Olga
Haber: Oni
powieść grozy
Natalia jest na
życiowym zakręcie. Była świadkiem śmiertelnego wypadku, rozstała się z
mężczyzną i odeszła z pracy. Żeby zapomnieć o traumatycznych przejściach,
zaszywa się w drewnianym domku nad jeziorem. Zauroczona sporo młodszym
chłopakiem i pełna nadziei na lepsze jutro, powoli dochodzi do siebie. Sielska
okolica ma jednak swoje mroczne tajemnice – wokół dziewczyny zaczynają się
dziać niepokojące rzeczy. Natalia czuje się obserwowana, dręczą ją pełne krwi
senne koszmary, a okoliczni mieszkańcy zachowują się tak, jakby coś w nich
wstąpiło. Coś, co ma bardzo złe intencje i krąży wokół starego cholerycznego
cmentarza. Po serii
brutalnych wydarzeń kobieta postanawia wyjechać, jednak ONI z pewnością jej na
to nie pozwolą - osaczona, przerażona i bezwolna, powoli zamienia się w
sterowaną diabelską siłą marionetkę. I chociaż wszytko w niej krzyczy
„uciekaj”, nie ma już drogi odwrotu…
Videograf – Chorzów, październik 2014.
„Olga Haber raczy czytelnika historią pełną emocji,
plastycznych opisów i w większości żywych (przynajmniej do czasu!) bohaterów.
Tę powieść warto sprezentować zarówno komuś bliskiemu, jak i samemu sobie...
Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni.”
Kazimierz
Kyrcz - pisarz
„Zaskakująca, świeża, przewrotna - czegoś takiego jeszcze w
naszym horrorze nie było. Atmosfera gęstniejąca z rozdziału na rozdział,
tajemnica i poczucie osaczenia. Będziecie śnili po tej książce koszmary...”
Krzysztof T. Dąbrowski – pisarz, scenarzysta
Olga Haber
(pseudonim Katarzyny Misiołek) - Krakowianka, rocznik 74. Z wykształcenia jest
filologiem polskim; od dłuższego czasu współpracuje z kilkoma wydawnictwami
prasowymi. Interesuje się turystyką, psychologią, medycyną niekonwencjonalną i
Tarotem. Kocha czekoladę, stare filmy i Stephena Kinga. Niestety tego
ostatniego raczej bez wzajemności... "ONI" to jej debiut
powieściowy."
Maciek zjawił się w „Emilówce” wczesnym popołudniem.
Siedziałam na werandzie, usiłując nie myśleć o kosz-
marach minionej nocy, kiedy sąsiad zawołał mnie od furtki,
machając trzymaną w ręku gazetą.
— Aneta już ją przeczytała, możesz później wyrzucić —
powiedział, kiedy wyszłam mu naprzeciw.
— Dzięki. — Uśmiechnęłam się, biorąc od niego poczyt-
ny babski magazyn.
Przez chwilę przyglądałam mu się, usiłując wysondować,
z czym przychodzi, jednak nie potrafiłam zgadnąć. Zagadnę-
łam go o Anetę. Powiedział, że żona ma się dobrze, i szybko zmienił temat, pytając, czy mam chwilę.
— Odwiozłem ją do siostry i chciałbym pogadać.
— Jasne, siadaj. Mam mrożoną herbatę.
— Wolałbym piwo, jeśli to nie problem. Sobie też nalej,
bo to nie będzie łatwa rozmowa. Powiedziałbym, że przyda
ci się spora dawka wyobraźni, żeby w ogóle za mną nadążyć.
82
— O czym ty mówisz? — zdziwiłam się.
Przez chwilę myślałam, że sąsiad żartuje, ale jego łagod-
ne piwne oczy były wyjątkowo poważne. Przyniosłam dwie
butelki piwa i położyłam na stole otwieracz.
— Nie masz nic przeciwko piciu z gwinta?
Zapewnił mnie, że nic a nic, i usiadł w jednym z wikli-
nowych foteli na werandzie. Przez chwilę milczeliśmy — on
zbierał myśli, otwierając obie butelki, ja usiłowałam zgadnąć, czego może dotyczyć ta nagła sąsiedzka rozmowa.
— Zacznę od tego, że pewnie za kilka minut uznasz mnie
za jakiegoś czuba… Zeszłego lata próbowałem przeprowadzić
tę samą rozmowę z Emilem, ale kompletnie mnie zignorował
i obrócił wszystko w żart. Żebyś widziała, jaką miał minę.
Chyba tylko z czystej grzeczności nie roześmiał mi się pro-
sto w twarz, za co w sumie byłem mu wdzięczny.
— Miejmy nadzieję, że mam bardziej otwarty umysł.
— Uśmiechnęłam się, upijając kilka łyków przyjemnie schło-
dzonego piwa.
— Miejmy nadzieję — powtórzył Maciej, w niemym to-
aście uderzając swoją butelką w tę trzymaną przeze mnie.
— Chodzi o tę okolicę. Mieszkam tu od urodzenia i, wierz
mi, to, co ci teraz powiem, to nie żaden chory żart. Dzieje się coś złego. Znowu.
— Coś złego? — Przyglądałam mu się coraz uważniej.
Wyglądał zwyczajnie — na pewno nie był pijany i z całą
pewnością się ze mnie nie nabijał. W oczach miał powagę,
a drgająca nerwowo szczęka jasno dawała do zrozumienia,
że jest mocno zdenerwowany. Milczałam, czekając na dal-
szy ciąg jego niejasnych wywodów. Przeczesał palcami gęste
kasztanowe włosy i spojrzał mi prosto w twarz.
— Oni wrócili, Natalia — powiedział w końcu.
— Kto? — Parsknęłam nerwowym śmiechem, bawiąc się
zdjętym z butelki piwa kapslem.
— Może zróbmy to inaczej. Chodź, przejedziemy się po
okolicy — rzucił, odstawiając nietknięte piwo na niski stolik.
— Sama nie wiem… Nocą skaleczyłam się w duży palec
i, prawdę mówiąc, trochę kuśtykam — wahałam się.
— Podjadę po ciebie autem — powiedział, najwyraźniej
nie zamierzając łatwo ustąpić. — Natalia, to ważne. Muszę
przynajmniej spróbować z tobą pogadać! Jeśli coś ci się stanie, a ja wcześniej cię nie ostrzegę, nigdy sobie tego nie wy-baczę! — Podniósł głos.
Wyglądał na skrajnie zdenerwowanego — jego lewą po-
wieką zaczął szarpać jakiś tik, a palce bębniły po blacie nie-wielkiego stolika, przy którym siedzieliśmy.
— Muszę z tobą o tym pogadać, Natalia! Muszę, słyszysz?!
Nie zabiorę ci wiele czasu — nalegał. — Po prostu przejedź
się ze mną w pewne miejsce.
Przestałam ogarniać to, co do mnie mówi, zastanawiając
się, czy aby na pewno Maciek, z którym przez ostatnie lata
zjadłam jakąś tonę grillowanego mięsa, Maciek, który był
w tych stronach najlepszym przyjacielem Emila, i Maciek,
który zawsze wydawał mi się rozsądnym, inteligentnym face-
tem, to ten sam gość, który siedzi teraz na mojej werandzie.
— Nie wiem, czy…
— Będę za parę minut. Zamknij dom i czekaj przed bra-
mą — powiedział irytująco autorytatywnym tonem i zaraz
potem zerwał się na równe nogi.
Wyglądał na skrajnie zdesperowanego i wydawał się kom-
pletnie ignorować moją niechęć do rozmowy. Wzruszyłam
ramionami w niemym geście rezygnacji. „Co mi właściwie
szkodzi przejechać się z nim po okolicy?” — pomyślałam, na-
rzucając na ramiona cienki niebieski sweter. Po kilku upal-
nych, dusznych dniach, znacznie się ochłodziło; temperatu-
ra spadła do jakichś siedemnastu stopni, a wilgotne powie-
trze, wiatr i siąpiąca od czasu do czasu mżawka potęgowały
wrażenie chłodu.
Tuż przed czternastą wsiadłam do starego, zdezelowane-
go forda Maćka i ruszyliśmy wyboistą drogą w dół, w stro-
nę miasteczka. Zbierało się na deszcz, nad okolicą wisiały
ciężkie, sinoszare, złowrogie chmury. Pomyślałam, że nie-
co przypominają scenerię jakiegoś niskobudżetowego horro-
ru, i zachichotałam nerwowo, zerkając na Maćka. Prowadził
skupiony na ciągnącej się przez las wąskiej drodze. Nie je-
chałam z nim pierwszy raz — czasem, kiedy nie miałam jesz-
cze samochodu, Maciej odwoził mnie na dworzec autobuso-
wy i świetnie pamiętałam, że zazwyczaj, prowadząc, pogwiz-
dywał, bębnił palcami w kierownicę albo podśpiewywał do
wtóru z radiem. Tym razem jednak w samochodzie panowała
ciężka cisza, a mój sąsiad sprawiał wrażenie wyjątkowo przy-gnębionego. Zapytałam, dokąd jedziemy. Nie odrywając oczu
od szosy, mruknął, że zaraz zobaczę. Dziesięć minut później zjechał w jedną z pełnych kolein bocznych dróg i znacznie
zwolnił, przyglądając się mijanym drzewom.
— Jeszcze jakiś kilometr — zakomunikował.
Na miejsce dotarliśmy tuż przed deszczem. Zaczęło kro-
pić, kiedy Maciej zatrzymał samochód przy urokliwej sta-
rej kapliczce i wysiadł, żwawym krokiem ruszając wąską ścieżką.
— Nigdy tu nie byłam — stwierdziłam, kiedy udało mi
się go dogonić.
Po obu stronach wąskiej ścieżyny rosły bujne pokrzy-
wy i szybko pożałowałam, że nie przebrałam się w długie
spodnie. Skaleczony nocą palec, który byle jak okleiłam reszt-ką znalezionego w apteczce przylepca, pulsował i pobolewał.
W dodatku chciało mi się pić i łupało mnie w głowie.
— Maciek, czekaj — szepnęłam, zwalniając.
— Jeszcze kawałek — powiedział, nie oglądając się w moją
stronę.
Ciężkie krople letniego deszczu zwiastowały nadchodzącą
ulewę, co nie poprawiło mi humoru. „Co to za chaszcze?” —
zastanawiałam się, rozglądając dookoła. Nie licząc kapliczki, koło której zostawiliśmy samochód, w okolicy nie było śladu ludzkiej ręki. Las, pola, wąska droga, którą co najwyżej przejeżdżał czasem jakiś traktor albo rower…
— Jesteśmy! — powiedział Maciej, ruchem ręki wskazu-
jąc niewielkie, ogrodzone przerdzewiałym płotem poletko.
Brama z czarnymi metalowymi sztachetami była lekko
uchylona, jednak nie musiałam wchodzić do środka, żeby się
zorientować, dokąd zabrał mnie sąsiad.
— Cmentarz — szepnęłam, przyglądając się porośniętym
wysokim zielskiem, zaniedbanym nagrobkom.
Nagrobków było kilkanaście — od tych niewielkich, dzie-
cięcych, aż po imponujące, rodzinne grobowce z granitu. Pły-ty obrastał mech. Część wyrytych na nich napisów zatarł czas i zła pogoda, jednak niektóre były jeszcze wyraźne. Przysta-nęłam przy jednym z nich i, mrużąc oczy, zdołałam rozszy-
frować treść: „Aniela Cecylia Roch. Urodzona 1827, zmarła w 1831. Spoczywaj w pokoju, Aniołku”.
Maciej wszedł przez kutą bramę i ruszył w stronę na wpół
zrujnowanej niewielkiej kapliczki z wytłuczonymi witrażo-
wymi oknami.
— Dziwne… Często wybieraliśmy się z Emilem na wy-
cieczki rowerowe, ale jakoś nigdy nie zauważyliśmy tego cmentarza. Czemu mnie tu przywiozłeś? — zdziwiłam się.
Lunęło, a sweter, który narzuciłam na ramiona, powo-
li przemakał.
— Możemy wrócić do samochodu? — zapytałam, mając
niewielką ochotę na bezczynne tkwienie wśród ukruszonych
zębem czasu nagrobków zapomnianego cmentarza.
Rozcięty palec u nogi wciąż nieprzyjemnie pulsował, a wi-
zja spędzenia kolejnych kilku minut pośrodku letniej ulewy
nie wydawała mi się zbyt pociągająca.
— Jasne. — Maciek wzruszył ramionami.
Wyglądał na zawiedzionego, jednak bez sprzeciwu wy-
szedł z cmentarza i, torując mi drogę przez pełną pokrzyw
ścieżkę, ruszył w stronę pozostawionego przy polnej drodze
samochodu. Wsiadaliśmy do auta, kiedy ciemne niebo roz-
darła srebrna błyskawica. Chwilę później nad okolicą głucho przetoczył się grzmot, a coraz bardziej zacięty deszcz zabęb-86
nił o dach samochodu. Maciek sięgnął na tylnie siedzenie
i podał mi beżową męską bluzę.
— Załóż, nie siedź w tym mokrym swetrze.
Przebrałam się, nieco zażenowana faktem, że siedzę w sa-
mochodzie z przystojnym i w dodatku cudzym facetem.
— W tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym wybuchła
tutaj cholera. Na tym cmentarzu spoczywają tylko ci, których zabiła epidemia — powiedział nagle Maciej.
— Zaraz, chcesz powiedzieć, że wszyscy ci ludzie…?
— Zmarli na cholerę. Cmentarz jest oczywiście nieczynny
prawie od dwóch wieków, a zapadającymi się w ziemię groba-
mi opiekują się okoliczni zakonnicy. W każdym razie to tutaj zaczęło się to, o czym chcę ci powiedzieć. Było parne, peł-
ne gwałtownych burz lato. Chodziłem wtedy do podstawów-
ki. Właśnie odszedł od nas mój ojciec. Znalazł sobie jakąś
owdowiałą babę w sąsiednim miasteczku i spakował manat-
ki, nie do tego jednak zmierzam. Najpierw była burza — ta-
kiego gradu nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy. Walił
o dachy tak, że nie było w okolicy domu bez żadnych szkód.
Ukruszył dachówki, powybijał szyby, ściął w ogródku uko-
chane rośliny matki. Tego samego popołudnia piorun uderzył
w starą drewnianą dzwonnicę. Płonęła jak pochodnia i nie
udało jej się już uratować. Po burzy przyszła wichura, która zerwała sąsiadom dach i powyrywała z korzeniami słabsze
drzewa. Bojaźliwe stare kobieciny zapalały w oknach grom-
nice, struchlałymi ze strachu wargami szepcząc zdrowaśki.
Aż nagle wszystko ucichło — zza ciężkich granatowych chmur
wyszło słońce, a po burzy nie było nawet śladu. Tyle że coś musiało się wtedy stać, bo nagle wszystko się zmieniło. Za-częło się od zwierząt… całkiem oszalały. Psy szarpały się na łańcuchach, skowycząc całymi nocami, bydło zaczęła nękać
choroba, której nijak nie potrafił zdiagnozować tutejszy we-terynarz. W ciągu jednego miesiąca do tej pory spokojne do-
mowe psiaki pogryzły szóstkę maleńkich dzieci i niemal na
śmierć zagryzły staruszkę — kontynuował sąsiad.
Słuchałam, nie bardzo rozumiejąc, o czym on mówi. Gwał-
towny deszcz bębnił o dach auta; zaparowały szyby.
— Ludzie zaczęli opowiadać mrożące krew w żyłach hi-
storie… Że czują się obserwowani przez ich własne zwie-
rzęta i porozumiewają się z nimi telepatycznie. Że w okoli-
cy obudziło się zło i coś czai się w lasach. Miesiąc po tamtej burzy zaginęła młoda ciężarna dziewczyna. Przez ponad ty-dzień szukało jej całe miasteczko — strażacy, księża, nowy
lekarz, nastoletnie dzieciaki, staruszki, wszyscy. Każdy kto miał tyle siły, żeby wejść w las i szukać, przeczesywał teren.
Matka zaginionej powiedziała, że dziewczyna nocą wyszła
z domu do ogrodu i przepadła jak kamień w wodę.
— Nie znalazła się do tej pory? — zapytałam.
— Znalazła się. Na tym cmentarzu.
— Żywa?
— Nie. Ktoś żywcem wyjął z niej dziecko, a później…
— Maciek, przestań! Nie chcę tego słuchać! — krzyknęłam.
— Takie są fakty. To nie żadna legenda czy głupia miej-
scowa opowiastka. Zmasakrowane ciało z bestialsko rozpru-
tym brzuchem znalazł proboszcz, a lokalne gazety rozpisy-
wały się o tym przez ładnych kilka miesięcy. Było mnóstwo
spekulacji i kilku podejrzanych, jednak ostatecznie sprawa
pozostała nierozwiązana.
— To straszne — szepnęłam, zapatrzona w spływające po
przedniej szybie strugi ulewnego deszczu.
— Owszem, ale to dopiero początek. Kilka dni po odnale-
zieniu zwłok młodej matki ktoś zdewastował cmentarz. Po-
wtykał do góry nogami drewniane krzyże, wyjął z ziemi kil-
ka trumien i rozsypał kości po całym terenie wokół kaplicy.
Ucierpiały zwłaszcza groby dziecięce, co było strasznym cio-sem dla okolicznych rodzin.
— Ktoś zniszczył trumny i porozsypywał kości? Przecież
ci ludzie zmarli na cholerę, nie bał się? Był chory psychicznie?
— Nie wiem. Tak samo jak nie wiem, czy zrobił to ktoś,
czy coś.
— Coś? — zapytałam cicho.
Maciej w zamyśleniu pokiwał głową. Po chwili zaczął mó-
wić dalej:
— Ludzie zaczęli panikować. Zjechali się dziennikarze, cmentarz na jakiś czas ogrodzono policyjną taśmą i pilno-wano przez całą dobę, ale co to dało? W tym samym czasie
w okolicy pojawił się wielki szary pies. Z wyglądu przypomi-nał odrobinę wilczarza irlandzkiego, ale ci, którzy go widzieli, przysięgali, że jest o wiele większy. Istna bestia.
— Daj spokój, to jakaś bzdura — żachnęłam się.
— Słuchaj dalej, później ocenisz, czy to bzdura, czy nie.
— Byłeś wtedy dzieciakiem, Maciek! Ile miałeś lat?
— Jedenaście, i wierz mi — byłem na tyle duży, żeby zro-
zumieć, że coś się dzieje.
— Ale co się właściwie działo? Ktoś zdewastował cmen-
tarz, z rąk szaleńca zginęła kobieta, po okolicy kręcił się duży pies, a burza zniszczyła dachy? Takie rzeczy się zda-rzają, Maciek!
— To jeszcze nie wszystko. Tamtego lata nastoletni syn
miejscowego nauczyciela zabił swojego pupila. To był owcza-
rek niemiecki, piękne stworzenie. Niespełna trzyletni, z we-sołym usposobieniem. Imponujące i wyjątkowo lubiane przez
sąsiadów zwierzę. Chłopak też za nim przepadał, praktycz-
nie byli nierozłączni. Aż tu nagle zabiera go do szopy i zabija siekierą. Walił na oślep, dopóki nie powstrzymał go ojciec.
Podobno na starego też się wtedy zamachnął, ale szczęściem
mężczyźnie udało się uciec.
— Nie wiem, czy chcę tego słuchać — szepnęłam.
— Przepraszam. W każdym razie powoli zmierzam do
sedna. Chłopak zabił swojego ukochanego psa, a kiedy za-
pytano go dlaczego, powtarzał, że mu kazali. „Oni mi kaza-
li” — mówił w kółko. W końcu wylądował w wariatkowie.
— Widocznie miał problemy psychiczne. Niektóre choro-
by umysłowe ujawniają się dopiero w wieku dojrzewania —
powiedziałam, siląc się na lekki ton.
Nie chciałam być niegrzeczna, więc słuchałam, dając są-
siadowi szansę na wygadanie się, jednak cała ta rozmowa już dawno przestała mi się podobać.
— Może chorował psychicznie, a może nie… Jego ojciec
przysięgał, że nigdy wcześniej nie miał z synem żadnych problemów. Podobnie było z tą małą od naszych sąsiadów, Ewą.
Kiedy doszło do tamtej tragedii, właśnie skończyła piętna-
ście lat. Dziewczyna miała brata, trzyletniego, pucułowate-
go blondynka, którego uwielbiała. Dzieciak łaził za nią wszę-
dzie, ale nigdy jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie —
chętnie się nim zajmowała, wyręczając chorą na cukrzycę matkę. Aż pewnej nocy zabrała chłopca na spacer i utopi-
ła w pobliskim jeziorze. Zgadnij, co powiedziała śledczym.
„Oni mi kazali”…
— Oni, czyli kto?! — wybuchłam.
— Myślę, że już znasz odpowiedź, chociaż nawet w du-
chu boisz się przyznać, że wiesz… Pojawiają się raz na kilka lat. Zawsze zaczyna się od serii gwałtownych burz i dziw-nych zielonych błyskawic. Później ludzie szaleją, okaleczają się, zabijają, miewają nocne koszmary, zaniki pamięci i bóle głowy. Gubią czas, nie pamiętają, co robili w ciągu dnia, sta-ją się aroganccy, zawistni, zazdrośni, małostkowi i okrutni.
Aż nagle wszystko mija, żeby znowu wrócić po jakimś cza-
sie. Pierwszy raz pojawili się, kiedy miałem jedenaście lat.
Po czterech latach wrócili, później nie było ich przez dłuższy czas i w końcu znowu tutaj są. Ten nocny spacer Anety, te jej majaki… Co wam powiedziała? Bredziła bez sensu, praw-da? To oni, Natalia! Wiem to ja i ci, którzy nie boją się uwie-rzyć w niewygodną prawdę. Reszta udaje, że nic złego się nie dzieje, mając nadzieję, że tym razem oni nie trafią do nich.
— Nie wierzę. To niemożliwe, to jakaś kompletna
bzdura! Chcesz powiedzieć, że co? Że tę okolicę odwie-
dza UFO?
— UFO, obcy, kosmici, szarzy — nazywaj ich, jak chcesz.
W każdym razie oni tu są i myślę, że już o tym wiesz. "
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz