piątek, 3 kwietnia 2020

Imię Boga - Michał Dąbrowski - reagment powieści

Lori westchnęła ciężko. Założyła czarny kapelusz z szerokim
rondem i białym piórem, a do pasa przypięła pistolet
i szablę. Rzuciła jeszcze tęskne spojrzenie na łóżko,
a w zasadzie na stojącą pod nim skrzynię, po czym wyszła,
wiedząc, że nigdy już tu nie wróci.
Ciasnymi uliczkami, wciśniętymi między rozsypujące się
kamienice, zmierzali w stronę Starego Portu. Jakieś dwieście
lat wcześniej Aazh wciąż leżało nad morzem, a Stary
Port, wówczas nazywany po prostu portem, był dumą
i chlubą Północy. Z czasem, i wraz z cofającym się morzem,
cała żegluga przeniosła się do Nowego Portu nad rzeką
Nherią, po drugiej stronie miasta.
Stary Port, oddalony teraz dziesiątki kilometrów od morza,
został w części wyburzony, a na jego miejscu najbogatsi
mieszkańcy miasta – arystokracja, duchowieństwo i potężni
kupcy – postawili pałace otoczone ogrodami i parkami.
Pozostał jednak spory fragment dzielnicy, wysunięty
najdalej na północ, gdzie niegdyś tętniły życiem składy
i faktorie handlowe, a który teraz był azylem dla biedaków
i przestępców.

