Moja pierwsza styczność z Autorem - każdy mi Go polecał,
więc w końcu trzeba było się przekonać, czy rzeczywiście warto.
Warto i to z wielu względów.
Wznowienie zbioru Wigilijne psy zostało uzupełnione o parę
innych opowiadań, ale wszędzie czuć specyficznego ducha. Brudu, buntu, gniewu,
pasja wyraźnego odmalowywania rzeczywistości - paletą oszczędną w barwy niczym
życie w dobro.
Pierwsze, co uderza w młodzieńczej twórczości Orbitowskiego
to język. Nie twardy i brutalny, bo takie jest życie. Właściwszym określeniem
byłoby: szczery. Autor bez litości przekłada brudne realia na słowa, nie
oszczędzając zarówno wyobraźni czytelnika, jak i jego wrażliwości. Nie chodzi
tu o dosadność, przekleństwa czy epatowanie rekwizytami rodem z gore. Podszyte
czarnym humorem opisy, celne porównania, wszystko to dodaje ostrości
przedstawianym konturom smutnego świata. Brudu tego nie zmywa nawet powracający
jak uporczywy refren maj - czytając miałem wrażenie jeżeli nie jesiennej
pluchy, to brudnej śniegowej brei wylewającej się z kolejnych stron. Autor nie
przejmuje się też, komu podpadnie - pisze otwarcie, nie przejmując się
metalami, łysymi, czytelnikami Wyborczej czy turbopoganami.
Małe miasteczka, ponury peerelowski blok, wieś - wszystko
jest skażone odrażającym rozpadem, trądem niesamowitości.
Te inwazje niezwykłego, ogniska trądu wdzierają się w
rzeczywistość nie bez przyczyny - i nie
jest nią jakaś kosmiczna złośliwość. Wszystko bierze źródło w ludzkich czynach
- i to właśnie drugi ważny element. Nawet jeżeli są to duchy, tajemnicze psy,
przesąd taksówkarzy czy przedziwna autostrada - mają swoją przyczynę w
wyrządzanym przez ludzi złu, albo przynajmniej człowiek ma swój duży wkład w
ich istotę. Uznając ten zbiór za horror - przez te inwazje potworności na
pozornie zwykłą rzeczywistość, wdzierające się w życie ludzi - mamy więc
świadomość, że groza lęgnie się w człowieku. Niesamowitości za to nie są tym,
czego powinniśmy się tu bać - są metafizycznym echem tej wewnątrzludzkiej
grozy, podłości, okrucieństwa które tylko czeka, by się uwolnić. Szczególnym
tego podkreśleniem jest ostatnie opowiadanie, "Zmierzch rycerzy
światła".
Nie tylko język jest tu szczery. Same opowieści uczciwie
grają z czytelnikiem, porywając go w świat jaki zna, nieznacznie tylko
odmieniony, by uświadomić wagę ludzkich czynów. Małe, codzienne ludzkie
podłości, kłamstwa i zdrady często pozostają bez kary, bez konsekwencji. Ciężki
glan prozy Orbitowskiego kopniakiem przenosi nas w miejsce, w którym nie ma
złego czynu bez kary.
Czy czyta się dobrze? TAK. Czy czyta się przyjemnie? NIE.
No, chyba że czerpiemy przyjemność z podłości, ale wciąga, miażdży i wypluwa ta
proza. Nie ma tu stylizacji - na maturzystów czy na cwaniaków. Każda postać
ocieka tu realizmem. Nie jest jednak tak, że napotykamy tu samą podłość, są też
błyski dobra napawające otuchą i postacie budzące sympatię.
Mamy tu to, co najbardziej charakterystyczne dla grozy -
człowieka w zderzeniu z nadnaturalnym, a poszczególne reakcje są
Łukasz Orbitowski w późniejszej twórczości odszedł od
stylistyki horroru ale czy tak naprawdę była ona czymś innym, niż płaszczem dla
twardego opisu prawdy? Wyplucia, wykrzyczenia nam, ludziom w twarz, jacy
jesteśmy?
Paweł Richert
"a poszczególne reakcje są" - zjadło resztę akapitu?
OdpowiedzUsuń