niedziela, 7 września 2014

Sanato - Marcin Szczygielski. Opowiada Paulina.

Nie jestem typem podróżnika, który co roku jeździ w egzotyczne miejsca i chwali się wszem i wobec jaki to jest z niego obieżyświat. Klasa średnia, rzec można- niby nie przymierasz głodem i możesz sobie pozwolić na kupno nowego Mastertona, ale już na wakacje w Zakopcu możesz sobie pojechać raz na, powiedzmy 5 lat. Nie traktujcie tego jako spowiedzi zgorzkniałej dziewuchy która marudzi nawet, jak wygra w konkursie, w myśl zasady, że Polak musi narzekać!. Nie, ten pokręcony wstęp, który chyba powoli wchodzi mi w krew ma na celu podkreślenie faktu, w którym momencie mego życia (wakacje, Zakopane, boczna księgarnia) spotkałam się z powieścią „Sanato” i jak, niczym nawiny dzieciak przez kilka dnia żyłam w przekonaniu, że to historia oparta na faktach. „Twarzodłoń”*, jak to się niegdyś mawiało.

Jesień 1931 roku. Do luksusowego sanatorium w Zakopanem przyjeżdża młody niemiecki lekarz Matys Dresler ze swoją narzeczoną, a zarazem pacjentką Irą, która ma być dowodem na skuteczność jego rewolucyjnej metody leczenia gruźlicy zastrzykami z płynnego złota. Ośmioro pensjonariuszy wyraża zgodę na udział w eksperymentalnej kuracji - wśród nich jest także młoda mężatka Nina. Ryzykowna chryzoterapia przynosi dobre wyniki... Przynajmniej do chwili, gdy w umysłach pacjentów nie zaczynają się ujawniać przerażające efekty uboczne, które wywołuje.







Kupno, jedynego jak narazie horroru w dorobku pisarza Marcina Strzygielskiego nastąpiło bardzo
spontanicznie albowiem nie mając wtedy dostępu do internetu (zaszyłam się niczym pustelnik w domu bez routera, i co za tym idzie wi-fi) postanowiłam zaryzykować i kupić „Sanato” zupełnie w ciemno, sugerując się jedynie niebywale klimatyczną i zabójczo dopracowaną szatą graficzną zarówno okładki jak i kart powieści. Muszę przyznać, że dawno żadna pamiątka nie przyniosła mi tyle radości.
Od pierwszej strony wciągnęła mnie opowieść, która była swoistym pamiętnikiem Niny Ostromeckiej, jednej z pacjentek sanatorium. Autor najpierw wali w nas serią z karabinu by potem zwolnić tempa i pozwolić nam rozkoszować się spokojnym, niemal sennym klimatem, w którym pacjenci prowadzą monotonne i nudne życie. Tło historyczne, czyli lata 30-te i apogeum gruźlicy, co za tym idzie opisy staromodnych operacji, takich jak zakładanie odmy stanowią interesujący punkt wyjściowy ku szerszemu przyjrzeniu sie tej strasznej chorobie i walce z nią. Jesteśmy w stanie uwierzyć, tak jak uczyniłam to ja, że opowieść o eksperymencie, jaki był prowadzony przez niemieckiego lekarza Dreslera to najczystsza prawda.

Wrzuceni w wir wydarzeń bohaterowie są tak różnorodni, że nie sposób się z nimi nudzić. Główna bohaterka Nina jest pewna siebie i wydaje się być nie do pokonania. Z drugiej strony jej mąż, Adam to postać słaba i niemal niewidoczna. Zdaje się być zjawą, która już dawno się poddała. To właśnie on, ze swą biernością irytuje i stawia czytelnika pod ścianą- współczuć mu czy go nienawidzić? Natomiast to, co straszy w powieści jest, może i mało oryginalne to jednak nie nudzi i nie zawodzi. Myślę, że dużą, ba jedyną zasługę ma w tym autor, który umiejętnie wyważył sceny krwawe z obyczajowymi. Dzięki temu każda brutalna scena zaskakuje, gdyż nie spodziewaliśmy się jej tam ujrzeć. Do tego ta hipnotyzująca piękność imieniem Ira. Każdy by się w niej zakochał. Marcin Szczygielski zaskoczył i stworzył horror niemal idealny. Jedyną rzeczą, która nie przypadła mi do gustu to finał, który nie spełnił moich oczekiwań. Spodziewałam się czegoś zupełnie z „innej parafii”. Rzecz gustu jak mniemam.



„Sanato” to powolna, aczkolwiek bardzo wciągająca opowieść nie tylko o nadprzyrodzonych i niesamowitych rzeczach. To przede wszystkim historia choroby, która nie zmienia jedynie chorych. To również opowieść o nieludzkiej próbie bycia Bogiem i zabawa w niego. Jeśli macie ochotę na niegłupią i wciągającą opowieść grozy zachęcam was do zapoznania się z „Sanato”. Na początek zobaczcie genialnie, zupełnie jak wspomniana wcześniej szata graficzna książki zapowiedź, która jest wzorcowym przykładem jak zachęcić niezdecydowanego i kupić jego zainteresowanie. To bardzo przemyślana książka którą wam niezmiernie gorąco polecam!



*(oryg. facepalm)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz