piątek, 23 października 2020

Nie ma żadnej klątwy horroru w Polsce! W odpowiedzi Mariuszowi Wojteczkowi


Mariusz Wojteczek na badloopus.pl niedawno wymienił dziesięć najlepszych jego zdaniem horrorów wydanych w Polsce po 2000 roku. Oczywiście można dyskutować z tą listą. W większości zgadzam się z moim serdecznym kolegą, chociaż trochę szkoda, że pominął np. Małgorzatę Saramonowicz i jej „Siostrę” czy „Lustra”, w końcu nie bez powodu Jan Gondowicz napisał o niej: "Gdyby Edgar Allan Poe miał córkę, a ta córka miała córkę, a ta córka miała córkę - łatwiej byłoby pojąć, skąd się wzięła Małgorzata Saramonowicz" ,* ale to wybór subiektywny, więc każdy ma prawo do własnej opinii.

 *(Źródło: www.polska2000.pl; Copyright: Stowarzyszenie Willa Decjusza, 2001, aktualizacja: NMR, wrzesień 2016.)

Zaskoczyło mnie zaś, kilka zdań tytułem wstępu do podsumowania, z którymi w żaden sposób się nie zgadzam. Mało tego, jestem bardzo zaskoczony, że Mariusz będąc tak blisko literackiej grozy popełnia takie faux pas. Jako miłośnik, zbieracz i fan tzw „Złotej ery horroru w Polsce” nie mogę się zgodzić z twierdzeniami mojego szanownego kolegi. W sumie to nie rozumiem, skąd u niego takie tezy. Tezy w moim mniemaniu błędne i właśnie krzywdzące dla szerokiego spektrum gatunku grozy. Zanim jednak przejdę do kontrargumentów, pozwolę sobie napisać kilka zdań o początku lat 90 XX wieku, gdy horror (i nie tylko) w kraju nad Wisłą święcił swój sukces.

Pamiętajmy, że Polska początku lat 90 to zmiany na każdej płaszczyźnie: społecznej, politycznej i kulturowej. Po dziesiątkach lat komunizmu i blokowaniu dóbr z zachodu, w końcu przychodzi odwilż, jak nie rewolucja. Tak przynajmniej ja postrzegałem to, co dzieje się na rynku wydawniczym. Po dekadzie mdłych, nudnych i nijakich okładek, wydawaniu niemal tylko klasycznych pozycji szeroko pojętej fantastyki, skąpemu i będącemu w stagnacji rynkowi książki przychodzi to, co złapało za serce mnie i wielu moich rówieśników. Na rynku pojawiają nowi wydawcy, autorzy i nowe tytuły. W końcu zamiast klasyków w ręce czytelników trafiają książki: Mastertona, Kinga, Heberta, Lumleya i całej masy innych, zachodnich autorów. Okładki przyciągają oko krwawymi i kolorowymi grafikami. „Piotr Borowiec pisał bodaj kiedyś „Cycki, krew i łańcuchy”. Nic dziwnego, że w tej eksplozji nowej treści i kolorystyki wybucha bum. Książki sprzedają się w tysiącach egzemplarzy, znikają z półek, a sam Phantom Press wydaje miesięcznie około trzech-czterech horrorów. Towar sprzedaje się jak świeże bułeczki. Szał trwa przez cztery lata, gdy wszystko zaczyna „siadać” i horror powoli znika z półek w księgarniach, kosztem popularnej literatury kobiecej i sensacyjnej. Ta eksplozja nie dotyczy tylko horroru, niemal wszystko co było wydawane, a na okładce widniało dziwnie brzmiące nazwisko autora, gwarantowało sprzedaż. Nie ma co się dziwić. Sam pamiętam, jak mój wujek wycinał z „Głosu Pomorza” książki Alistaira MacLeana, drukowane w odcinkach, i pieczołowicie spinał te karteluszki zszywkami.

Tak kiedyś było, i o latach 90 można jeszcze pisać i pisać. Ciekawy art. znajdziecie tutaj: https://igimag.pl/2018/03/horrory-z-dolnej-polki-fenomen-tanich-powiesci-grozy-z-poczatku-lat-90/

Wracam do wstępniaka Mariusza Wojteczka.

To, co miało swoisty urok i co do teraz przez miłośników gatunku darzone jest niezwykłym sentymentem, tak naprawdę w dużej mierze zaważyło na bardzo negatywnym postrzeganiu horroru w naszym kraju. Nie jest to literatura kojarzona z prozą cokolwiek ambitniejszą, ciekawą, dopracowaną nie tylko fabularnie, ale też – a może przede wszystkim – stylistycznie.”

Twierdzenie, że książki wydawane w latach 90, ze swoimi wszystkimi brakami, niedociągnięciami i błędami zaważyły na negatywnym postrzeganiu horroru jest „przeterminowanym” stwierdzeniem. No bo na kim, na czym zaważyło? Na odbiorcy? Ok, pewnie wielu czytelników zachwycających się morderczymi krabami, indiańskimi demonami i satanistycznymi sektami w końcu dało sobie spokój, wypaliło się. Co jest często naturalne, że przestajemy czytać jeden gatunek, zaczynamy inny. Ot, czytelnik się rozwija. Jednak podejrzewam, że zdecydowana większość z nich, widząc nawet tamte mankamenty – fabularne, stylistyczne, jakości wydań - nadal z łezką w oku, a na pewno z uśmiechem pozytywnie wspomina tamte czasy. Może nawet więcej jest do dzisiaj pozytywnych reakcji, niż totalnego odrzucenia tej literatury. Czy dzisiejsi wydawcy postrzegają tamten okres negatywnie? Nie wydaje się mi. Minęło ponad dwadzieścia pięć lat, na rynku jest wiele nowych wydawnictw, a te dłużej działające zatrudniają raczej ludzi młodych, którzy w latach 90 skupiali się na Kocie Filemonie i przygodach Ferdynanda. Mówiąc krótko, dzisiejszy PRowiec czy osoba odpowiedzialna za dobór wydawniczy nie kojarzy tamtych czasów, lub zna je z opowieści. Ok, może i sięgnie po „Twierdzę”, „Manitou”, ale raczej skupi się na Kingu – nie bez kozery w świadomości czytelnika King jest kingiem. Inaczej, moim zdaniem, wpływ tych czterech lat (1990-1994) aby miał oddźwięk na świadomość czytelnika, to musi on mieć dzisiaj ponad czterdzieści lat. Ba! Każdy wydawca marzy dzisiaj, aby mieć sprzedaż, jaką generował Guy N. Smith! Oczywiście, istnieje „niebezpieczeństwo”, że gdy ktoś zaczyna swoją przygodę z horrorem to trafi na cykl „Sabat” wspomnianego Guya. Jednak w moim odczuciu, szybciej zacznie od Urbanowicza, Mastertona, Kinga. Zacznie od autorów, których ktoś poleci mu na wszelkich grupach w mediach społecznościowych. Oprócz Rafała Galfryda Głuchowskiego , nikt nie poleci mu Smitha jr., Citro czy Wilsona.

Tak na boku, aby była jasność. Pojawiały się wtedy nie tylko wydawnicze „kupy” ale i świetne, aktualne do dzisiaj horrory jak choćby „pięcioksiąg  „Nekroskop”, „Gen”, „Manitou”, „Wojownicy nocy”, „Wichry ciemności”, „Twierdza” itd. Więc obraz „tamtych” horrorów jako tylko dna, jest fałszywy.

Mariusz Wojteczek pisze dalej: „To przeświadczenie zamknęło drogę na polski rynek klasyce światowej powieści grozy (co dopiero teraz w niewielkim stopniu jest nadrabiane), ale także solidnie zaszkodziło rodzimym twórcom tego gatunku. Z jednej strony uczuliło wydawców nie tylko na propozycje wydawnicze z tego nurtu, ale wręcz zniechęciło do używania określenia “horror” do wydawanych pozycji”.

Nic bardziej błędnego! Doświadczenia z literaturą horroru 1990-94 nic nie zamknęło! Jakiej np. literaturze klasycznej? Czyżbyś Mariusz zapomniał, że po 2000 roku wydawnictwo SR wydało pięcioksiąg  Lovecrafta, że ku temu klasykowi skłonił się także Zysk i inni wydawcy, że Amber zaczął wydawać drugą serię współczesnego horroru? Oczywiście nie wydano całej vesperowskiej plejady klasyków. Cały czas wydawano w Polsce: Kinga, Rice, Lee, pojawiają się polscy autorzy jak chociaż: Oszubski. Oczywiście, że nie w ilościach i nakładach sprzed kilku lat. Jednak nie jest to wynikiem negatywnego postrzegania przez wydawcę tamtych czasów, a zależnościami rynku i jego trendu. Pomijam już głosy, że rynek jest tworzony sztucznie, że moda np. na wampiry jest efektem działań wydawców, a nie zapotrzebowania odbiorcy, u którego dopiero poprzez takie działania jak marketing niemal „wymusza” się pewien trend, potrzebę.

Już totalną bzdurą jest pisanie, że „także solidnie zaszkodziło rodzimym twórcom tego gatunku.” Nie mogło zaszkodzić, ponieważ polski horror jest tworem dość młodym, który dopiero po roku 2000 się kształtował. A w dzisiejszych czasach, nie ma nic wspólnego! Działalność wydawnictwa to biznes i jeżeli np. robi się za gęsto (weźmy kryminał) to wydawca szuka nowego sposobu zarobku, szuka ścieżki, na której nie będzie musiał rozpychać się łokciami, przy cholernie mocnej konkurencji. Stąd coraz większa ilość wydawców ponownie sięga po horror i ten rodzimy. Także obserwując rynek i w tym przypadku działalność małych, często internetowych wydawnictw. To, że Vesper nie wydawał dziesięć lat temu polskiego horroru, nie jest wynikiem, że w świadomości wydawcy to była dotychczas „kupa”. Inna sprawa, że pomimo mnogości – bo to fakt, polskich autorów, którzy wypłynęli w ostatnich pięciu latach, nie jest tak łatwo znaleźć pozycje dobre i wartościowe czy gwarantujące sukces. Mało tego, nawet na ten sukces wydawca musi zapracować poprzez działania marketingowe. A więc to, że nie wydaje się rocznie sto tytułów polskiego horroru, nie jest „klątwą lat 90”, a jakością polskiego horroru, która jest różna, jak w każdym gatunku. Mogę za to zgodzić się, że hasło „horror” było pomijane i traktowane po macoszemu na okładkach czy zapowiedziach książek. Jednak ponownie. Nie jest to moim zdaniem wynikiem bumu lat 90. I z tym mogę tylko się zgodzić.

Reasumując. Wmawianie ludziom jakiejś klątwy, upadku horroru, negacji gatunku przez odbiorcę i wydawcę z powodu rozpamiętywania tego co działo się dwadzieścia pięć lat temu, to bzdura. Horror lat 1990-94 przyniósł wiele dobrego, ale i złego. To był proces, który musiał nastąpić ze względu na sytuacje, w której znalazła się Polska. Mało tego, wcześniej taki trend obserwowano na zachodzie Europy. Oczywiście przyszło do nas to wszystko za późno – bo nie mogło wcześniej! Oczywiście, multum książek wtedy wydanych, to nawet nie „opowiastki do pociągu”. Z całym plecakiem złych i dobrych doznań, należy przyjąć, że polski czytelnik mógł w końcu zaczerpnąć powietrza z zachodu. Czy to się odbiło na dzisiejszej kondycji horroru w Polsce? Skąd!

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz