piątek, 20 lutego 2015

Nadszedł już czas, aby wyjść do ludzi. Rozmowa z Łukaszem Kiełbasą, pomysłodawcą projektu "Horror na Roztoczu"

Cześć Łukasz. 
Powiem szczerze, że chciałem porozmawiać z Tobą głównie o zbliżającej się premierze projektu „Horror na Roztoczu 2”. Ale jak pomyślałem, ile robisz dla promocji czytelnictwa i grozy w kraju, to pozwól, że na razie skoncentrujemy się ma tym. A o „Horrorze na Roztoczu 2” porozmawiamy przy innej okazji.
A więc:  warsztaty, spotkania z młodzieżą, prelekcje, spotkania z miłośnikami literatury, wywiady w radio, prasie i cała masa innych projektów, pomysłów, czy inicjatyw.
Łukasz, może głupie pytanie.
Dlaczego to robisz? Nie zadowala Cię wydanie zbioru opowiadań, co wcale nie jest takie proste na naszym rynku?

Cześć Sebastian. Uważam, że to świetne pytanie, bo w zasadzie od tego trzeba zacząć. Od pierwotnej przyczyny. Od zadania sobie samemu pytania, co rzeczywiście jest moim celem? Czy może to, aby stać się rozpoznawalnym? Pewnie tak. Czy może to, aby sprzedać jak najwięcej książek? Oczywiście także. A może to, żeby pławić się w sławie i zaszczytach? Być może. Tylko czy na pewno o to chodzi?
Aby lepiej odpowiedzieć na to pytanie opowiem Ci pewną historię.

Był poranek, mniej więcej szósta rano. Dziewczyna, zebrana już do pracy, podeszła do chłopaka jeszcze leżącego w łóżku i ze szklistymi oczami oznajmiła. Będziemy mieli dziecko. Po czym wyszła. Chłopakowi w ciągu mniej niż pół sekundy minęła chęć na sen. Dlaczego? Bo właśnie dowiedział się, że jego życie ulegnie totalnej zmianie. W ciągu kolejnych kilku sekund mózg wystrzelił w przyszłość o kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Myśli kotłowały się. Pierwszy szok przemienił się w przerażenie, potem w spokój, by dotrzeć wreszcie do suchej analizy i planowania. Jednak każdej myśli, każdemu planowi towarzyszyły te najważniejsze dla każdego rodzica pytania. Co chcę przekazać swojemu dziecku? Co jest najważniejsze?
Pieniądze? Jak najbardziej. Rodzic musi zapewnić rodzinie byt, ale czy to jest najważniejsze?
Nie. Może więc umiejętność zarabiania tych pieniędzy? Może tak, ale czym jest kiedy jest pozbawiona szczęścia? Może więc najważniejsze jest właśnie to szczęście? Tylko skąd się bierze? Jak je przekazać? A może wiedza albo umiejętności? Może stabilność, spokój, bezpieczeństwo, ciepło domowego ogniska i tak dalej.

Chłopaka wtedy olśniło. Przecież najważniejsze, co może przekazać swojemu dziecku (poza innymi rzeczami oczywiście) to umiejętność podążania za swoimi marzeniami. Bo czy mamy ważniejszy cel w wychowaniu? Niezależnie od stanu posiadania czy wiedzy, zawsze potrzebujemy marzeń, do których możemy dążyć. Inaczej człowiek jest martwy. Idea fantastyczna, tylko wtedy chłopak zadał sobie kolejne pytanie. Jak mogę nauczyć dziecko czegoś, czego sam nie umiem? Oczywiście wyruszając w drogę.

Pewnie domyślasz się, że to ja byłem tym chłopakiem. Ale powiedz sam czy nie miałem racji? Czy dziecko może mieć lepsze spojrzenie na sprawę podążania za marzeniami niż doświadczyć tego, jak robi to ktoś bliski. Dzięki temu poznaje każdy aspekt sprawy. Począwszy od ceny, jaką trzeba za to zapłacić, a skończywszy na efektach i samej drodze, która w konsekwencji jest nawet ważniejsza od celu.

Myślę, że to była praprzyczyna. Ideał, który wciąż mi przyświeca.

Wiem o co Ci chodzi i to rozumiem. Ja nawet powiedziałbym, że podążanie za marzeniami, wyznaczenie sobie celów, często niemożliwych na pierwszy rzut oka, pozwala nam brnąć przez tą codzienność i szarość. To właśnie podążanie za marzeniami powoduje, że nie wariujemy, że zachowujemy zdrowie psychiczne, bo czym byłby człowiek bez marzeń? W którym miejscu byśmy dzisiaj byli gdyby nie marzenia Kolumba, da Vinci`ego, czy wielu innych. Dalej machalibyśmy patykiem u wejścia do jaskini.

Dokładnie. Tylko proszę nie daj się zwieźć pozorom Seba. W żadnym wypadku bytność w mediach nie była moim celem, a jedynie narzędziem. Wiesz, ja bardzo cenię swoją prywatność. Jeśli to nie jest absolutnie konieczne, nie chcę mieszać życia rodzinnego z zawodowym. Niestety, aby pokazać swojej córce (i być może synom i córkom innych), że można – przełamałem się i postanowiłem, że jest to niezbędne. Tak, na prawdę ta obecność w mediach to cena, którą muszę zapłacić za podążanie za marzeniami. Szczerze mówiąc to (potrzeba prywatności) był jeden z powodów, dla których zdecydowałem się zaprosić tak wielu autorów i ilustratorów do projektu. Pomyślałem sobie, że jeśli książka się pojawi to przecież szansa dla każdego, kto brał w niej udział na promowanie swojego tworzenia i na obecność w mediach. Wtedy ja mógłbym się wycofać do życia rodzinnego. Okazało się jednak, że nie tak łatwo spłacić cenę za marzenie. Autorzy, choć otrzymują zaproszenie, na prawie każde spotkanie, nie pojawiają się. Nie mam im tego za złe i zupełnie nie wymuszam na nich tego, szczególnie że pochodzą z różnych (często odległych) części kraju. Poza tym każdy ma przecież własne życie i wolną wolę, jednak przyznam, że na to liczyłem. Mimo jednak ich nieobecności ja nie mogę zrezygnować w promowaniu naszego wspólnego dzieła. Wierzę, że w którymś momencie współautorzy dołączą do mnie by skorzystać z owoców naszej wspólnej pracy, zaczną sami organizować spotkania autorskie, opowiadać o książce i nauczać jak pisać.

Wiele spotkań organizujesz dla młodzieży szkolnej. Łatwiej zarazić ich literaturą?

Jeśli chodzi o spotkania z młodzieżą, to przyszło akurat naturalnie. Otóż sposób tworzenia jaki uprawiam, nie jest typowym pisarstwem. Zresztą ja nawet nie tytułuję się pisarzem. Na warsztatach także nie tworzymy opowiadań, a jedynie szkice historii. Współpracujemy, zdajemy sobie pytania, robimy burze mózgów. Czy pisanie zawsze musi oznaczać, że trzeba zamknąć się w mikroskopijnym pokoju bez okien, tylko z kartką i długopisem? Nie. Co z takimi jak ja, którzy wolą pracować z innymi? Też możemy przecież tworzyć – tylko po swojemu. Młodzież z przyjemnością spędza czas i sama dowiaduje się więcej o swoich umiejętnościach. Okazuje się, że możliwe jest wymyślenie historii, opracowanie jej i omówienie w kilkadziesiąt minut. Wystarczy zebrać grupę i rozmawiać.

Pytałeś dlaczego to zacząłem?
No właśnie.

 Myślę, że tak jak większość rzeczy w moim życiu, dlatego że kiedy ja tego potrzebowałem – nie było takich zajęć. Nikt poza mną nie organizuje szkoleń z tworzenia opowieści niesamowitych i grozy. Dlaczego? Przecież umiejętność opowiadania historii jest najważniejszą umiejętnością. Czego innego uczymy się w szkole czy w domu? Wszystko, co nas otacza to opowieści. O przeszłości, o przyszłości, o tym jak coś zrobić lub nie robić itd. Dlaczego nie możemy wspólnie budować opowieści niesamowitych?
Takie historie to przecież metafora tego, co siedzi w nas. Tego, czego się boimy. Czas zmierzyć się z lękami. Poza tym, być może ktoś z uczestników takich zajęć ośmieli się, stworzy coś i zaistnieje. Wtedy dla mnie będzie to najwyższa satysfakcja, wiedząc że w jakikolwiek sposób przyczyniłem się do tego. Do tego, że ten ktoś zaczął podążać za swoimi marzeniami, nawet jeśli okaże się, że byłem jedynie przykładem prezentującym jak tego nie robić (śmiech)


Mam wrażenie, że jesteś strasznie misyjnym facetem. Mam w sobie to samo i rozumiem Cię świetnie.
Może zapytam jeszcze raz. Skąd w takim razie pomysł, aby obok wydawania „Horroru na Roztoczu” jednocześnie tak promować literaturę? Bo robisz to rewelacyjnie i chyba właściwie jako jedyny.

Nie wiem czy jako jedyny, ale rzeczywiście - ja także mam wrażenie, że Ty i ja robimy to samo. Niezależnie od Horroru na Roztoczu naszym nadrzędnym celem jest promowanie grozy. Ale nie ograniczałbym się tutaj tylko do literatury, choć to miejsce z którego startujemy.

By rozjaśnić to, o co mi chodzi wrócę do innej rozmowy, którą prowadziłeś jakiś czas temu. Twoim rozmówcą był wtedy Stefan Darda i poruszył bardzo ważny temat. Pozwolę sobie jego zacytować:

"Marzy się mi, aby w podobny sposób zadziałała Nagroda Grabińskiego. Marzy mi się też, żeby świetni ludzie, których wokół polskiej grozy jest wielu, również zwarli szyki i zagrali w jednej drużynie we wspólnym celu. Wtedy się może udać."

Długo rozmyślałem o tym, co wtedy przeczytałem. Nad kierunkiem, celem i zjednoczeniem. Na początek kilka spostrzeżeń.
Bardzo cieszę się, że Stefan Darda osiąga sukcesy, a jego książki są coraz bardziej znane. Dzięki temu daje wizję wszystkim innym autorom, którzy tworzą opowieści w mrocznych klimatach. Daje nadzieję, że można tak żyć. Że można zrezygnować z etatu i żyć tworząc. To bardzo ważne, aby był taki wzór.

Stefan Darda jednak poza samym wzorem pokazuje nam także metodę, jaką można to zrobić. Pojawia się na spotkaniach, w mediach, w radio, w gazetach, współpracuje z młodymi twórcami i tak dalej. Skoro w jego wypadku to funkcjonuje, może także w innych. Nie będzie zaskoczeniem, kiedy zdradzę że sam korzystam z jego metod – pewnie właśnie dlatego dzisiaj rozmawiamy. Przecież jestem inicjatorem (nawet nie wyłącznym autorem) tylko jednej książki, która jest na dodatek zbiorem opowiadań. To nieporównywalnie mało w porównaniu do innych twórców, a jednak dobrze poprowadzona promocja spowodowała, że udaje mi się promować grozę i otwierać różne drzwi.

Wróćmy jednak do marzenia Stefana Dardy. Tak, na prawdę, mimo tego, że te słowa padły z jego ust (lub klawiatury), są to marzenia każdego autora grozy. A jest ich wielu i piszą wspaniale. Po doświadczeniach z pierszym i drugim (już w 90% gotowym) Horrorem na Roztoczu, mogę śmiało powiedzieć, że mamy co promować.

Skoro mamy już cel i mamy co promować, pozostaje tylko jedno pytanie.
Jak promować?

Jak wspominałem wcześniej długo zastanawiałem się nad tym i doszedłem do pewnych wniosków. Oczywiście nie wydarzy się to bez zaangażowania twórców i wielbicieli tego gatunku. Każdy jednak może dołożyć swoją cegiełkę.
Część rzeczy już się dzieje. Nie ma co ukrywać, że także dzięki Tobie Seba. Powstają nagrody, kolejne portale, kolejne książki, kolejne opowiadania. Jednak trzeba nam pójść dalej. Wyjdźmy do ludzi, na przykład poprzez tworzenie spotkań dla młodzieży, gdzie będą uczyć się jak pisać grozę, jak konstruować. Niech to będzie za darmo. To przecież dla nas niesłychana promocja. Wyjdźmy do mediów. Opowiadajmy im o wydarzeniach (przecież z opowiadania żyjemy lub chcemy żyć). O spotkaniach, o udziale w imprezach, o naszych nagrodach i naszych opowieściach. Zajmijmy się w końcu promocją naszych książek. Nie da się przecież skutecznie sprzedawać nie promując. Przynajmniej na tym etapie, na jakim jest dzisiejsza groza. Wiem, że autor to nie sprzedawca. W minimalistycznej wersji wystarczy, aby opowiadał o swoich opowieściach, promocja będzie budowała się z czasem.
Nie mamy jeszcze żadnej telewizji, gdzie opowiadamy o polskiej grozie. Nawet internetowej. Dlaczego? Może kanał z newsami z ostatniego tygodnia to nie jest taki zły pomysł. Dzięki temu nawet Ci, którzy tylko oglądają (a czytają mniej lub inne gatunki) dowiedzą się o nas.
Jeśli już idziemy w tym kierunku, zróbmy film dokumentalny o twórcach grozy. Pokażmy, że nie jesteśmy zaniedbanymi dziwolągami ze skrzywioną psychiką, słuchającymi wyłącznie metalu. Jeśli pokażemy, że jesteśmy normalni zaczniemy być zapraszani przez media, by opowiadać o naszej twórczości. A jeśli nas nie zaproszą, to sami wyślijmy im zaproszenie.
Kolejnym krokiem będzie eksport naszej literatury. Nie mówię tylko o tłumaczeniu na inne języki, choć to jest także istotne. Mówię także o eksporcie do innych dziedzin artystycznych, do filmów, animacji komputerowych, komiksów, gier komputerowych i planszowych, przedstawień teatralnych i nie tylko.
Nie musimy robić tego sami, jeśli nie chcemy. Celem autora jest pisanie, ale nie przeszkadza raz dziennie wysłać kilku maili z zaproszeniem do współpracy. To może stać się początkiem rewolucji.

I tutaj wracamy do pytania.

Pięknie. Tak powinna wyglądać nowoczesna promocja literatury?

Odpowiedź jest oczywista. Nie mamy innego wyjścia. Nadszedł już czas, aby wyjść do ludzi i dać się poznać.

Czyli z grozą można wszędzie wejść i znaleźć słuchaczy? Bo przecież jeździsz „Horrorem na Roztoczu” po imprezach muzycznych, czy spotkaniach z poezją, gdzie się tylko da. Teraz po tym co powiedziałeś, rozumiem Twoje działania. Choć przyznam szczerze, że czasami wydawały się mi szalone - książkowy horror na koncercie rockowym?

Szalone? Podobno ten jest szaleńcem, kto robi coś na dzień przed innymi. Parafrazując oczywiście.

Co do rodzaju imprez - faktycznie. Byliśmy na różnych z horrorem. Wynika to jednak wyłącznie z otwartości. Uwierz mi, także dla nas każda z takich impreza stanowiła wyzwanie. Nie wiedzieliśmy, czego oczekiwać i co może nas tam spotkać. O dziwo, te imprezy, które o to najmniej podejrzewaliśmy okazywały się często najciekawsze. Dlatego teraz jesteśmy otwarci na wszelkie możliwości współpracy. Zresztą, chcąc zainteresować grozą osoby nią niezainteresowane, musimy pojawiać się tam, gdzie nie pojawialiśmy się dotąd i robić to, czego nie robiliśmy dotychczas. To największe wyzwanie zarówno promotora grozy, jak i człowieka w ogóle.

„Horror na Roztoczu” to nie tylko książka. To cały projekt, możesz coś więcej o tym opowiedzieć?

Przyznam szczerze, nie przypuszczałem że wyjdzie z mojego pomysłu taki projekt. Na początku kierowany chęcią pokazania samemu sobie (a docelowo także córce), że potrafię chciałem po prostu stworzyć zbiór opowiadań grozy według moich pomysłów. Pomysł niby prosty, ale uwierz mi, dziesiątki godzin poświęciłem na przekonywanie samego siebie, że jest wart realizacji. Najbardziej obawiałem się reakcji otoczenia. Musiałem przecież opowiedzieć o nim znajomym i rodzinie, pojawić się w mediach, dać książkę do przeczytania własnym babciom (tego bałem się chyba najbardziej). Poza tym byłem tylko autorem skryptów do opowiadań, które były skonstruowane na podstawie moich snów. Tyle powodów, by nie zacząć.
Jakoś jednak przekonałem sam siebie. Potem już nie było szansy się wycofać. Zresztą nadrzędny cel (pokazanie córce i innym, że warto podążać za marzeniami) ległby wtedy w gruzach. Jaki rodzic mógłby na to pozwolić.

Teraz Horror na Roztoczu to już coś więcej. Prowadzimy spotkania z młodzieżą i razem tworzymy opowieści grozy. Horror 2 (do którego wspierania serdecznie zapraszam TUTAJ) jest już na ukończeniu. Na różnych etapach realizacji są także inne projekty mające na celu promować grozę i Horror na Roztoczu. Co prawda nie udało się nam jeszcze zbilansować kosztów, ale nie jest to najważniejsze. Ważniejsze jest dla mnie to, że udaje się opowiadać o Roztoczu, przyciągać tutaj ludzi, inspirować młodzież do tworzenia opowieści, dawać szansę autorom na udział w promocji i zaistnienie, tworzyć wizję, cel, marzenie.

Łukasz będę w takim razie wspierał całym sercem i czynami.  I mam od dziś  marzenie, abyśmy spotkali się osobiście i porozmawiali przy piwie. Wierzę, że się spełni.



9 komentarzy:

  1. Świetna rozmowa,facet pełen pasji. Wiele racji w tym co mówi. Pozdrawiam Tomek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie powiem, żeby mi się „przyjemnie” czytało ten wywiad. Cóż, miesiąc temu miała premiera moja debiutancka książka, sam uczestniczę w HnR 2 i kwestia „promocji literatury grozy” w Polsce jakby zaczęła mnie dotyczyć osobiście. Z tego wywiadu wynika bardzo prosty wniosek – jeśli nie będziemy promować, nie będziemy znajdywać czytelników to będziemy skazani na pisanie dla siebie i znajomych oraz sprzedaż książek w żałosnych nakładach. Proste.

    Na samą myśl, że miałbym uczestniczyć w promocji rzeczy które sam pisze czuję niechęć. Wyobrażałem sobie, że to coś pomiędzy żebraniem a akwizycją. A poza tym książka „obroni się sama”, kto będzie chciał to i tak ją znajdzie, i tym podobne – za przeproszeniem – pierdoły. Otóż... NIE! I jako debiutant mam się okazję o tym boleśnie przekonać.

    Twórcy grozy mają wychodzić do ludzi, przestać kisić się we własnym zamkniętym światku i szukać czytelnika? Chyba nie mamy wyboru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybór jest zawsze. Można podążać taką, albo inną drogą. Wiem, to smutne, ale myślę, że Mickiewiczów piszących dla sztuki to już nie będzie w naszej literaturze. Nie jest też nowością, że literatura grozy i horroru silnie związana jest (i wspierana) przez środowisko jej fanów. Jeśli pisarz się do tego środowiska nie odnosi, może pozostać w niedocenionej pustce. A ocena tej sytuacji zależy od punktu siedzenia...

      Usuń
    2. Cześć Piotrze. Poruszyłeś w swojej wypowiedzi dość istotną kwestię, którą jest "podejście" do promowania. Przyznam szczerze, że to właśnie to podejście może stanowić największy problem w skutecznym promowaniu.

      Na początku rozpatrzmy pewien przykład.
      Załóżmy, że masz w domu awarię. Pękła rura, woda się leje i to gorąca, bo to rura do kaloryfera. Dzieci płaczą, żona krzyczy, Ty w rozterce, bo nie masz sprzętu. Czy w takiej sytuacji wolałbyś mieć możliwość znalezienia fachowca, który się tym zajmie czy niekoniecznie? Chciałbyś, aby po wpisaniu w goglach słowa hydraulik NIC nie wyskoczyło? Pewnie nie. Ale gdyby hydraulik w pewnym momencie swojego życia uznał, że to obciach się promować - to pewnie byś siedział w zalanym mieszkaniu i owijał rurę szmatami, dzieci by płakały, a żona by krzyczała. A nie… tak by nie było, bo przecież hydraulików jest wielu. Wybrałbyś więc numer do Innego hydraulika. A ten, którego nie ma w internecie. Cóż, nie pomoże Ci. Nie zaprzyjaźni się z Tobą, nie dowiesz się, że jego syn chodzi do klasy z Twoją córką i nie zyskasz przyjaciela na całe życie. A gdyby umieścił ten numer w goglach… Ehh….

      Oczywiście przykład dość radykalny. Ale spójrzmy na naszą branżę. Jest wolny wieczór, grzane wino gotowe i czas na książkę. Dzień był męczący, więc może coś… strasznego, żeby przekonać się że przecież szef mógłby być krwiożerczym wampirem, albo ukrytą za boazerią białą damą, a jest tylko słabym mizernym szefem, którego zaraz umiejscowimy w tej znienawidzonej postaci, którą już na wstępie zjada wielki Cthulu. Wstajesz, sięgasz na półkę, a tam pustka… bo nie ma książki Piotra Borowca. Zanim zamówisz na allegro czy kupisz w empiku, chwila mija.

      I teraz pytanie. Dlaczego na półce nie ma książki Piotra?

      Usuń
    3. To może trochę konkretów. Wypadałoby zastanowić się czego oczekuje osoba przychodząca na spotkanie z Tobą? Skoro już poświęca swój czas, przekłada swoje rodzinne życie o dwie godziny – musi mieć w tym jakiś cel. Załóżmy, że nie jest to twój znajomy, który przychodzi raczej dla Twojej niż swojej przyjemności.
      Takim celem może być zdobycie wiedzy. Na przykład o tym jak pracujesz, jak konstruujesz fabułę, co cię zainspirowało, jak zacząć pisać. Niezależnie od tego jak łatwo (lub trudno) tworzyło Ci się książkę – są osoby, które dopiero o tym marzą, interesują się tematem lub chcą po prostu poznać Ciebie. Jeśli więc już pojawiasz się na spotkaniu to w zamian za poświęcony przez uczestników czas oferujesz im swoją wiedzę, doświadczenie lub po prostu zaspokajasz ciekawość (kim jest ten Borowiec?). W efekcie tego, nie trzeba zmuszać czy namawiać nikogo do kupna Twojej książki. Zainteresowane osoby kupią, a niezainteresowane nie. Nie ma w tym, więc zbyt dużo ze sprzedawania.

      Inną rzeczą jest sytuacja, kiedy to Ty inicjujesz takie spotkanie. Tutaj bardziej można uznać Cię za sprzedawcę. Tylko czy na pewno? W końcu Pani z biblioteki całymi dniami siedzi w internecie i jeździ po imprezach, by znaleźć ciekawych ludzi, których warto zaprosić na spotkanie. Przychodząc więc do takiej Pani – w rzeczywistości pomagasz jej w jej pracy, oszczędzasz czas i proponujesz konkretną wartość. A jeśli nie przyjdziesz, można uznać że liczysz na łut szczęścia. Bo szansa, że znajdzie akurat Ciebie w otchłaniach internetu jest niewielka. Można nawet powiedzieć, że sam sabotujesz własną pracę – bo poprzez brak działania, negatywnie wpływasz na sprzedaż książki. Czym unieszczęśliwiasz zarówno wydawnictwo, siebie, jak i Panią z biblioteki czy rodzinę, która przecież chce byś był szczęśliwy.

      Co do czytelników, do których trzeba wychodzić, bo sami nas nie znajdą. Jest dokładnie tak jak piszesz. A może prawie dokładnie. Bo tutaj ponownie podejście jest istotne. Powiedzmy sobie szczerze – twoja książka gwarantuje czytelnikowi (zależnie od szybkości czytania) od godziny do kilku rewelacyjnej rozrywki. Pracowałeś nad nią długo i jesteś z niej dumny, inaczej byś jej nie wydawał. Ale nawet czytelnik, który chciałby przeżyć tą rozrywkę nie zrobi tego, jeśli nie będzie wiedział że Twoja książka istnieje. I mamy klasyczny konflikt. Ty, który wiesz że Twoja książka jest rewelacyjna i wzbudzi radość, płacz i strach. I jest czytelnik, który nie zna jeszcze Twojej książki. Czy nie jest Twoim celem, aby się o tym dowiedział? Aby choć spróbował przekonać się czy pozycja jest tak dobra, jak mówisz?

      Nie chodzi oczywiście o nachalne naganianie, ale o zwykłą informacje.

      Jestem Piotr, napisałem rewelacyjną książkę. Możesz ją przeczytać albo nie? Bo przecież nie ma się czego wstydzić… czy jest?

      Usuń
  3. Groza, o ile chcemy aby trafiała do szerszego grona, powinna pokazywać się w różnych miejscach. Dużo jest racji w tym co pisze Łukasz. Można zapytać, czy wydawnictwa, w których wydajecie swoje książki, odpowiednio reklamują i promują produkt. Mam wrażenie, że na samym linkowaniu na fb daleko się nie zajedzie. Zresztą nie mam na myśli Twojego przykładu Piotr, a innego kolegi, który sam musiał latać po mieście z książką pod pachą i przyklejać plakaty, czapkować po księgarniach aby znalazły miejsce na umieszczenie plakatu A5. Dziś pisze 3 książkę i można powiedzieć, że mu się udało. Także w dużej mierze, że miasto w którym mieszka, postanowiło mu pomóc. Niestety mało kto ma na taką szansę. Ja np: widzę po kwartalniku Brama, kto kupuje. I ile sprzedaliśmy. Powiem Ci Piotr, że na fanów grozy można liczyć. I chyba tylko na nich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze mówisz. Groza i horror nie są poważnie traktowane przez wydawnictwa. Jednak rynek książki, jest jak rynek pracy w Polsce... Dlatego staram się też wspierać niezależne projekty crowdfundingowe.

      Usuń
  4. Ideą Horroru na Roztoczu nie jest tylko wydawanie strasznych opowiadań, ale również promocja Lubelszczyzny i samego Roztocza. W projekcie Kiełbasy podobam mi się również to, że daje on możliwości wykazania się zarówno pisarzom, jak i grafikom, a nawet samym wspierającym. Książka przez to staje się czymś wspólnym, co można w sposób aktywny tworzyć razem.

    OdpowiedzUsuń