– Wzdłuż Nilu słyszy się wiele plotek. – Suma wstał, a
niedopasowane szorty khaki opadły mu sporo poniżej kolan. Ten widok z pewnością
rozbawiłby wielebnego, gdyby nie namacalna, zmuszająca do powagi bliskość
starożytnego grobowca. – Nie powinien pan wierzyć we wszystko, co pan słyszy.
– A jednak życzy pan sobie, bym brał na poważnie
pańskie insynuacje.
– Tak. – Oczy przewodnika zwęziły się, jego głos
zniżył się do szeptu. – Bo są prawdziwe.
Ale jak już wspomniałem, decyzja należy do pana. A teraz życzę dobrej nocy,
wielebny. Przyjemnych snów.
Mason patrzył za odchodzącym, który zdawał się nie tyle
iść, co sunąć na swych krótkich nogach, póki nie pochłonęła go ciemność.
Wielebny zaczął rozwijać koce na miękkiej, piaszczystej
ziemi, lecz znów przyłapał się na spoglądaniu w mrok. Zadrżał. Pustynne noce
były zimne; za dnia wędrowca przypiekało słońce, po zmroku przenikał go mróz. Ten
wieczór wydawał się jednak Masonowi wyjątkowo lodowaty. Może powinien
podtrzymać wygasający ogień, pofolgować prymitywnym instynktom, które mówiły
mu, że blask płomieni przegoni dzikie zwierzęta. Coś przebiegło przez jaskinię,
skryte w mroku, a on poderwał się. Zapewne szczur, roiło się od nich na terenie
wykopalisk. Były niegroźne, w odróżnieniu od skorpionów i węży. Mason zatrząsł
się, usiłując zrzucić z siebie nieokreślony lęk. Nie było tu niczego, przed
czym nie ochroniłaby go wiara. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie
ulęknę…
Gdy legowisko było już gotowe, uklęknął i spróbował
oczyścić umysł modlitwą. Nie było łatwo. Szczur biegał w tę i z powrotem,
poszukując resztek jedzenia. Nagły zryw zimnego pustynnego wiatru poderwał
chmurę piachu i dmuchnął nią wprost w duchownego, jakby jakiś podszyty jadem
głos powtarzał przestrogę Sumy w sobie tylko znanym języku. Jesteś
złodziejem, wielebny, hieną cmentarną!
Kiedy Mason otworzył oczy, żar dogasał, wydzielając mdły
poblask, w którym wydłużały się cienie – mroczne sylwetki żyjące własnym życiem
i dotykające mężczyzny swoimi lodowatymi palcami. W ciężarówce leżała strzelba
i trochę amunicji – rozważał pójście po nią, ale robiąc to, uległby tylko
dziecinnym strachom. Jak wtedy, gdy rodzice kazali mu spać w osobnym pokoju.
Groza tych kilku pierwszych nocy nadal żyła w jego pamięci. Słyszał szepty,
drżąc pod przykryciem, czuł palce muskające go przez pierzynę, szturchające go,
gdy podskoczył, jakby z niego kpiły. Dziecinne lęki, które w końcu minęły. Do
czasu. Naciągnął koce aż na głowę.
Nasłuchiwał. Szczur poszedł sobie, prawdopodobnie zmęczony
ciągłym poszukiwaniem jedzenia, i wrócił spać do swojej nory. Mason chciałby
móc usnąć. Nagle opuściło go zmęczenie. Być może powinien pójść po latarkę i
próbować czytać. Ale to oznaczałoby wyjście na zewnątrz po ciemku…
Głosy! Całkiem jak te, które pamiętał ze szczenięcych
lat; niemożliwe do rozszyfrowania szepty, jakby jakieś demony przyczaiły się w
cieniach i drwiły z niego. Zacisnął powieki, zatrząsł się gwałtownie.
Coś sprawiło, że otworzył oczy. Gdzieś w pobliżu zapaliło
się światło, tak jak kiedyś, gdy matka zaglądała do niego, by sprawdzić, czy
już śpi. Widział je przez koce, przeszywający złoty blask, tak jasny, że musiał
mrużyć oczy. Ze zgrozą szukał racjonalnego wytłumaczenia. Być może to po prostu
dopalające się drwa buchnęły płomieniem. Musiał mieć pewność. Bez tchu, bojąc
się patrzeć, podniósł się i wychynął ze swego legowiska.
Scena, która mu się ukazała, wydusiła z okolonych siwą
brodą ust pełne zdumienia stęknięcie, które przeszło w jęk przerażenia. Niedorzeczne,
to nie mogło się dziać naprawdę! To senna mara spłodzona w pustynnej gorączce,
halucynacja wywołana przez myśl o przesądach Sumy, przez tubylców, którzy
unikali tego miejsca po zmroku. Patrzył, wciąż usiłując przekonać samego
siebie, że ma przed oczami tylko wytwór wyobraźni, majaczenie starego człowieka.
Jaskinia albo zogromniała, albo dopiero ukazała swoje
prawdziwe rozmiary, wcześniej maskowane ciemnością. Tyle że nie była już
jaskinią, a wielką komnatą o gładkich ścianach: grobowcem, takim, jaki mógł
czekać za ciężkimi drzwiami odkrytymi w pobliskim wykopie. Cała scena skąpana
była w promienistym, złotym świetle, jakby do mrocznego wnętrza wdzierała się
łuna zachodzącego słońca. Mason nie przestawał patrzeć. Pośrodku pomieszczenia
ujrzał mały, prosty sarkofag. Jego widok napełnił wielebnego smutkiem, aż obraz
rozmazał mu się przed oczami, zasnuł mgiełką; trumienka przyciągała wzrok niby
jakąś hipnotyczną mocą.
Temperatura spadła o kilka stopni, a światło przygasło,
sprowadzając z powrotem cienie. I wtedy
na oczach duchownego wieko trumny zaczęło się unosić, jakby malutki lokator
powrócił do życia – albo wcale nie był martwy.
Wielebny Mason pragnął oderwać wzrok; chciał krzyczeć,
chciał wyrwać się z tego niepojętego królestwa śmierci. Jednak miał wrażenie,
że stracił panowanie nad własnym ciałem, jakby jakaś obca siła zmuszała go do
śledzenia biegu wydarzeń, do chłonięcia grozy tego niesamowitego
zmartwychwstania.
Wieko sarkofagu odskoczyło na bok. Biała, odziana w długą
tkaninę postać usiadła, obnażając się, a jej rysy oraz nagość ukazały się w całym
majestacie. To nie dziecko, lecz kobieta, drobna, ale niesłychanej urody. Jej
pełne, czerwone usta poruszały się, gdy rozglądając się z przestrachem,
wypowiadała niesłyszalne słowa. Wielebny rozumiał je wszystkie, choć żaden
dźwięk nie docierał do jego uszu. Błagała go.
– Zabierz mnie stąd, o nieznajomy, a także mojego
ukochanego, który jest tu ze mną pogrzebany. Zabierz nas do swego kraju i
uwolnij od klątwy, którą nas obłożono. Zaklinam cię!
Masonowi wydawało się, że dostrzega w pewnej odległości
drugi sarkofag, większy i całkiem nieruchomy – ale mogło to być jedynie przywidzenie.
Takie jak to przed jego oczami!
– To nie złudzenie, nieznajomy. – Zdawała się
czytać w jego zmąconym umyśle, który wciąż szukał logicznego wytłumaczenia. – Jam
jest Dalûkah, zniewolona kapłanka tego, którego imienia nie śmiem nawet
wymówić. A tam leży mój kochanek, żołnierz Ãba-aner. Zbrodnią, którą
popełniliśmy, była miłość. Uwolnij nas, zaklinam cię, zabierz nas z tego
grobowca do twej krainy, póki jest jeszcze czas. Zanim ponownie skażą nas na
śmierć i pogrzebią na wieczność.
Jej głos zanikał, światło załamywało się, powracała
ciemność. Mason znów znalazł się w mrocznym odosobnieniu jaskini, świadom, że
to, czego doświadczył, nie było ani snem, ani halucynacją. To zdarzyło się
naprawdę, bez najmniejszej wątpliwości.
*
Gdy duchowny wynurzył się z jaskini następnego ranka, Suma
zdążył już zniknąć. Ślady kół wiodły w głąb pustyni – gdy przykryje je niesiony
wiatrem piach, będzie tak, jakby przewodnik nigdy nie istniał. Jeszcze jedna
legenda, która mogła, ale nie musiała być prawdziwa.
Mason był zmęczony, jakby wcale nie spał, a za oczami czuł
uporczywy ból, który wraz z upływem dnia mógł się tylko nasilić. Znów wrócił
myślami do sceny w komnacie: piękna kobieta upraszała go, by ją zabrał, by
uwolnił ją od starożytnej klątwy. Lecz jak miał jej pomóc, skoro nie został po
niej już żaden ślad? Jaskinia nie skrywała tajemnych wnęk, w mroku nie schowano
ani jednej trumny.
Z natłoku niespokojnych myśli wyrwało go pojawienie się tubylców.
Powinno ich być pięciu, ale część umknęła, ulegając przesądom i tchórzostwu. Zostało
dwóch, starszy mężczyzna i chłopiec – możliwe, że ojciec i syn, ale duchowny
nie zadał sobie trudu, by to potwierdzić. Słońce już wzeszło i chłód podziemi z
pewnością wydawałby mu się atrakcyjną perspektywą, gdyby nie wspomnienie nocnej
wizji.
– Tamci odeszli. – Stary pokazał palcem na pustynię. –
Poszli za Sumą. On też się bał.
– Ale ja się nie boję, bo nie ma czego. – Wielebny
Mason miał nadzieję, że jego oblicze nie zdradzi oznak lęku, który nadal
odczuwał. – Im szybciej wejdziemy do grobowca, tym lepiej. Przy odrobinie
szczęścia wyniesiemy się stąd przed zmrokiem.
Zewnętrzne drzwi stanowiły większą przeszkodę, niż
przypuszczali, i minęły trzy godziny, nim z pomocą łomów i dłut udało im się
wreszcie przebić do suchego, zatęchłego korytarza.
Mason stanął wewnątrz, mając wrażenie, że znalazł się w
próżni, gdzie nie płynie czas, na pomoście między dwoma cywilizacjami.
Przytrzymał się ściany, czując nagły zawrót głowy. W pylastym mroku rysował się
kontur wewnętrznych drzwi, za którymi znajdowało się…
– Złe miejsce. – Stary kurczowo przyciskał do siebie
chłopca. – Bardzo złe miejsce. Spójrz! – Jego głos przerodził się w pisk,
wyciągnięty palec zadrżał.
– To tylko malowidło – powiedział duchowny, czując, że
w jego mowę również wkradło się drżenie. Na wąskiej płycie okalającej drzwi
wyryty był dwugłowy wąż z przeszywającymi oczami, przed którymi nie sposób było
się ukryć.
– To znak Seta! – Stary tubylec wycofywał się,
ciągnąc za sobą chłopca. – To przeklęte miejsce. Uciekajmy stąd zanim
zostaniemy zamordowani jak Ozyrys, zanim pomrzemy jak Dalûkah i Ãba-aner!
– Wyjdźcie teraz, a nie dostaniecie zapłaty! – wrzasnął
Mason, budząc echo w zamkniętej przestrzeni.
– Pieniądze nieważne.
– Słuchaj. – Poruszając się z nieoczekiwaną w jego
wieku sprawnością, zagrodził im drogę. – Nie pozwolę wszystkim uciec, kiedy cel
jest już w zasięgu wzroku. Będę się targował. Pomóżcie mi obalić te drzwi, a
zapłacę wam waszą należność i puszczę was. Do grobowca wejdę sam.
Tubylec zaczął ssać bezzębne dziąsła, znów spojrzał na
malowidło na drzwiach. Chłopiec szarpał go, płacząc i prosząc, żeby odeszli już
teraz.
– Dobrze, wyważymy dla ciebie drzwi. Ale zaraz potem
nam zapłacisz i odchodzimy.
Mason skinął głową, pozwolił sobie na wyraźne westchnienie
ulgi, a potem podniósł łom.
* * *
Był teraz sam. Nasłuchiwał stukotu kroków, gdy tubylcy
oddalali się, i zastanawiał się, czy powinien pójść za nimi. Nie, nie gdy
dotarł już tak daleko, nie gdy wydał istotną część swych oszczędności, by
odnaleźć grobowiec. Było ledwie południe; mógł pracować pięć lub sześć godzin,
wynieść tyle, ile zdoła w tym czasie, potem załadować ciężarówkę i oddalić się
przed zmrokiem. Za wszelką cenę musiał oddalić się przed zmrokiem!
Wziął głęboki wdech i przeszedł przez rumowisko, wiedząc,
że w tym właśnie momencie cofa się w czasie, przekracza próg królestwa
umarłych. Powłóczył nogami; we wściekle trzęsącym się świetle latarki widać
było kurz unoszący się przy każdym ruchu.
Wielebny Mason wzdrygnął się i prawie zerwał się do
ucieczki, lecz strach zdążył pozbawić go kontroli nad członkami. Wnętrze – zwykła,
pozbawiona ozdób komnata z małym sarkofagiem w centrum – wyglądało bardzo
znajomo. Natychmiast je rozpoznał. To właśnie o tym miejscu śnił, ten grobowiec
widział w swojej wizji!
O dziwo strach opuścił go z wolna, gdy stał tak w środku,
przesuwając snopem światła po łuku. Komnata miała mniej niż dwadzieścia metrów
kwadratowych. Była skromna w porównaniu z innymi, które miał okazję oglądać,
jej prostota kontrastowała z ich majestatem. Zdawało się, że w tym miejscu zmarli
mogli spoczywać w spokoju… Ale czy aby na pewno?
Spodziewał się, że znajdzie drugą trumnę. I faktycznie, stała
na podwyższeniu: skrzynia znacznie większa od tej pierwszej, pozbawiona
jakichkolwiek rzeźbień czy malowideł.
Przesunął promień latarki w lewo i podskoczył odruchowo,
gdy światło odbiło się od dwóch par błyszczących oczu. Ukazał mu się amulet, również
przedstawiający dwugłowego węża – złowrogiego, lśniącego upiornie Seta. Tuż
obok, na samotnej półce stała obsydianowa głowa wielkości piłki do krykieta, o
sprawnie wyrzeźbionych rysach i arystokratycznym spojrzeniu, pełnym dumy, ale
nie wrogości.
– Dziwne – powiedział głośno wielebny, czując ulgę na
dźwięk własnego głosu. – Grobowiec tej wielkości, a jednak nie zawiera żadnych
skarbów. Nie ma też śladów rabunku. Żadnego jedzenia dla wzmocnienia ka
w ich długiej podróży, żadnych kosztowności, mimo iż zmarli bez wątpienia
pochodzili z bogatego rodu.
Zaczął podchodzić do mniejszej z dwóch trumien niczym
przyciągany jakąś siłą, jakby nie sprawował już kontroli nad własnymi
działaniami. Przesunął palcami po wieku, ale nie znalazł żadnych mocowań, a
jedynie pojedynczy zawias, który ustąpił tak łatwo, że można by pomyśleć, iż
naoliwiono go wczoraj. Wieko uniosło się i uchyliło bezdźwięcznie. Wtedy
powrócił strach! Przed wielebnym leżała Dalûkah. Wyglądała identycznie jak
wczorajszej nocy, gdy błagała o pomoc!
Nie chciał
patrzeć, wolałby zatrzasnąć trumnę i odejść, pójść w ślady Sumy i tubylców. Nagle
poczuł przytłaczające zło, zimną, odpychającą, niewidzialną siłę; spojrzenie dwóch
par złośliwych ślepi przeszywające go jak promień lasera. Pył zgęstniał, snop
latarki z ledwością wyłaniał nieruchomą sylwetkę leżącą na dnie sarkofagu.
Mason ujrzał jej twarz spozierającą spośród warstwy lnianych pasów,
poluzowanych tak, jakby ktoś starał się zrobić miejsce na wzięcie oddechu – jak
gdyby Dalûkah nie była martwa i
potrzebowała powietrza.
Jakże pięknie wyglądała, nieskażona upływem tysięcy lat. W
jej oczach nadal widać było blask, jej długie, ciemne włosy wciąż nie straciły
połysku. Po chwili jednak Mason poczuł grozę na widok rany, paskudnego cięcia
pod lewą piersią, gdzie bezlitosne ostrze przeszyło ją i okaleczyło, by zostać
wyciągnięte dopiero, gdy upadała skrwawiona na podłogę.
Jej oczy wciąż patrzyły rozumnie. Wielebny przytrzymał się
krawędzi trumny, walcząc z falą zawrotów głowy. Ujrzał, jak usta poruszają się.
Wydobył się z nich łagodny głos, przywodzący na myśl szemranie fal na
opuszczonej plaży:
– Nie zawiodłeś
mnie, nieznajomy. A teraz zabierz mnie i żołnierza Ãba-anera byle dalej od tego miejsca, do twego kraju, gdzie wreszcie
uwolnimy się od klątwy. Nie zwlekaj, bo pozostając tutaj, narażamy się na
wielkie niebezpieczeństwo!
Odmowa nawet nie
przeszła duchownemu przez myśl. Zastanawiał się tylko, jak w pojedynkę wyniesie
dwa ciała z grobowca. Wiedział jednak, że jakoś mu się uda. Byli tu
nieszczęśliwi, a gdzie indziej mieli szansę odnaleźć spokój. Dziewczyna prosiła
o pomoc – nie zamierzał jej zawieść.
Mumia Dalûkah nie
stanowiła kłopotu, gdyż była lekka jak dziecko. Uniósł ją bez trudu, przycisnął
do piersi, przebrnął przez zewnętrzną komnatę i wszedł po długich schodach. Nie
zatrzymując się na odpoczynek, wrócił po trumnę.
Potem przyszła
kolej na Ãba-anera. Chłód grobowca powitał wielebnego raz jeszcze, jak lodowata
bariera zagradzająca dostęp przybyszom. Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną… A jednak trawiło go dojmujące
uczucie samotności.
Mężczyzna był
wysokim, przystojnym przedstawicielem swej epoki; jego rysy wskazywały na
zaciekłość charakteru, choć w oczach malowała się skrywana łagodność, a także
coś więcej – głęboki smutek. Muskularna sylwetka skażona była jedynie
przez ranę od miecza, identyczną z tą, która szpeciła ciało Dalûkah. Okropne cięcie bez wątpienia sięgało
aż do serca.
Rozległ się syk – być
może spowodowany podmuchem pustynnego wiatru, płynącym w głąb otwartego tunelu,
do którego powietrze nie miało wstępu od niepamiętnych czasów. Mason wmawiał
sobie, że to z pewnością właśnie wiatr – wszak wąż na amulecie był tylko nieożywionym
przedmiotem. Jego ślepia zalśniły w blasku latarki wyłącznie dlatego, że
wykonano je z kamieni szlachetnych.
Tym razem wielebny musiał przeciągnąć zwłoki po ziemi, bo
ich podniesienie okazało się niemożliwe. Krzywił się, gdy wleczone nogi zaczęły
podskakiwać na schodach, a on sam czuł każdy ich wstrząs. Jednak jakoś podołał,
a potem wrócił po trumnę.
Słońce wisiało nisko po zachodniej stronie, gdy wielebny
Mason wybierał się na ostatni wypad pod ziemię. Nie musiał znowu tam iść i nie
miał pojęcia, czemu to robi. Czy pchał go jakiś wewnętrzny przymus, czy to
chciwość obudziła się w nim na widok czterech klejnotów migoczących w dwóch
łbach węża Seta? A może tak bardzo pragnął, by obsydianowa głowa stała się
ozdobą jego kolekcji?
Był przestraszony, brakowało mu tchu po niedawnym wysiłku, czuł,
jak drżały mu mięśnie. Latarka niedługo zgaśnie. Z pośpiechu zapomniał poszukać
nowych baterii w ciężarówce.
Jednak sztuczne światło okazało się nie być niezbędne
wewnątrz grobowca. Komora opalizowała tym samym blaskiem, który zapamiętał z
nocnej wizji. Oczy Seta ożyły, zajarzyły się ognikami triumfu. Amulet był
chłodny w dotyku, parzył w palce jakby wykuto go z lodu. Wielebny chwycił go
kurczowo, przyciągnął do siebie, po czym zabrał obsydianową rzeźbę i ruszył do
wyjścia.
Upadł, uderzył się w głowę. Poczuł ciepło cieknącej krwi,
ale zignorował je. Przestraszył się, że zewnętrzne drzwi jakimś cudem zamknęły
się i uwięziły go w tym diabelskim miejscu. Tak się jednak nie stało. Z
ledwością zdołał odnaleźć w sobie dość siły, by po raz ostatni wspiąć się na
stopnie, dziękując Bogu, że może znów patrzeć na szafranowe wieczorne niebo i
oddychać suchym, gorącym powietrzem egipskiej pustyni.
Mimo zmęczenia znalazł siłę, by pojechać do Kairu nocą, nie
robiąc po drodze żadnych przystanków, tak jakby obawiał się pościgu.
Gdy uruchomił ciężarówkę i wsłuchał się w przechodzony,
rozklekotany silnik na jałowym biegu, wspomniał raz jeszcze słowa, które
powiedział do Sumy: „Nie wrócę więcej do
Egiptu.”
Teraz stały się przysięgą. Nie pragnął już nigdy odwiedzać
tej krainy niewyjaśnionych tajemnic – w wielu przypadkach lepiej było nie
poznawać prawdy.
Książka do kupienia w przedsprzedaży:
http://allegro.pl/przekleci-guy-n-smith-horror-okultystyczny-i7085685480.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz