M. John
Harrison
Droga serca
(fragment)
Jeden
Niedocenianie snów
Pam
Stuyvesant zażywała lekarstwa, żeby radzić sobie z padaczką.
Często była po nich przygnębiona i trudna w obyciu, a Lucas, który sam
był nerwowy, nigdy nie wiedział, co robić. Po ich rozwodzie coraz częściej
polegał na mnie jako na pośredniku.
– Nie lubię
brzmienia jej głosu – tłumaczył. – Ty spróbuj.
Pod wpływem leków
śmiała się bez końca w krzykliwy, fałszywy sposób.
Chociaż Lucas przez lata starał się ją traktować ze współczuciem, ten śmiech
zawsze go żenował i irytował. Myślę, że się go bał.
– Spróbuj
wydobyć z niej coś sensownego.
Sądzę, że to
poczucie winy podpowiadało mu, że mam na nią łagodzący wpływ, jednakże nie
chodziło o jego własne wyrzuty sumienia, tylko o poczucie winy, które w jego
opinii łączyło całą naszą trójkę.
– Sprawdź, co
powie.
***
Oto, co tym razem
powiedziała:
– Posłuchaj,
jeśli wywołasz u mnie atak, Lucas Medlar gorzko
tego pożałuje. Zresztą, co go obchodzi, jak się czuję?
– Chodzi o to, że nie chcesz z nim
rozmawiać. Martwi się, że coś
się dzieje. Wszystko w porządku, Pam? – Nie odpowiedziała, ale wcale się
tego nie spodziewałem. – Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to może od razu mi to powiedz? – zasugerowałem delikatnie.
się dzieje. Wszystko w porządku, Pam? – Nie odpowiedziała, ale wcale się
tego nie spodziewałem. – Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to może od razu mi to powiedz? – zasugerowałem delikatnie.
Myślałem, że odłoży słuchawkę, ale
ostatecznie skończyło się na paroksyzmie ciszy. Dzwoniłem do niej z budki telefonicznej na środku Huddersfield. Dzielnica
handlowa wokół mnie była pełna bladego słonecznego blasku, ale wietrzna i zimna. Na później zapowiedziano deszcz ze śniegiem.
Minęła mnie dwójka albo trójka roześmianych i rozgadanych
nastolatków. (Jeden z nich powiedział: „Nie wiem,
co kwaśny deszcz ma wspólnego z moją karierą.
Właśnie o to mnie spytali. »Co pan wie o kwaśnym deszczu?«”). Kiedy się oddalili, usłyszałem
urywany oddech Pam.
– Halo? – odezwałem się.
– Oszalałeś?! – krzyknęła. – Nie mam
zamiaru rozmawiać o tym przez telefon. Zanim się
obejrzysz, wszyscy się dowiedzą! – Czasami bardziej
niż zwykle potrzebowała lekarstw; można się było zorientować kiedy, gdyż w takich chwilach wciąż powtarzała zwrot: „Zanim się
obejrzysz...”.
Jedne z pierwszych słów, jakie usłyszałem z
jej ust, brzmiały: „To się wydaje takie proste, prawda? Ale zanim się
obejrzysz, cholerstwo wymyka ci się z rąk”. Po czym
schyliła się nerwowo, żeby pozbierać kawałki stłuczonego szkła. Ile wtedy
mieliśmy lat? Dwadzieścia? Lucas uważał, że za pomocą języka odzwierciedlała
jakieś doświadczenia dotyczące lekarstw albo samej choroby, ale chyba nie miał
racji. Kolejny zwrot, jakiego często używała, brzmiał: „W końcu trzeba na
siebie uważać, co nie?”. Przeciągała słowa „uważać” i „nie”
w sposób, który jednoznacznie wskazywał na
nastoletnią manierę.
– Chyba
oszalałeś, jeśli myślisz, że powiem cokolwiek przez telefon.
– Więc przyjdę
wieczorem.
– Nie!
– Pam... – zacząłem, ale szybko się poddała.
– Przyjdź teraz
i miejmy to już za sobą. Nie czuję się najlepiej.
Ataki padaczki od dwunastego albo
trzynastego roku życia, regularnie jak w zegarku; a potem klasyczna migrena, żeby wypełnić luki:
komplikacja, którą, słusznie albo niesłusznie, zawsze łączyła z tym, co Yaxley pomógł naszej trójce zrobić, gdy byliśmy
studentami. Nie wolno jej się było denerwować ani ekscytować. „Oszczędzam
adrenalinę”, tłumaczyła. To był problem natury fizycznej, a nie psychologicznej: kwestia gruczołów. „Wtedy nie mogę
jej uwolnić”. Potem jednak ściany zbiornika pękały i wszystko
wypływało jednocześnie pod wpływem jakiegoś drobnego impulsu – zgubienia buta, spóźnienia się na autobus, deszczu – wywołując halucynacje, wymioty i utratę
kontroli nad jelitami. „A potem następuje euforia. To cudownie odprężające.
Zupełnie jak seks”, mawiała
z goryczą.
z goryczą.
– W porządku, Pam. Niedługo przyjadę. Nie martw się.
– Odchrzań się. – Potrzebowała słów wsparcia, ale ją denerwowały. – Wszystko się wali. Już widzę unoszące się światełka.
Kiedy tylko odłożyła
słuchawkę, zatelefonowałem do Lucasa.
– Więcej tego
nie zrobię – stwierdziłem.
Cisza.
– Lucasie? Z nią nie jest dobrze. Bałem się, że dostanie ataku
podczas naszej rozmowy.
– Ale się z tobą spotka? Chodzi o to, że
rzucała słuchawką, kiedy do niej dzwoniłem. Nie masz pojęcia, jakie to może być
męczące. Zobaczy się z tobą dzisiaj?
– Przecież
wiedziałeś, że się zgodzi.
– To dobrze.
Rozłączyłem się.
– Lucasie, drań
z ciebie – oznajmiłem
dzielnicy handlowej.
***
Luty. Dzień Świętego
Walentego. Śnieg i śnieg z deszczem
w całym kraju. Przez około pół godziny autobus z Huddersfield przemierzał zmęczone wioski robotnicze,
które zajęły się fryzjerstwem, hodowlą psów i niedofinansowaną
turystyką. Wysiadłem o piętnastej, ale miałem
wrażenie, że jest znacznie później. Tarcza kościelnego zegara była oświetlona,
a tajemniczy żółty blask wpadał ukośnie przez okno
w nawie, jakby ktoś przyświecał sobie
czterdziestowatową żarówką. Sznur samochodów nie miał końca, gdy czekałem, żeby
przejść na drugą stronę ulicy, a ich spaliny
parowały w mrocznym powietrzu. Jak na wioskę
panował tutaj spory hałas: opony syczały na mokrej nawierzchni, rozlegało się
pobrzękiwanie butelek z gazowanymi napojami, które
rozładowywano z ciężarówki przed pocztą, jakieś
dzieci, których nie widziałem, nieprzerwanie wykrzykiwały to samo słowo.
Niespodziewanie ponad te wszystkie odgłosy wybiła się czysta nuta trelu drozda,
a ja wyszedłem na ulicę.
– Jesteś pewien,
że nikt nie wysiadł z autobusu za tobą?
Pam trzymała mnie na
progu, nerwowo rozglądając się po ulicy, ale kiedy już wszedłem, sprawiała
wrażenie zadowolonej, że może z kimś porozmawiać.
– Lepiej
zdejmij płaszcz. Siadaj. Zaparzę ci kawy. Nie, tutaj, po prostu zepchnij kota z krzesła. Wie, że nie powinien tu leżeć.
To był stary kocur o matowym, suchym czarno-białym futrze, a kiedy go podniosłem, okazało się, że składał się niemal
wyłącznie z rozgrzanych kości. Postawiłem go
ostrożnie na dywanie, ale natychmiast wskoczył mi na kolano i zaczął się ślinić na mój pulower. Kolejny, młodszy
zwierzak, przycupnął na parapecie, gdzie niezręcznie przestępował z łapy na łapę pomiędzy kunsztownymi koszykami pełnymi
papierowych kwiatów, wyglądając na deszcz ze śniegiem i pusty
ogród.
– Złaź stamtąd! – zawołała Pam, wieszając mój płaszcz w malutkim przedpokoju.
Oba koty ją
zignorowały. Wzruszyła ramionami.
– Zachowują
się, jakby mieszkanie do nich należało. – Tak można
było wnioskować po zapachu. – To znajdy. Sama nie wiem,
po co je przygarnęłam. – Następnie dodała, jakby
wciąż mówiła o kotach: –
Jak się miewa Lucas?
– Zaskakująco
dobrze. Nie powinnaś zrywać z nim kontaktu.
– Wiem. – Na jej ustach mignął uśmiech. –
A co u ciebie? Prawie
wcale się nie widujemy.
– Nieźle, chociaż
czuję się staro.
– Jeszcze
niewiele wiesz – odparła. Stała w progu kuchni ze ściereczką w jednej
dłoni i filiżanką w drugiej. – Jak my wszyscy.
To była znajoma
skarga. Kiedy zobaczyła, że jestem zbyt zaaferowany, żeby jej wysłuchać,
wróciła do kuchni i zaczęła stukać naczyniami w zlewie. Usłyszałem odgłos wody nalewanej do czajnika.
Gdy go napełniała, powiedziała coś, czego nie dosłyszałem. Następnie,
zakręcając kran, dodała:
– Coś się
dzieje w Pleromie. Coś nowego. Czuję to.
– Pam, to
wszystko skończyło się dwadzieścia lat temu.
***
Prawdę mówiąc, nawet
wtedy nie byłem pewien, co zrobiliśmy. Pewnie wyda się wam to dziwne, ale dziś
pamiętam tylko pewien czerwcowy wieczór skąpany w słodko-zgniłej
woni kwiatów głogu, tak gęstej, że
niemal w niej pływaliśmy, jak również w gorącym wieczornym świetle, które przelewało się pomiędzy żywopłotami jak przejrzyste złoto. Pamiętam Yaxleya, ponieważ niełatwo go zapomnieć. Ale umyka mi to, co zrobiliśmy pod jego kierownictwem, oraz znaczenie tych czynów. Niewątpliwie coś straciliśmy: jeżeli chcecie, możecie to nazwać „niewinnością”, ja jednak uważałem, że takie postawienie sprawy rodzi zbyt wiele pytań.
niemal w niej pływaliśmy, jak również w gorącym wieczornym świetle, które przelewało się pomiędzy żywopłotami jak przejrzyste złoto. Pamiętam Yaxleya, ponieważ niełatwo go zapomnieć. Ale umyka mi to, co zrobiliśmy pod jego kierownictwem, oraz znaczenie tych czynów. Niewątpliwie coś straciliśmy: jeżeli chcecie, możecie to nazwać „niewinnością”, ja jednak uważałem, że takie postawienie sprawy rodzi zbyt wiele pytań.
Lucas i Pam od początku znacznie bardziej się tym przejęli.
Wzięli to sobie do serca.
A potem – może dwa albo trzy
miesiące później, gdy już nie mieliśmy wątpliwości, że coś poszło nie tak, gdy
sprawy po raz pierwszy przybrały niewłaściwy obrót –
to Pam i Lucas przekonali mnie, żebym porozmawiał z Yaxleyem, chociaż obiecaliśmy mu, że nigdy więcej się z nim nie skontaktujemy. Chcieli się dowiedzieć, czy można
jakoś odwrócić lub unieważnić to, co zrobiliśmy, i odzyskać
to, co utraciliśmy.
– To chyba tak
nie działa – ostrzegłem ich, ale widziałem, że mnie
nie słuchają.
– Będzie musiał
nam pomóc – stwierdził Lucas.
– Po co w ogóle to zrobiliśmy? –
spytała mnie Pam.
***
Pojechałem
następnego dnia. Pociąg był zatłoczony. Po drugiej stronie stolika, na
przeciwległym miejscu przy oknie, siedział wysoki czarnoskóry mężczyzna i rozglądał się z uśmiechem,
strzelając knykciami. Miał na sobie drogi brązowy jedwabny garnitur. Siedzenia
obok nas zajmowały dwie kobiety w średnim wieku,
które jechały na tygodniowe wakacje do Londynu. Bezustannie trajkotały o swojej poprzedniej wizycie: przeszły Tower Bridge
podczas wichury, a potem jadły pieczone ziemniaki
na północnym brzegu, podziwiając posąg delfina i dziewczyny,
oraz odwiedziły Greenwich. Ostatniego dnia wybrały się do zoo w Regent’s Park, gdzie, nieśmiało zaglądając do
niewielkich ogrzewanych pomieszczeń w pawilonie z gadami, z zaskoczeniem
dostrzegły tajskiego wodnego jaszczura o skórze,
która według jednej z nich wyglądała „jak płócienna
torba”.
Kobieta rozkoszowała
się tym porównaniem.
– Zupełnie jak
stara zielona płócienna torba – powtórzyła. – Nie zrobiło ci się nieswojo? –
naciskała, ale jej przyjaciółka sprawiała wrażenie znudzonej.
– Dlaczego?
– Przez tę
skórę!
Wtedy czarnoskóry
mężczyzna nachylił się i rzekł:
– Mnie robi się
tylko smutno.
Miał niski i przyjemny głos. Kobiety go zignorowały, więc skupił się
na mnie.
– Sam nie wiem
dlaczego. Po prostu skóra jaszczurów wydaje mi się nędzna i niedopasowana.
– Chyba nigdy
nie widziałem takiego zwierzęcia – odparłem.
– A co, gdyby ewolucja kierowała się ideologią? – spytał. – Przywiązywała
wagę do estetyki?
Kobiety przyjęły
jego słowa z taką obojętnością, że musiał wyjrzeć
przez okno; a chociaż potem raz czy dwa uśmiechał
się do mnie zachęcająco, jakby chciał powrócić do rozmowy, ostatecznie tego nie
zrobił.
Później poszedłem do
toalety, a następnie do bufetu. Kiedy tam byłem,
pociąg zatrzymał się w Stevenage; gdy wróciłem na
swoje miejsce, okazało się, że kobiety przesiadły się pod okno, a na miejscu czarnoskórego siedział grubas o czerwonej twarzy, który wyglądał jak starsza wersja H.G.
Wellsa, i większość drogi do Londynu przespał ze
zbolałą miną i dłońmi złożonymi na brzuchu.
Zaśmiecił stolik papierami po kanapkach, plastikowymi kubeczkami, pustą
miniaturką butelki po whisky oraz kartkami z gazety.
Tuż przed odjazdem pociągu obudził się, posłał mi podejrzliwe spojrzenie ponad
tym bałaganem i pchnął coś w moją
stronę.
– Gość, który
tutaj siedział, coś dla ciebie zostawił – odezwał
się z silnym północnym akcentem.
To była złożona w kwadrat kartka z notatnika,
na której napisano wyraźnymi, zachwycająco równymi literami: „Nie mogłem nie
zauważyć, jak bardzo podziwiałeś brzozy. Brzozowe lasy bardziej niż
jakiekolwiek inne należy oglądać w jesiennym
świetle! Wtedy zaskakujemy je podczas tańca, świętowania czegoś, co u drzew stanowi odpowiednik zwierzęcej natury. Tańczą
nawet w zimne bezwietrzne dni: konary jak
oświetlone kości uchwycone w ruchu – albo dopiero co znieruchomiałe –
w kłębach bladofioletowego dymu gałązek”.
List nie był
podpisany. Odwróciłem kartkę, ale niczego nie znalazłem na odwrocie.
Roześmiałem się.
– Był
czarnoskóry? – spytałem.
– Tak jest,
chłopcze – odrzekł grubas. –
Był. – Dźwignął się na nogi i,
ciężko dysząc, zaczął ściągać bagaż z półki. – Czarny w chuj.
Kiedy pociąg powoli
pokonywał ostatnią milę dzielącą nas od Londynu, zobaczyłem trzy arkusze z gazety, które wirowały przy górnych piętrach biurowca,
jak motyle zalecające się do kwiatu. Pleroma domaga się od nas namiętności
wobec świata, ten zaś ją odzwierciedla, chociaż robi to w zniekształcony
sposób.
Wciąż pamiętam
inteligentną gorliwość w uśmiechu czarnoskórego – cechującą go nieustającą potrzebę mówienia o świecie – i jego eleganckie ostre kości policzkowe, które były jak
plemienne blizny albo jedwabny garnitur: zaprojektowane, a
nie naturalne.
***
Chociaż Yaxley
nienawidził Muzeum Brytyjskiego, tak się złożyło, że zawsze żył w jego cieniu.
Spotkałem się z nim w kawiarni Tivoli, gdzie
bywał w każde popołudnie. Tamtego dnia na dworze
było wilgotno. Yaxley miał na sobie gruby, staroświecki czarny płaszcz; widząc
jednak jego nadgarstki, sterczące z rękawów,
długie, delikatne i brudne, pokryte otarciami,
jakby walczył z jakimś niewielkim zwierzęciem,
podejrzewałem, że pod spodem nie nosił marynarki ani koszuli. Wyglądał na
starszego niż był w istocie, garbił się, a jego szczękę porastała siwa szczecina. Czasami
zastanawiam się, czy to również była poza – chociaż
innego rodzaju – podobnie jak egzemplarz „Church
Times”, który zawsze nosił przy sobie, starannie złożony w
taki sposób, żeby pokazywać fragment nagłówka, ale którego nigdy przy nas
nie otwierał.
W tamtych czasach w Tivoli
zawsze grało radio. Podawali rozwodnioną kawę, zbyt gorącą, jak zazwyczaj bywa
z espresso, żeby miała jakikolwiek smak. Usiedliśmy
na stołkach przy oknie, opierając się łokciami o kontuar
zasypany brudnymi kubeczkami i niedojedzonymi
kanapkami, obserwując przechodniów na Museum Street. Po dziesięciu minutach za
naszymi plecami rozległ się wyraźny kobiecy głos:
– Tak naprawdę
dzieci nawet nie chcą spróbować.
Yaxley aż podskoczył
i obejrzał się ze spłoszoną miną, jakby czuł, że
musi odpowiedzieć.
– To tylko
radio – zapewniłem.
Popatrzył na mnie
jak na szaleńca i dopiero po jakimś czasie na nowo
podjął wątek:
– Wiedzieliście,
co robicie. Dostaliście to, czego chcieliście, i nikt
was w żaden sposób nie oszukał.
– Zgadza się – przyznałem.
Rozbolały mnie oczy:
Yaxley szybko stawał się męczący.
– Wszystko
rozumiem – dodałem. –
Nie w tym problem. Po prostu chciałbym móc ich
jakoś uspokoić...
Yaxley mnie nie
słuchał.
Mocno się rozpadało, przez co turyści – głównie
Niemcy i Amerykanie, którzy przyjechali do
Bloomsbury, żeby zwiedzić Muzeum Brytyjskie –
uciekli z ulic. Wydawało się, że wszyscy mają na
sobie nowe ubrania. Kawiarnia Tivoli szybko się wypełniła, a w powietrzu unosiła się woń
mokrych płaszczy. Ludzie szukający miejsc stale ocierali się o nasze plecy.
– Przepraszam,
przepraszam – mruczeli, a Yaxley
niemal natychmiast wpadł w rozdrażnienie.
– Psie gówna – oznajmił głośno rzeczowym tonem. Mam wrażenie, że ich
grzeczność podziałała na niego znacznie bardziej niż sama niedogodność. – Trzy pokolenia królików –
zakpił, gdy cała rodzina przepchnęła się obok niego, żeby dotrzeć do stolika w kącie. Najwyraźniej nikt się nie obraził, chociaż z pewnością go słyszeli. Przemoczona kobieta w fioletowym płaszczu weszła do kawiarni, zaczęła się
nerwowo rozglądać za wolnym miejscem, a kiedy
żadnego nie znalazła, szybko wyszła.
– Zwariowana
suko! – Yaxley zawołał w ślad
za nią. – Idź się walić. –
Popatrzył wyzywająco na pozostałych klientów.
– Chyba będzie
lepiej, jeśli porozmawiamy na osobności –
stwierdziłem. – Może w twoim
mieszkaniu?
Od dwudziestu lat
mieszkał w tym samym pokoju nad księgarnią
Atlantis. Widziałem, że nie ma ochoty mnie tam zabrać, chociaż to było tuż za
rogiem i już wcześniej go odwiedzałem. Początkowo
próbował udawać, że będziemy mieli problemy z dostaniem
się do środka.
– Sklep jest
zamknięty – odrzekł. –
Musielibyśmy skorzystać z tylnego wejścia. – W końcu przyznał: – Nie mogę tam wrócić przez najbliższą godzinę albo
dwie. Wczoraj w nocy zrobiłem coś, przez co teraz
może tam nie być bezpiecznie. – Uśmiechnął się
szeroko. – Wiesz, co mam na myśli – dodał.
Nie mogłem go
skłonić do dalszych wyjaśnień. Skaleczenia na jego nadgarstkach przypomniały
mi, jak spanikowani byli Pam i Lucas, kiedy
ostatnio z nimi rozmawiałem. Nagle zapragnąłem
koniecznie odwiedzić jego pokój.
– Zawsze możemy
porozmawiać w muzeum –
zaproponowałem. Pewnego popołudnia przed rokiem podczas przeglądania zbioru
rękopisów, na jednej ze stron „Chroniques d’Angleterre” autorstwa Jean de
Wavrin – niejasnej historii, której pełnej wersji
nikt nie zna – Yaxley natrafił na miniaturę, która
w dziwnych, nierzeczywistych odcieniach zieleni i błękitu przedstawiała koronację Ryszarda Lwie Serce.
Część miniatury się
poruszyła; nigdy nie zdradził, która to była część.
„Podobno to
koronacja, ale czy ci czterej mężczyźni niosą trumnę?”, napisał wtedy do mnie
niemal żałośnie. „No i kto idzie pod płóciennym
dachem – razem z biskupami,
chociaż sam nie jest biskupem?”.
Od tamtej pory w miarę możliwości unikał wizyt w tym
budynku, chociaż stale widział jego wysokie żelazne ogrodzenie na końcu ulicy.
Zwierzył mi się, że zaczął wątpić w autentyczność
niektórych eksponatów ze średniowiecznych zbiorów. Ale tak naprawdę się ich
obawiał.
– Tam byłoby
spokojniej – nalegałem.
Siedział zgarbiony
nad egzemplarzem „Church Times”, patrząc na ulicę i trzymając
przed sobą mocno zaciśnięte dłonie. Widziałem, że się namyśla.
– Pierdolona
kupa gówna! – rzekł w końcu.
Wstał z krzesła.
– Więc chodźmy.
Zresztą, już się pewnie przejaśniło. – Deszcz
skapywał z błękitno-złotego frontu księgarni
Atlantis. Na drzwiach wisiało wyblakłe powiadomienie: „Zamknięte na czas
remontu”. Usunięto wystawę okienną, choć wyglądało na to, że na półce zostało
kilka książek. Przez szybę z walcowanego szkła
widziałem „Drżenie zasłony” W.B. Yeatsa –
zawierające liryczne wezwanie do intuicyjnego rytuału „Hodos Chameliontos” – oparte na „Pamiętnikach Malte-Lauridsa Brigge”
Rilkego. Kiedy zwróciłem uwagę Yaxleya na to przypadkowe zestawienie, tylko
popatrzył na mnie z pogardą.
W księgarni unosił się zapach pociętego drewna i świeżego gipsu, ale na schodach ustępował on woni
gotowanego jedzenia. Yaxley zaczął szukać klucza. Na przeciwległych ścianach
jego wynajętego pokoju, który był dosyć duży i mieścił
się na górnym piętrze, znajdowały się pozbawione zasłon podwójne okna. Mimo
wszystko pomieszczenie nie było dobrze oświetlone. Przez jedno okno widać było
mokre fasady budynków przy Museum Street, jaskrawozielony osad na parapetach,
stiukowe woluty i girlandy szare od guana; po
drugiej stronie ukazywała się część poczerniałej wieży zegarowej kościoła
Świętego Jerzego w Bloomsbury, reprodukcja grobowca
Mauzolosa widoczna na tle pędzących obłoków.
– Kiedyś
słyszałem, jak ten zegar bił dwadzieścia jeden razy –
zagadnął Yaxley.
– Nie wątpię – odparłem nieszczerze. –
Poczęstujesz mnie herbatą?
Yaxley przez chwilę
milczał. Potem się roześmiał.
– Nie zamierzam
im pomóc – rzekł. –
Dobrze o tym wiesz. Nie pozwolono by mi tego
zrobić. Nasze czyny w Pleromie są nieodwracalne.
***
– Pam, to
wszystko skończyło się dwadzieścia lat temu.
– Wiem. Wiem o tym. Ale... – Nagle urwała,
po czym dodała zduszonym głosem: – Możesz tutaj
podejść? Tylko na chwilę?
Dom, jak wiele
budynków w Górach Pennińskich, wzniesiono na zboczu
doliny. Niemal pionową skarpę, na której stał, podtrzymywał prawie
dziesięciometrowy mur oporowy zbudowany bez zaprawy murarskiej, czarny od
wilgoci nawet w środku lipca, pokryty porostami i kępami paproci jak ściana urwiska. W zimowych miesiącach woda dzień w dzień
spływała po murze, skapując do kamiennej niecki z odgłosem,
który przypominał kapanie kranu w nocy. Na tyłach
domu znajdowało się przejście o szerokości zaledwie
pół metra, wypełnione popękanymi dachówkami i innymi
śmieciami.
– Wszystko w porządku – zapewniłem Pam,
która wpatrywała się z zaskoczeniem w gęstniejący mrok, przekrzywiając głowę i unosząc ścierkę do ust, jakby zrobiło jej się niedobrze.
– Wie, kim
jesteśmy – wyszeptała. –
Pomimo środków ostrożności, zawsze nas zapamiętuje.
Zadrżała, odsunęła
się od okna i zaczęła nalewać wodę do filtra
ekspresu do kawy, tak niezdarnie, że musiałem objąć ją ramieniem i powstrzymać.
– Lepiej
usiądź, zanim się poparzysz. Ja dokończę, a ty
opowiedz, co się stało.
Zawahała się.
– No dalej – zachęciłem ją. – Dobrze?
– Dobrze.
Przeszła do salonu i usiadła. Jeden z kotów
wbiegł do kuchni i popatrzył na mnie z wyczekiwaniem.
– Nie dawaj im
mleka! – zawołała. –
Wypiły trochę rano, zresztą zawsze mają po nim biegunkę.
– Jak się
czujesz? – spytałem. –
Chodzi mi o twoje zdrowie.
– Tak, jak się
można spodziewać.
Powiedziała, że
zażyła trochę propranololu na migrenę, ale ten nigdy jej nie pomagał. Co prawda
skracał napady bólu głowy, ale jako skutek uboczny powodował silne zmęczenie.
„Spowalnia pracę serca. Czuję, jak ono zwalnia”. Patrzyła na parującą kawę w filiżance. Para początkowo powoli się unosiła, a potem gwałtownie zawirowała, jakby pod wpływem słabego
podmuchu. Wiry tworzą się i znikają na powierzchni
głębokiej, gładkiej rzeki. Powolny ruch po spirali, nagłe zawirowanie. To, co
wydawało się spokojne, okazuje się złożone, a jedynym
wyjściem jest ruch.
Przypomniałem sobie
nasze pierwsze spotkanie:
Miała wtedy
dwadzieścia lat. Była drobną, pobudliwą, atrakcyjną dziewczyną, która nosiła dżersejowe
sukienki w kolorze mchu, żeby chwalić się swoimi
biodrami i talią. Później strach odebrał jej
delikatność. Po rozwodzie, w jej oszałamiających
rudych włosach pojawiło się kilka siwych pasemek, więc nierówno się ostrzygła i przefarbowała na czarno. Spotężniała. Jej ciało się
rozszerzyło i nabrało muskularnego ciężaru. Nawet
jej dłonie i stopy jakby urosły.
„Zanim się obejrzysz, stajesz się stary”, mawiała. „Zanim się obejrzysz”.
Po rozstaniu z Lucasem nie potrafiła długo
wytrzymać w jednym miejscu; przeprowadzała się co
około pół roku, chociaż nigdy daleko, zawsze do podobnych rozsypujących się,
ponuro urządzonych domków, co pozwalało podejrzewać, że szukała właśnie tego,
co czyniło ją nerwową i chorą; a także starała się ograniczyć do pięćdziesięciu
papierosów dziennie.
– Dlaczego
Yaxley nigdy nam nie pomógł? – spytała. – Na pewno wiesz.
***
Yaxley wyłowił dwie
filiżanki z plastikowej miski do mycia naczyń i włożył do nich torebki z herbatą.
– Nie mów, że
ty też się boisz! – rzekł. –
Więcej się po tobie spodziewałem.
Pokręciłem głową.
Nie byłem pewien, czy się boję. Dzisiaj też tego nie wiem. Herbata, gdy
wreszcie się pojawiła, miała wyraźnie tłusty posmak, jakby ją usmażył.
Zmuszałem się do picia, podczas gdy Yaxley obserwował mnie cynicznie.
– Lepiej usiądź – zasugerował. – Jesteś
wyczerpany.
Kiedy odmówiłem,
wzruszył ramionami i wrócił do naszej rozmowy,
jakbyśmy nadal byli w Tivoli:
– Nikt ich nie
oszukał ani nie udawał, że będzie łatwo. Z takiego
eksperymentu można wynieść coś dla siebie tylko wtedy, gdy zachowa się chłodną
głowę i podejmie ryzyko. Jeśli będziesz działał
ostrożnie, możliwe, że w ogóle nie pozwolą ci się
ruszyć. – Wyglądał na zamyślonego. – Widziałem, co spotyka ludzi, którzy tracą zimną krew.
– Nie wątpię – odparłem.
– Niektórych z nich trudno było rozpoznać.
Odstawiłem
filiżankę.
– Nie chcę
wiedzieć – odrzekłem.
– Na pewno nie.
Uśmiechnął się.
– Nadal żyli – dodał cicho – jeśli to cię
martwi.
– Namówiłeś nas – przypomniałem.
– Sami się
namówiliście.
Brudnozielona tapeta
oraz lepka żółta okleina mebli od razu pochłaniały większość światła, które
wpadało do pokoju od strony Museum Street. Reszta stopniowo wsączała się w przedmioty zalegające na podłodze, zmięte i nadpalone kartki maszynopisu, ścinki włosów, połamane
kawałki kredy, którą poprzedniej nocy narysowano coś na łuszczącym się
linoleum: pośród tych śmieci blask dogorywał. Chociaż wiedziałem, że Yaxley
prowadzi ze mną jakąś grę, nie rozumiałem jej zasad. Nie potrafiłem się zdobyć
na wysiłek, więc ostatecznie musiał mnie wyręczyć. Zaczekał, aż zbiorę się do
wyjścia.
– Pewnego dnia
będziesz miał tego dosyć – rzuciłem od progu.
Wyszczerzył się i pokiwał głową, a następnie
udzielił mi rady:
– Czy kiedyś
widziałeś, jak Joanna d’Arc klęka do modlitwy przy kasach biletowych na dworcu
St Pancras? A potem mały chłopiec przyprowadza coś,
co przypomina kozła, a ten na nią wskakuje i rżnie ją w promieniach
słońca? Wróć, kiedy będziesz wiedział, czego chcesz. Pozbądź się Lucasa
Medlara, to amator. Przyprowadź dziewczynę, jeśli musisz.
– Odpierdol
się, Yaxley.
Nie odprowadził mnie
na ulicę.
Tamtego wieczoru
musiałem to powiedzieć Lucasowi.
– Yaxley już
więcej nie będzie z nami rozmawiał.
– Chryste – odrzekł i przez chwilę
myślałem, że się rozpłacze. – Pam tak źle się czuje – wyszeptał. – Co
powiedział?
– Zapomnij o nim. Nie potrafiłby nam pomóc.
– Pobieramy się
z Pam – oznajmił
pośpiesznie Lucas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz