poniedziałek, 30 lipca 2018

Fantastyka jako opowieść oszusta. O „Trojgu szalbierzy” Arthura Machena.

Piotr Borowiec
Fantastyka jako opowieść oszusta. O „Trojgu szalbierzy” Arthura Machena.

Fakt, że zwlekałem dobrych parę miesięcy z tą recenzję znajduje jedno, mizerne zresztą, usprawiedliwienie.  Otóż pisząc ją, mógłbym się odnieść do innych reakcji fanów na „Troje szalbierzy”. Mógłbym, lecz nie mam do czego. Literalnie. Jedna mała recenzja Radka Jarosińskiego oraz trzy oceny na Lubimy Czytać, pozbawione zresztą jakichkolwiek opinii. Nie znam wyników sprzedaży, i poznawać nie chce – obawiam się, że mogłyby okazać się cokolwiek przygnębiające.
Oto bowiem mamy książkę legendarną, która wniosła do rozwoju fantastyki grozy więcej, niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent pozostałych. Zawiera ona – między innymi - czysty horror lovecraftowski oraz cielesny, tyle że napisany ćwierć wieku przed Lovecraftem i osiemdziesiąt lat przed Barkerem. Nie słabnące zainteresowanie Mistrzem z Providence budzi moje ambiwalentne odczucia. Z jednej strony cieszy, bo jak ma nie cieszyć? Z drugiej zaś nieco dziwi, bo wygląda na to, że sprowadza się jedynie do kolekcjonowania kolejnych wydań z kolejnych wydawnictw, praktycznie bez próby jakiegokolwiek poznania czym, tak naprawdę, jest „horror lovecraftowski”.

I nie jest to w żadnej mierze krytyka wydawania „lovecraftów”. Dzięki opublikowaniu „Wyznania z innego świata” mamy już komplet opowiadań HPL przełożony na język polski. I chwała wydawcom za to! I chwała czytelnikom za to, że te „lovecrafty” kupują. Ale czy  nie pora już z równym zapałem poznawać prekursorów?
Konstrukcja „Trojga szalbierzy” zadziwia.  Nie występuje tu żadna hierarchizacja wątków. Związki pomiędzy zdarzeniami składającymi się na fabułę są bardzo luźne. Układają się w one w samodzielne epizody, powiązane co prawda głównym wątkiem, lecz mogące stanowić też odrębne opowieści. Można więc książkę Machena traktować jako powieść, można jako zbiór opowiadań.
Główna intryga skupia się wokoło poszukiwania monety wybitej z polecenia  Cesarza Tyberiusza. Bardzo szybko na kartach książki pojawia się pan Dyson, dość typowy dla Machena bohater. To uważny obserwator,  cierpliwy słuchacz, oraz niespełniony literat. Na ulicach Londynu, brawurowo opisanego, spotyka on kilkoro ludzi, którzy opowiadają mu różne niesamowite historie. Jakimś cudem ani Machen nie pogubił się w swojej narracji, ani ja nie czułem choćby przez moment dezorientacji. Nawet gdy Dyson słuchał relacji pewnej kobiety, w takcie której to opowieści przytoczono dokument spisany przez innego z kolei bohatera. Nie, to nie cud – to po prostu mistrzowska znajomość pisarskiego warsztatu.
Pierwszy z epizodów „czystego horroru” w tym przypadku lovecraftowskiego, to „Opowieść o czarnej pieczęci”. Mamy w niej motyw pradawnego ludu, istot które zamieszkiwały tereny teraz opanowane przez ludzi, a które przetrwały w ukryciu do czasów współczesnych. Jest to część swoistej Machenowskiej mitologii, ta historia nawiązuje do „Wielkiego Boga Pana”, „Białego ludu” i „Jaśniejącej piramidy”. Jest to też przykład literackiego opisania dość osobliwego rodzaju lęku przed skutkami badań naukowych. Przecież zazwyczaj w fantastyce grozy koszmarne następstwa powodował rozwój technologii, a więc  sytuacja, gdy nauka koncertuje się na teraźniejszości i wybiega w przyszłość. Tutaj odkrycie straszliwej prawdy wiąże się z bandanami archeologicznymi i historycznymi, czyli skoncentrowanymi na przeszłości.  
Machen zastosował tu dość prosty, w gruncie rzeczy, a bardzo skuteczny patent w konstrukcji  epizodu. Historię nieszczęsnego naukowca, który dokonał przerażającego odkrycia poznajemy z relacji jego współpracowniczki. Potem te same zdarzenie opowiada nam dokument przez niego spisany, a odczytany przez narratorkę. Te same fakty poznajemy dwa razy – jednak za drugim razem uzupełnione są one istotnymi detalami, nadającymi im jeszcze bardziej upiornego wydźwięku.
„Opowieść o białym proszku” obok „Lukundu” to początki popularnego szczególnie w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku horroru cielesnego. Jednak opowiadanie Lucasa White’a jest łagodne i subtelne, w porównaniu z koszmarem jaki spisał Machen. Nie stronił od makabrycznych opisów, drobiazgowo relacjonując deformacje ciała, poprzedzoną dziwną zmianą osobowości.
Podobnie jak w innych tekstach walijskiego mistrza, w tym epizodzie mamy do czynienia ze specyficznym kolażem okultyzmu i nauki, konkretnie farmacji oraz biochemii. Tytułowy biały proszek to substancja o działaniu wyraźnie antydepresyjnym i stymulującym, którego używanie finalnie wydołuje skutki sugerujące działanie sił spoza tego świata.   Machen jest równie szczodry w epatowaniu terminologią wprost z monografii o czarnej magii, jak i w wyjaśnianiu procesów chemicznych. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. „Opowieść o białym proszku” w ogóle się nie zestarzała, pewnie w wiktoriańskim czytelniku wzbudziła taką samą mieszankę grozy i fascynacji jak we mnie.
„Troje szalbierzy” to nie tylko te dwie najbardziej znane opowieści. To także historia wplątanego w paskudną aferę Anglika,  makabreska o średniowiecznym narzędziu tortur, krótka, zabawna historyjka o nieuczciwym handlarzu antykami który stosuje „najwyższą formę molarności” a także finalna historia młodzieńca w okularach, dzięki której dowiadujemy się dlaczego w ogóle „złoty Tyberiusz” był tak poszukiwany. Przy okazji ostatnie strony powieści w poważną wątpliwość stawiają wiarygodność poprzednich historii. Dziwny to zabieg, takie sugerowanie czytelnikowi, że najbardziej wstrząsające fragmenty książki są niczym innym, jak blagą trójki szalbierzy….
Jedno Machenowi trzeba wybaczyć. Okropną manierę fabularną, polegającą na popychaniu intrygi naprzód przez dziwne, bardzo mało prawdopodobne zbiegi okoliczności, Na przykład we wspomnianej „Opowieści o czarnej pieczęci” zagadkę tyłowego znaleziska udaje się jednej z postaci rozwiązać dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Pisarz musiał zdawać sobie sprawę, że tego typu zabiegi irytują czytelników, a jego samego narażają na krytykę recenzentów. W usta pana Dysona wkłada bowiem takie oto słowa: „Pamiętam jak (…) upierałeś się, że nie ma powodów, by w literaturze czynić użytek z tego, co cudowne, nieprawdopodobne, z dziwnych zbiegów okoliczności (…) bo w rzeczywistości to co cudowne i nieprawdopodobne w ogóle się nie zdarza (…) A ja zawsze walczyłem o cudowność”.
W świetle powyższego cytatu częste stosowanie przez Machena „nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności” jest więc niczym innym, jak świadomie wybraną metodą pisarską, sposobem na wykreowanie świata pełnego cudowności. Skoro po ziemi chodzą zmarli, skoro w magazynach Londyńskich aptek przez dwadzieścia lat stoi na półkach Vinnum Sabbathi, to czego mamy uważać, że postaciom tych historii nie może zdarzyć się jakiś nieprawdopodobny, a korzystny z punktu widzenia opowieści przypadek?
Bo tu tak naprawdę o snucie opowieści chodzi. Każdy pisarz fantastyki grozy jest oszustem, tytułowym szalbierzem, każda jego historia to blaga, dzięki której twórca wyłudza od czytelnika jego pieniądze, uwagę i uznanie. Ja sam omamić Machenowi się dałem, od opowieści trojga oszustów nie mogłem się oderwać, a czytelnikom tego bloga oszukanie się akurat przez tego autora szczerze polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz