środa, 3 lutego 2016

Piotr Borowiec „Golem z Limehouse” Petera Ackroyda



Wiktoriański Londyn dostarczył kulturze popularnej dziesiątki (nie przesadzam!) motywów,  skryptów, tematów i rekwizytów. Przed Hannibalem Lecterem był Kuba Rozpruwacz, przed CSI Sherlock Holmes, a ikoną wampiryzmu został hrabia Dracula na długo, nim świat usłyszał o Lestacie, czy nieszczęsnym Edwardzie Cullenie.
Książki Petera Ackroyda – te przynajmniej, które ja miałem przyjemność czytać – przepełnione są fascynacją brytyjską metropolią. Pierwszą pozycją tego pisarza którą poznałem, była monumentalna    „Londyn. Biografia”. Druga część tytułu okazała się w pełni uzasadniona, miasto zostało  przedstawione niemal jako postać, posiadająca charakter i życiorys. Znakomitym uzupełnieniem „Biografii” jest też „Londyn podziemny”, w którym Ackroyd  zapraszał czytelnika do poznania londyńskich podziemi, kanałów, tuneli metra i katakumb. Dla wielbicieli „victorian gothic” pozycja obowiązkowa. 
Sięgając po „Golema z Limehouse” miałem więc bardzo jasne oczekiwania. Spodziewałem się gęstego kryminału, w którym oprócz intrygi zawiązanej wokoło serii brutalnych morderstw znajdę portret miasta, oddany barwnie i szczegółowo. Odpowiedź na proste, z pozoru, pytanie: „czy moje oczekiwania się spełniły?”, nastręcza mi pewnych trudności. 
Jak najbardziej „Golem….” jest neo – gotyckim kryminałem, chociaż być może zasadniejsze byłoby inne określenie gatunku powieści. Jest ona raczej  thrillerem.  Momentami brutalnym: osią fabuły jest seria makabrycznych morderstw jakie miały miejsce w tytułowej dzielnicy East End of London. Autor nie szczędzi nam szczegółów zbrodni, co zresztą jest jedną z wielu aluzji  – brytyjska prasa (nie tylko szmatława!) również nie wzbraniała się przed detalicznym opisywaniem dokonań Kuby Rozpruwacza. 

Jednak warstwa kryminalna powieści schodzi na plan dalszy. Autor nie zadał sobie trudu aby jakoś specjalnie zwodzić czytelnika, wskazówki dotyczące tożsamości mordercy odnajdziemy nie dalej niż w pierwszej połowie książki. Tak więc pragnę przestrzec wszystkich, którzy w „Golemie…” szukać będą frapującej zagadki kryminalnej. Nie ma detektywa łączącego mozolnie poszlaki, nie ma dzielnych i twardych funkcjonariuszy z Metropolitan Police Service. Pisząc ściśle – są, owszem, ale tylko po to, aby przeprowadzić niemal filozoficzne rozmowy z kilkoma postaciami. Na przykład z Karolem Marksem. 
Zrezygnowanie z odwzorowywania mozolnego śledztwa niczego nie ujmuje mrocznej atmosferze powieści. Klimat gęstnieje z każdą stroną, miasto opisane jest zgodnie i z  ustaleniami historyków, i z pewnym kanonem. Pijane prostytutki, dzielnice nędzy, śmierdzące wyszynki, brukowane zaułki oświetlone latarniami gazowymi. W takiej scenerii  snuje Ackroyd swoją opowieść o zbrodniach – lecz nie o śledztwie. Jest  to też opowieść o Mieście, a przede wszystkim, o kulturze popularnej. 
Bardzo ważnym motywem jest teatr, być może motywem najważniejszym, a z pewnością istotniejszym niż morderstwa. Główną postacią jest dziewczyna, która wyrywając się z nędznych slumsów robi karierę na deskach londyńskich music – hallów. Występuje u boku Dana Leno, aby opuścić teatr,  zostać mężatką… i zasiąść na ławie oskarżonych pod zarzutem morderstwa męża. Nie zdradzam w tej chwili istotnych szczegółów fabuły: powieść zaczyna się od sceny egzekucji bohaterki, a dalsza jej fabuła to retrospekcje w stosunku do wydarzeń opisanych na pierwszych stronach. 
Co więcej, narracja prowadzona jest w sposób skomplikowany, żeby nie powiedzieć karkołomny. Jest ona na przemian  pierwszoosobowa, trzecio osobowa, prowadzona w formie wyjątków z pamiętnika, fragmentów stenogramu z sądowego procesu, wreszcie z zacytowanych notatek prasowych. Pragnę tu zapewnić wszystkich czytelników żywiących niechęć do eksperymentów prozatorskich: nie macie się czego obawiać. Wszystko tu jest jasne, skomplikowany sposób prowadzenia opowieści jest uzasadniony - intryguje, nie psuje przyjemności. 
Nie zmienia to faktu, że od pewnego momentu mojej lektury „Golema z Limehouse” miałem wrażenie że trzymam w ręku dwie książki na raz: bardzo prosty neo – gotycki thriller i bardzo skomplikowany esej. Łatwo jest się  pogubić się w siatce nawiązań, cytatów i aluzji. Intryga kryminalna schodzi przez to jeszcze  dalszy plan. Zamiast rozpracowywać tożsamość zabójcy, człowiek zastanawia się, czemu po wygłoszeniu przez K. Marksa deklaracji iż to „Żyd i dziwka są symbolami Londynu” do pokoju w którym odbywa się rozmowa wchodzi siostrzenica rewolucjonisty, która otrzymała rolę w sztuce Oscara Wilde’a. Mam wrażenie, że każdy cytat/nawiązanie jest komentarzem do kolejnego/poprzedniego. 
Oczywiście, wzmianka o aktorskich ambicjach krewnej Marksa jest uzasadniona. Jednak ten akurat wątek wprowadzony został topornie, cała scena przez to wydała mi się ogromnie sztuczna. Takich wpadek jest więcej. Siatka nawiązań i aluzji jest tkana gęsto, jednak czasem nieco zbyt grubymi nićmi. Jest owa siatka też bardzo bogata: oprócz postaci fikcyjnych, mamy sportretowanych ludzi prawdziwych, wspomnianego Leno, Marksa, także pisarza Georg’a Gissinga. Wymienieni są H. G. Welles, Charles Babbage, bardzo ważną rolę w fabule odgrywa esej de Quincey’a. 

Trzeba to jednak przyznać: aluzje są przemyślane, służą idei którą Ackroyd chce nam przekazać przy pomocy symbolu, jakim jest scena i teatr. „Golem z Limehouse” przestaje być dzięki temu jedynie kolejną historią inspirowaną zbrodniami Kuby Rozpruwacza, a staje się przypowieścią o kulturze masowej. Wszystko, od małżeństwa po serie mordów jest podporządkowane logice przedstawienia, sztuki odgrywanej ku uciesze widzów. 
Kultura masowa, w formie w jakiej znamy ją mniej więcej do dziś, ostatecznie ukształtowała się właśnie tam: dosłownie na ulicach Londynu. Tych samych, po których chodzili rodzice Charliego Chaplina (również epizodyczne postaci z książki!), pierwszy skandalista – celebryta Oscar Wilde, na których sprzedawano groszowe opowiastki i gdzie mordów dokonał pierwszy „ikoniczny” seryjny zabójca. 
Jako kryminał „Golem z Limehosue” może zawieść. Jako studium zbrodni intryguje, chociażby cudownie zbudowaną atmosferą. Natomiast jako trochę krytyczne, ale i przepełnione fascynacją spojrzenie na to co kochamy, sprawdza się znakomicie. Tak czy inaczej, naprawdę polecam.

Piotr Borowiec


Wydanie: Wydawnictwo Zysk i S-ka 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz