardziej krwawo. Już od pierwszych kart autor porywa czytelnika w świat stworzonej przez siebie fikcji, trzyma w napięciu i nie pozwala choć na chwilę zapomnieć o pozostawionych na pastwę losu (czytaj psychopaty) bohaterów. Nie rozpisując się zbytnio, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „Kompleks Boga” to udana i warta polecenia książka. Już wyjaśniam dlaczego.

Po pierwsze – pomysł. Jeszcze zanim Videograf wydał powieść, tu i ówdzie można było przeczytać książkowe zapowiedzi. Już wtedy pojawiły się pierwsze porównania fabuły „Kompleksu Boga” do znanych „horrorowych” przebojów. Nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że jeżeli faktycznie czytelnik będzie miał do czynienia z połączeniem kultowych filmów, takich jak „Piła” czy „Siedem”, a całość zostanie osadzona w realiach… Szczecina, ostateczny efekt może mieć wydźwięk nieco groteskowy. Na szczęście koncepcja pozwoliła się obronić. Motyw uwięzionych bohaterów, którzy mają być ukarani przez targanego przeświadczeniem o własnej wyższości nad resztą świata psychopatę, nie okazał się wtórny. Akcja powieści została tak poprowadzona, że nawet znając wszystkie części „Piły” i każdą wersję historii o szaleńcach dręczących z Biblią w dłoniach innych ludzi, można się jeszcze nieźle zaskoczyć.

Po wtóre – konsekwencja i spójność. Największym mankamentem debiutu Piotra Rozmusa, czyli „Bestii”, było zbyt duże nagromadzenie wątków, które w efekcie rozluźniało akcję, nie pozwalało na zbudowanie silniejszej więzi z występującymi w powieści postaciami i obniżało prawdopodobieństwo zdarzeń. W przypadku „Kompleksu Boga” autor nie popełnił już tego samego błędu. Jest jeden wątek główny, wokół którego konsekwentnie splatają się historie poszczególnych bohaterów. Co więcej, na wyróżnienie zasługuje także kreacja psychologiczna postaci. Tym razem Piotr Rozmus wybrał tylko kilku bohaterów, z którymi chciał czytelnika zapoznać bliżej. Budując portrety psychologiczne, znakomicie poradził sobie z zarysowaniem autentycznych emocji. Dzięki temu opowiedziana historia staje się jeszcze bardziej autentyczna, zyskuje na wyrazistości i jeszcze mocniej zapada w pamięć.

Dalej – odpowiednio dawkowana groza. „Kompleks Boga” to książka, w której znacznie śmielej niż w „Bestii” zobrazowane jest ludzkie okrucieństwo. Chociaż w powieści nie brakuje wyraźnych, makabrycznych opisów (jak na thriller przystało), nie można powiedzieć, że całość ocieka krwią. Zawiedzie się ten, kto będzie wertował kartki w oczekiwaniu na powtarzające się na co drugiej stronie, soczyste obrazy torturowanych ofiar. Powieść jest mocna, ale autor zręcznie wyważył ilość krwawych scen w stosunku do zarysowanej historii. Dzięki temu podczas lektury nie ma się wrażenia o wymyśleniu konkretnych postaci tylko po to, by na nich zbudować brutalne sceny dręczenia. To również można zaliczyć do „plusów” książki.

niedziela, 22 marca 2015

"Laszlo boi się ciemności" Lemony Snicket. Cykl "Małe potworki" #6


 Dzielny Laszlo!
Strach przed ciemnością, to jeden z naszych najpotężniejszych lęków okresu dzieciństwa, ale czy pamiętamy jeszcze, czego on tak naprawdę dotyczył? Laszlo jest małym chłopcem, który boi się ciemności. Na dodatek mieszka w bardzo dużym i starym domu, który często wydaje różne niepokojące dźwięki. Laszlo lubi swój dom, bawi się w nim i spędza czas z rodzicami. Jednak każdego dnia, gdy zachodzi słońce ogarnia go trwoga, bo przypomina sobie, że w jego domu mieszka ktoś jeszcze  -  ciemność, która sprytnie chowa się w różnych zakamarkach: w schowku na szczotki, za zasłoną, w kącie lub komodzie na pościel. Laszlo nie boi się tych miejsc, bo wie, że ciemność przebywa tam tymczasowo. Tak naprawdę ciemność mieszka w piwnicy i to tego miejsca boi się najbardziej. „Oczywiście nocami stamtąd wychodziła i oblepiała okna i drzwi domu. Rano wracała do piwnicy gdzie było jej miejsce.” 

Świat Laszlo jest prostą, choć ogromną przestrzenią pełną wyraźnych kontrastów światła i mroku. Książka niepokoi już od pierwszego otwarcia, gdzie od razu widać tylko nieprzeniknioną ciemność, a dopiero w rogu małego chłopca z latarką. Czerń pochłaniania nocą cały świat i tego właśnie boją się dzieci. Rodzice nieustannie tłumaczą im, że ciemność to nic strasznego, a jednak dzieci im nie wierzą. W końcu może zdarzyć się tak, że ciemność się odezwie. Tak jak zrobiła to, gdy w domu Laszlo zgasły wszystkie światła. Przerażony chłopiec leżał w łóżku, gdy ciemność do niego przemówiła: „Laszlo. Chcę ci coś pokazać”. Jej cichy, gęsty jak mrok głos zaprowadził chłopca do piwnicy, by ona sama mogła mu wręczyć drobny prezent.

Ciemność w książce ukazana jest jednocześnie jako podmiot, który żyje i myśli, ale także jako coś naturalnego, co sprawia, że możemy postrzegać pewne rzeczy, a inne nie. W końcu w życiu współistnieje zarazem dobro, jak i zło, przyjemność i ból, takie właśnie jest życie – nie składa się tylko z pięknych słonecznych dni pełnych zabawy.  Strach to uczucie potrzebne, ale nie powinno paraliżować, czy dominować nad naszym życiem. Laszlo zrozumiał, że jego strach nic nie zmienia i dla samej ciemności jest bez znaczenia. Rozmowa z nią sprawiła, że zrozumiał czym jest, gdzie jest jej miejsce i jaką pełni funkcję, ale wcale nie oznaczało to, że przestał się bać. Laszlo zaakceptował ciemność, tak jak ona zaakceptowała jego. Historię chłopca można więc potraktować jako terapeutyczną, gdyż pomaga zrozumieć i zmierzyć się dzieciom ze swoimi lękami. Stanowi również pochwałę ciekawości wobec świata, jego eksploracji oraz samodzielnego radzenia sobie z problemami. 

Scenariusz do „Laszlo boi się ciemności” napisał Lemony Snicket (Daniel Handler), autor i narrator „Serii niefortunnych zdarzeń”. Dlatego i tym razem dominuje konwencja horroru z nutką kryminału, ale nie zabrakło również poczucia czarnego poczucia humoru oraz dobrego suspensu. Stworzoną przez Snicketa opowieść opatrzył przepięknymi ilustracjami Jon Klassen, który perfekcyjnie oddał ogrom strachu przed ciemnością, jego prostotę, a zarazem głębie.  Z wyjątkową finezją prowadzi z młodym czytelnikiem grę pełną napięcia: mały snop światła przecina ogromny obszar ciemności, w tle włóczy się po domu chłopiec.  Wyjątkowy duet, stworzył nietuzinkową książkę, która na dodatek bardzo intensywnie pachnie farbą drukarską, która z czasem wkomponowuje się w historię i zaczyna zmieniać się w woń starego domu. 

Jen i Sylvia Soska - Kobiecy horror za oceanu. cz.IV/IV " See No Evil2"

Ostatni dotychczas pełnometrażowy horror bliźniaczek Soska to prequel nakręconego w 2006 roku „See No Evil”. Oryginał, łagodnie i dyplomatycznie mówiąc nie był czymś, co można uznać za udany i ciekawy film. Poprzeczka nie została zatem zawieszona wysoko i przeskoczenie jej nie było rzeczą trudną. Siostry miały jednak, po raz pierwszy w swej karierze do czynienia z pracą nad scenariuszem napisanym przez kogoś innego. Wymyślona wcześniej postać mordercy Jacoba Goodnighta mogła w rękach reżyserek zarówno stracić jak i zyskać. Jen i Sylvia podjęły jednak ryzyko i rzuconą im rękawicę podniosły z dumą i namaszczeniem. Ich Jacob miał ochotę zabijać i ani przez chwilę nie myślał o odpoczynku.

Grupa przyjaciół udaje się do kostnicy, by zrobić Amy urodzinową niespodziankę. W tym samym czasie zostaje przywieziony Jacob Goodnight. Morderca, który wcześniej pozbawił życia kilkanaście osób jest martwy i nie stanowi już zagrożenia. Świetną zabawę przerywają im jednak makabryczne wydarzenia. W budynku znajduje się zabójca, który czyha na ich życia. Czy Jacob Goodnight naprawdę nie żyje?

Fabuła filmu jednoznacznie mówi nam, że oto mamy do czynienia z kolejnym slasherem. Niezniszczalny morderca, nierozgarnięci młodzi ludzie i krwawa rzeź jaka ich czeka zdaje się być nieunikniona. Wszystko zdaje się mówić nam, że nie warto ryzykować i kolejny raz oglądać czegoś, co widzieliśmy już w setkach innych horrorów. W przypadku sióstr Soska warto jednak zaryzykować i w ciemno im zaufać. Po wcześniejszych dokonaniach bliźniaczek w postaci udanego debiutu„Dead Hooker In A Trunk” i świetnego „American Mary” powinno to być co najmniej oczywiste. Ich slasher to nie tylko tępa rozrywka na zakrapiany alkoholem wieczór. Owszem, nie uświadczymy tutaj wydumanych prawd o życiu lecz przecież sami dobrze wiemy, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Choć postać mordercy nie stanie się ikoną niczym Freddy czy Jason, a jego milczenie i nieśmiertelność to nie pierwszyzna w filmowym horrorze, owe sztampowe elementy zostają widzom wynagrodzone. W „See No Evil 2” reżyserki bawią się konwencją i prowadzą swoistą grę z widzem. Typowe dla tego podgatunku prawidłowości zostają w wielu przypadkach doszczętnie zmienione co nie pozwala na ani chwilę wytchnienia.

czwartek, 19 marca 2015

Kroniki Wardstone w nowej odsłonie. Recenzja "Zamsty czarownicy" i "Klątwa przeszłości"

Seria popularnych powieści kierowanych głównie do młodszego czytelnika - Kroniki Wardstone – ma na świecie rzesze fanów. Opierając się na tym potencjale powstał film na kanwie opowieści, a  Wydawnictwo Jaguar zdecydowało się odświeżyć polskie wydanie.
Jeżeli komuś umknął cykl: kolejne części odsłaniają karty historii Thomasa Warda, który będąc siódmym synem siódmego syna, sposobi się do fachu Stracharza. W zamyśle Josepha Delaneya jest to mocno specyficzny zawód, sprowadzający się do obrony ludzi przed upiorami. Innymi słowy dark fantasy dla młodzieży, napisane lekkim językiem pozbawionym wygibasów stylistycznych.

Pod względem wizualnym odświeżone „Zemsta czarownicy” oraz „Klątwa przeszłości” prezentują się niezgorzej. Stylistyką wpisują się w przyjętą konwencję znaną z najróżniejszych wydawnictw powieści fantasy. Komiksowa kreska, lekko przerysowane postacie oraz obietnica mrocznych tajemnic. Ot, wydawniczy standard, ale solidnie zrobiony, jak na możliwości miękkiej okładki. Wydawnictwo Jaguar zdążyło już przyzwyczaić do jakości projektów graficznych swoich publikacji.

niedziela, 15 marca 2015

Amanda Noll "Potrzebuję mojego potwora". Cykl "Małe potworki" #5

Potwory i dzieci potrzebują się nawzajem /Potrzebuję mojego potwora – Amanda Noll/

Trudną rolą rodzica jest nauczyć dziecko mądrze się bać. Pozornie brzmi to absurdalnie: bo po co dziecko ma umieć się bać? Jednak, gdy się nad tym zastanowić, okazuje się mieć to głębszy sens. Lęk to przecież naturalna część życia, ignorując go nie sprawimy, że całkowicie zniknie. Ucząc się tego, jak reaguje nasze ciało w sytuacji lękowej, uwrażliwiamy się na nie i możemy próbować nad nim zapanować. Żyjemy w trudnych czasach, dobrze więc wiedzieć, jakie emocje kontrolować, które pozostawić własnemu biegowi, wyczuć moment, w którym należy zamieniać obawy w fantazję i po prostu je przeżyć. Na szczęście rodzicom z pomocą przychodzą bajki, dzięki którym proces oswajania lęku odbywa się niezauważalnie.

A teraz drogi dorosły czytelniku zamknij oczy i cofnij się w czasie. Przypomnij sobie siebie, leżącego w łóżku, w ciemnym pokoju, szczelnie zakutanego w kołdrę.... Pamiętasz dlaczego się pod nią schowałeś? Widać po minie, że tak. I teraz najtrudniejsze pytanie: jak wyglądał Twój potwór spod łóżka? Miał ostre kły, szpony, pokrywała go łuska, atakował używając lepkich macek.....? Nie znam nikogo, kto nie owijał dokładnie stóp kołdrą, by COŚ ich nie dopadło? Bo stopy – wiadomo – to bardzo newralgiczne punkty. Każdy z Nas doskonale powinien więc rozumieć lęki, jakie targają najmłodszymi, gdy boją się postawić stopę na podłodze w środku nocy. Nie wolno bagatelizować sprawy i zbywać malucha. Więc, jak sobie z tym poradzić? Najlepiej żartem, uświadamiając dziecku, że bez wyjątkowego stwora pod łóżkiem nie da się żyć, że każdy jakiegoś ma swojego niepowtarzalnego i najlepszego na świecie.

sobota, 14 marca 2015

Jen i Sylvia Soska - Kobiecy horror za oceanu. cz.III/IV "American Mary"

Drugi film duetu Jen i Sylvia Soska jest dużym krokiem pod względem ich prowizorycznego debiutu. „American Mary” przewyższa „Dead Hooker In A Trunk” nie tylko pod względem technicznym ale i fabularnym. Jest bardziej przemyślany i spójny. Nie widać w nim tego chaosu, na które cierpiało pierwsze pełnometrażowe „dziecko” bliźniaczek. Pomysł na film, który dojrzewał w ich głowach już podczas kręcenia debiutu po raz kolejny zawiera w sobie charakterystyczne i widoczne w poprzednich projektach cechy. W obu obrazach to kobieta jest najważniejsza i to ona jest w centrum uwagi. Silna protagonistka, która pomimo przeciwności stawia czoła problemom i nie poddaje się przywodzi na myśl ruchy feministyczne jednak nie w tym wypadku. Siostry nie krytykują facetów i nie idealizują kobiet. Łatwiej im mówić w imieniu płci pięknej i jest to dla nich ważne. „American Mary”, o którym chcę wam dzisiaj opowiedzieć jest tego idealnym przykładem.

Studentka medycyny Mary jest znużona i rozczarowana szkołą medyczną. Również profesowie, których niegdyś ceniła nie są już dla niej autorytetami. Wstrząsające wydarzenia, jakie mają miejsce sprawiają, że Mary porzuca studia, a praktykę chirurga kontynuuje w czeluściach swego mieszkania. Modyfikacje ciała stają się jej pasją i znakiem rozpoznawczym. Z czasem stają się one jednak coraz bardziej krwawe i niebezpieczne. Czy Mary w którymś momencie nie przekroczy granicy?

Piękna i stojąca na rozdrożu Mary to przykład silnej protagonistki o której wcześniej wspominałam. Skrzywdzona i załamana przechodzi przemianę, która odciska piętno na jej życiu i staje się katalizatorem tragedii. Proces zarówno wewnętrznej jak i zewnętrznej zmiany został w filmie sportretowany z chirurgiczną wręcz precyzją. Zdarzenie, które łamie Mary jest dla widzów tak samo bolesne jak i dla samej bohaterki. Gwałt, będący najplugawszą formą znieważenia kobiety nie jest jednak w „American Mary” jedynie pretekstem do krwawej wendetty spod znaku kina rape & revenge. Zhańbiona bohaterka nie ucieka do planowania zemsty i ścigania swoich oprawców w imię taniej sprawiedliwości.

niedziela, 8 marca 2015

"Czarci most" Anna Bichalska. Recenzja

Mogłoby się wydawać, że o mostach, bramach czy tunelach łączących równoległe światy powiedziano już wszystko. Tym większe zaciekawienie wywołuje „Czarci Most” Anny Bichalskiej, który ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa Videograf. Chcąc powierzchownie i płasko potraktować całą fabularną koncepcję, można by rzec, że historia opowiedziana przez debiutującą pisarkę to zwyczajne powielanie istniejących już schematów. Jest jednak inaczej.
Ale od początku. Fabuła, na której opiera się powieść, wydaje się dosyć prosta. Nie zmęczy czytelnika, ale też nie dostarczy silniejszych wrażeń związanych z próbą zgłębienia zarysowanej tylko intrygi. Do rodzinnego miasteczka położonego w bliżej niesprecyzowanym miejscu, po śmierci swojej babci przyjeżdża Mikołaj Osadnik. W domu zastaje dawną przyjaciółkę, dziennikarkę Jagę. Los sprawi, że obydwoje będą musieli zmierzyć się koniecznością rozwikłania zagadkowej śmierci siostry Jagi i tajemniczego zaginięcia jej syna, Tomka.
Mikołaj, poszukując prawdy, szybko przekona się, że miejsce, do którego trafił, jest wyjątkowe. W Czarcim Moście od wieków funkcjonują obok siebie równoległe światy, czy też jak chce autorka – warstwy. Warstwy te zamieszkują rozmaici, mniej lub bardziej fantastyczni bohaterowie. Dzięki prastarej bramie spotykają się ze sobą, rozmawiają, a nawet współegzystują. Anna Bichalska, tworząc cały panteon niesamowitych stworzeń, sięga do folkloru: ludowych podań, legend i mitów. Bardzo chce, żeby postacie były jak najbardziej „swojskie”, stąd w kreacjach bohaterów tak wiele odniesień do mitologii słowiańskiej. Nie jest to jednak wierne odwzorowanie. W przypadku „Czarciego Mostu” to zaledwie punkt wyjścia, źródło inspiracji do snucia całkowicie wymyślonych opowieści.
Anna Bichalska, tak jak dzieje się to w baśniach, wyraźnie rozgranicza bohaterów na dobrych i złych. Może właśnie przez to postacie występujące w „Czarcim Moście” wydają się dość schematyczne. Nie ma tu miejsca na pogłębioną psychologizację. Nawet w przypadku Mikołaja i Jagi. Dosyć skąpo potraktowano też „wielkiego nieobecnego”, czyli Tomka. Niby zaginął, a jakoś go czytelnikowi w całej fabule nie brak… Jest za to przebogaty, nie tylko spowalniający narrację, ale i odwlekający zwrot akcji, opis niesamowitych miejsc i przedmiotów. Autorka poświęciła również mnóstwo uwagi na wytłumaczenie, jakimi prawami rządzi się przedstawiona w książce rzeczywistość. Dzięki temu w świecie Bichalskiej można się naprawdę niespiesznie rozgościć. Wszystkie elementy tej fantastycznej przestrzeni (a jest ich naprawdę sporo), dają się ogarnąć (ale niełatwo), a niemal każda rzecz wydaje się być prawie namacalna.
Choć mnóstwo tu niesamowitości, istot o nieczystych intencjach i odniesień do szeroko pojętego zła, „Czarci Most” trudno nazwać powieścią grozy. Zło w „Czarcim Moście” nie straszy, sceny zbrodni nie zatrzymują akcji serca, tak jak wspomniałam, dramatycznego niepokoju nie wywołują również wątki ginących w miasteczku w tajemniczych okolicznościach dzieci. Być może dzieje się tak przez charakterystyczny - lekki i ciepły styl autorki - który w „Czarcim Moście” uniemożliwił stworzenie klimatu niczym z sennego koszmaru. Z drugiej strony, to wcale nie musi być wada. Opowieść, wpadająca niekiedy w ton gawędziarski, mimo że bez „ciężkich”, makabrycznych opisów, odznacza się swoistym, niepowtarzalnym charakterem, który jak myślę, bez żadnego trudu powinien przypaść do gustu niejednemu, zwłaszcza młodszemu, czytelnikowi.

Mitsukazu Mihara "Nawiedzony dom". Cykl "Małe potworki" #4

Sabat Obiga jest zwykłym chłopakiem, który pragnie zakochać się w jakiejś dziewczynie. Umówienie się z którąś nie sprawia mu problemu. Problemy zaczynają się, gdy musi ją przedstawić swojej rodzinie, a ona jest niestety trochę dziwna, jakby mrocznie śmiercionośna, dosłownie... Dlatego każda wizyta ukochanej Sabata kończy się natychmiastowym zerwaniem znajomości. Nie wszyscy bowiem lubią jeść koty na obiad, robić lalki voodoo, czy kąpać się we krwi. Sabat ma pretensje do swojej rodziny, że jej członkowie nie zachowują się normalnie. Twierdzi, że tylko on jest w tym domu poważny. Uważa również, że dziwne zachowanie rodziny odstrasza od niego dziewczyny, ale piekielna rodzinka śmieje się tylko z niego, że jak dziewczyna rzuci go sześćset sześćdziesiąty szósty raz, to urządzą mu przyjecie.
„Nawiedzony dom” jest mangą autorstwa Mitsukazu Mihary, która narysowała również poruszający zbiór opowieści gotyckich „Beautiful people” oraz stworzyła serię „Balsamista. Tym razem autorka kieruje swój komiks do młodszej publiczności, bo bycie nastolatkiem nigdy nie było proste, a tym bardziej w tak demonicznej rodzinie, jaką ma Sabat. Manga reprezentuje charakterystyczny dla Mitsukazu Mihary miękki i eteryczny styl, gdzie piękne stroje (w stylu visual kei) i aranżacje wnętrz tworzą urzekający gotycki klimat. Choć tym razem decyduje się ona na bardziej wyrazistą kreskę oraz wyraźny kontrast między czernią i bielą (brak

piątek, 6 marca 2015

Jen i Sylva Soska - kobiecy horror za oceanu cz.II/IV "Dead Hooker In A Trunk"

Zachęcone ciepłym przyjęciem w kręgach fanów horroru swego filmu krótkometrażowego Jen i Sylvia Soska postanowiły pójść za ciosem i stworzyć jego pełnometrażową wersję. Założyły swoją własną firmę producencką pod nazwą Twisted Twins Productions i od 2008 roku są odpowiedzialne za wszystkie aspekty pracy nad swoimi filmami. Bliźniaczki w swym debiucie zaryzykowały i postawiły wszystko na jedną kartę. Mając zastraszająco mało funduszy, ale za to głowę pełną pomysłów stworzyły „Dead Hooker In A Trunk”. Ich debiutancki obraz jest horrorem, w którym akcja brnie naprzód niczym maratończyk, kamera trzęsie się jakby dostała parkinsona, a sztuczne aktorstwo może śmiało konkurować z obsadą „Klanu”. Nikt nie powiedział przecież, że początki będą łatwe.

Film opowiada o czwórce przyjaciół. Odkrywają oni w bagażniku swojego samochodu ciało prostytutki. Jednomyślnie postanawiają się go pozbyć. Nie wiedzą jednak, że podąża za nimi tajemniczy Kowboj, który chce odzyskać zwłoki. Czy uda im się odkryć prawdę i nie stracić życia podczas tej nierównej walki?

Pierwszy pełnometrażowy horror w karierze „Zakręconych bliźniaczek” to zwariowana mieszanka wszystkiego, co kiedykolwiek inspirowało bądź wywoływało u nich uśmiech na twarzy. Fabuła to kalka wszelkiej maści slasherów, w których grupka przyjaciół znajduje się w tak fatalnej sytuacji, bądź robi coś tak absurdalnie głupiego że jasnym jest, iż śmierć dopadnie ich już nawet na samym początku filmu. To jednak zupełnie nieważne, przecież gdyż jest to przecież niskobudżetowy horror stworzony dla fanów tanich, pełnych czarnego humoru produkcji, na

wtorek, 3 marca 2015

Znalezisko

Wydawnictwo Zysk i S-ka wydało przepiękną, trzy tomową serię Sir Artura Conana Doyla - "Sherlock Holmes". Na ostatniej stronie każdego tomu znajdziemy opis "Kompletna edycja w trzech tomach przygód najsłynniejszego detektywa wszech czasów". 
Niestety wydawca minął się tutaj z prawdą.
Własnie na dniach huknęła wiadomość, że w Szkocji, w Selkirk, znaleziono zapomniane dzieło Sir Doyla. Okładka jest niepozorna i nic nie wskazywało, że jest to dzieło autora przygód Sherlocka Holmsa. Książka od dawna jest własnością rodziny Waltera Elliota, emerytowanego drwala,  który znalazł ją właśnie, u siebie, na strychu. "The Book o the Brig" to opowiadanie, które zostało napisane w 1904 roku, czyli sto jedenaście lat temu. Niedługa, licząca 1300 słów opowieść powstała, by wspomóc budowę mostu w Selkirk. Opowiadanie nigdy nie było załączone do żadnej antologii i nie znali go znawcy twórczości Doyla.


Znalezisko dokonane przez W.Elliota potwierdza, że nigdy nie można zakładać, że znamy całą
twórczość danego pisarza. Wyobrażacie sobie jaką sensacją byłoby odnalezienie, powiedzmy dalszej części przygód bohaterów z Narnii? Albo dodatkowa historia o Gandalfie, która gdzieś zawieruszyła się samemu Tolkienowi?  Dla miłośników klasycznego kryminału, ta wiadomość ma właśnie taką wagę.

poniedziałek, 2 marca 2015

"Potomek" Grahama Mastertona. Recenzuje Paulina

Wampir to postać tak wyeksploatowana przez przemysł filmowy i literaturę iż nie ma prawa istnieć na świecie osoba, która nie wiem czym ów zmora jest. Chociaż Nosferatu zaczynał od bycia szpetnym, mrocznym i cichym zabójcą na przestrzeni lat ewoluował w przystojnego, nieskazitelnego i pełnego uroku osobistego młodzieńca, który, o zgrozo, chce zakładać rodziny i wieść normalne życie. Romantyczny, nieszczęśliwy, ale jednak nie potrafiący walczyć ze swym pragnieniem wampir, stał się ikoną i od wielu lat kusi i mami nowe ofiary. Popkultura zmieliła tę postać i zaczęła wypluwać niestrawione resztki powoli zaczynając niszczyć swe dzieło absurdem i bezsensem. Graham Masterton, który tylko raz w swej karierze popełnił książkę o wampirach, a dokładniej rzecz biorąc o pochodzących z Rumunii strzygach, postanowił wziąć z tej krwiożerczej postaci to, co najlepsze i opowiedzieć historię która nijak ma się do obowiązujących trendów. Czy jednak odejście od mody i pójście inną drogą było dobrym rozwiązaniem?

James Falcon to szanowany kapitan kontrwywiadu armii USA. Podczas II wojny światowej zasłynął wrodzonymi zdolnościami do zwalczania wampirów, wykorzystywanych do walk przez nazistowskie Niemcy. Wielu starć z nimi omal nie przypłacił życiem. Powrócił jednak do domu jako zwycięzca. Trzynaście lat później w Londynie znów staje do walki z zastępami wampirów. Z najpotężniejszym z nich, Rumunem Dorinem Ducą, ma do załatwienia prywatne porachunki. Ale starcie z wściekłymi, krwiożerczymi potworami to nie jedyne zadanie Falcona. Musi także rozwiązać mroczną zagadkę własnej przeszłości...
(opis wydawcy)

niedziela, 1 marca 2015

Jen i Sylvia Soska - kobiecy horror za oceanu. cz.I/IV "Złego początki"

Identycznie wyglądające, z tą samą, wielką pasją dwie Kanadyjki, które z impetem zaczynają wdzierać się w podświadomość fanów horroru na całym świecie wiedzą co robią i po prostu to kochają. Jen i Sylvia Soska, bo o nich mowa to duet niezwykły. Siostry od zawsze kochały film i już od dzieciństwa były mocno zaangażowane w aktorstwo. Horror stał się dla nich nałogiem i od niepamiętnych czasów zajmował w ich małych, pokręconych sercach szczególne miejsce. W szkole podstawowej zaczęły czytać nie kogo innego a Stephena Kinga. Robiły to głównie dlatego, aby wprawić w konsternację swych nauczycieli. W wypożyczalniach video zakradały się do sekcji z horrorami i oglądały ich okładki. Kiedy któraś im się spodobała z uporem starały się przekonać mamę do jej wypożyczenia. Siostry, będąc niezadowolone ze stereotypowych ról, jakie proponuje się bliźniaczkom zdecydowały rozszerzyć swe horyzonty. Zaczęły trenować sztuki walki w nadziei, że otworzy to przed nimi więcej możliwości i zapewni im role kaskaderek.