Z dawnych kolorowych kamienic i składów z czerwonej
cegły pozostały smętne ruiny i chwiejne szkielety budynków
strawionych w pożarach, otoczone budowanymi ze
śmieci chatynkami i szałasami. Mieszkańcy tego zakazanego
rejonu Aazh byli biedni i cierpieli głód, a na ulicach
toczyły się regularne wojny pomiędzy różnymi przestępczymi
koteriami. Zachowywali jednak swą dumę: wciąż
byli mieszkańcami powierzchni. Wciąż byli lepsi od ludzkiego
robactwa gnieżdżącego się w ciemnych tunelach
Podmiasta.
– Chcą nas po prostu upokorzyć… Tylko o to im chodzi,
chcą nas posadzić w sali z bandą gówniarzy, żeby śmiesznie
było, to jest… Ethon! Na wszystkie Anioły! Dlaczego pozwalamy
robić z siebie neptków? – Lheiam nie odpuszczał.
Przymusowe uczestnictwo w wykładach podstawowych
z humorystyki naprawdę go ubodło.
– Tak, chcą nas upokorzyć, zgadza się. Tylko że, biorąc
pod uwagę okoliczności, to jest niewielka cena, Lheiam. –
Szli ciemną uliczką wciśniętą między rudery, co jakiś czas
mijając przylepione do ścian szałasy i mieszkańców Starego
Portu rozmawiających przyciszonymi głosami, na ich
widok natychmiast milknących i wbijających w nich podejrzliwe
spojrzenia czujnych oczu.
To z pewnością nie było odpowiednie miejsce na tę rozmowę,
już nawet w Piwiarni Boravidzkiej było bezpieczniej.
– Niewielka cena? Za co niby? Za co takiego mamy płacić?
Robią z nas idiotów! Kto będzie teraz poważnie traktował
nasze prace? Zwłaszcza tak przełomowe jak…
– Na Proroka, przymknij się Lheiam! – syknął Ethon, rozglądając
się nerwowo. Miasto, nawet ta opuszczona przez
Boga dzielnica, pełne było donosicieli gotowych poinformować
kogo trzeba o każdym zasłyszanym strzępie rozmowy,
a dodatkowo co nieco skonfabulować w zamian za
odpuszczenie grzechów i obietnicę wiecznego szczęścia
w sercu gorącego słońca.
„Poważny Lheiam po alkoholu, niech go wszyscy
Aniołowie!”
– Ja wiem, ja rozumiem, naprawdę! Ja się nawet z tobą
do pewnego stopnia zgadzam… Tylko błagam cię, zamknij
się, aż dotrzemy na Most Donikąd, dobrze?
Lheiam skinął tylko głową, odkorkował tanie wino, pociągnął
solidny łyk i przekazał bukłak przyjacielowi. Ethon
wciąż rozglądał się podejrzliwie, ale ich wymiana zdań
chyba nie zwróciła niczyjej uwagi.
Mola w Starym Porcie były bezpieczne. Kamienne aleje
unoszące się kilkanaście metrów nad ziemią na potężnych
przęsłach, zwrócone ku odległemu już teraz morzu, uliczki
prowadzące donikąd, urywające się w powietrzu, zapewniały
doskonały, zwłaszcza w noc tak jasną jak ta, widok
na okolicę.
Lheiam nie potrafił zamilknąć na długo.
– Ja po prostu chcę… Chcę ratować życie.
Ethon pokręcił głową z lekkim uśmiechem.
– I co, twoim zdaniem nie będziesz mógł tego robić, bo
co? Bo głodujący biedacy z Podmiasta nie będą chcieli
być leczeni przez lekarza, który musiał zaliczyć wykłady
naprawcze? Lheiam, ludzie mają to głęboko! Poza tym to
straszliwy truizm.
– Nie o to mi chodzi, Ethon. To jest moje po trzecie,
wiesz? – Pociągnął kolejny łyk wina z bukłaka. Byli już niemal
na miejscu.
– Dobra. Powiedz, co masz do powiedzenia. – Ethon dał
za wygraną.
– Idziesz jutro do Thei? – zapytał Lheiam.
„Teraz zmienia temat? Naprawdę?”
– Mhmm. – Skinął głową. – I jeszcze kilka innych domowych.
A bo?
– Nic. Chciałem ci tylko podziękować. Za Theę.
I przeprosić.
– Człowieku, daj spokój! – Dotarli do końca najdłuższego
mola, Mostu Donikąd.
Usiedli na zimnym, jakby zapowiadającym już nadchodzącą
jesień kamieniu. Ethon stuknął przyjaciela w ramię
bukłakiem; Lheiam przyjął go bez słów i pociągnął kolejny
łyk wina, którego smak przypominał coś między mydłem
a kwaśnym porzeczkowym kompotem.
– Naprawdę, nie ma problemu…
– Widzisz, a dla mnie to jest problem. Ja wiem, to dziecinne,
głupie, to jest… No, wiesz zresztą doskonale, nie?
Ja naprawdę nie jestem jakimś szczególnie skomplikowanym
człowiekiem. Zostałem lekarzem, bo chciałem pomóc
ludziom. Frazes jakich mało, ale co poradzę, prawdziwy.
Tymczasem myśl o wejściu do tego domu, o spojrzeniu
w jego oczy, o słuchaniu jego głosu przeraża mnie tak, że nie
potrafię… Nie, wróć, nie chcę… Nie chcę pomóc własnej
siostrze. Ja się go boję i ten lęk mnie przeraża… Dochodzę
do tego, że boję się strachu przed nim… Chyba zaczynam
się gubić, za dużo tego piwa poszło… – Lheiam potrząsnął
głową i przetarł twarz dłońmi. Ethon słuchał, wpatrując
się w czerń nocy rozpościerającą się przed nimi. – To jest
głupie, dziecinne…
– Mówiłeś już – wtrącił się.
– Tak, wiem. Chciałem zacząć od początku. Masz to
gdzieś, ja rozumiem. I myślisz, że moje frazesy o pomaganiu
ludziom to… No właśnie, frazesy. Ale to prawda. Jestem
pijany, więc powiem ci szczerze: mnie nie obchodzi to twoje
„dlaczego”. A wiesz, dlaczego? Bo nigdy nie znajdziesz
ostatecznej przyczyny. Nie istnieje ostateczne „dlaczego”,
mam wrażenie. Jakie znaczenie ma to, że ktoś umarł, bo
mu zabrakło żółci czarnej czy miał nadmiar krwi albo czy
umarł, bo wdychał smrodliwe powietrze, albo jego cieni
uczepił się Upiór, albo weszły w niego te twoje zarodniki,
czy jak ty chcesz to zwać. No? Jakie to ma znaczenie?
Latający kot wylądował lekko tuż przy nich, złożył błoniaste
skrzydła i zaczął się łasić, licząc na jakieś kąski.
– Mamy coś? – spytał Ethon.
Lheiam wzruszył ramionami i zaczął przeglądać zawartość
swojej torby.
– Macę. Nie mam mięsa.
– Może on chce macę? Chcesz macę? – Kot najwyraźniej
nie chciał, bo rozłożył skrzydła, zeskoczył z Mostu Donikąd
i poszybował w stronę odległego morza. – Dobra. Pytałeś,
jakie to ma znaczenie. Dobrze wiesz, ale ja i tak ci odpowiem.
Tylko daj bukłak, bo mi się w tyłek zimno robi. Jesień
idzie. Nie znoszę jesieni. Dzięki. Ty mi tu mówisz o jakimś
„ostatecznym dlaczego”. Zakładam, że filozujesz. Znam cię
trochę i rozumiem, że chodzi ci o to, że nawet jeśli wiemy
dokładnie, co zabiło nieboszczyka, to nie wiemy, dlaczego
akurat jego? – Lheiam skinął głową i bez słowa wyciągnął
rękę po bukłak. – No dobrze, tylko że ja o to nie pytam.
Nie zgłębiamy tu ścieżek przeznaczenia, Lheiam. Chcemy
wiedzieć, co wywołuje chorobę, ponieważ to może nam
pomóc ją leczyć, a może nawet zupełnie jej zapobiec. To
raz. Dwa, że frazes czy nie, ja też zostałem lekarzem, żeby
leczyć ludzi…
– Czasami mam wątpliwości – wyszeptał Lheiam, ale

– Dlaczego wątroba produkuje za dużo krwi w przebiegu
krwawnicy? Dlaczego mózg wstrzymuje wytwarzanie
flegmy przy żółtej gorączce? Bez tego jesteśmy skazani na
błądzenie po omacku i…
– No to powiedz mi, Ethon… Dlaczego umiera Thea?
– Thea nie umiera.
– Thea zawsze umiera. Każdy dzień jej życia jest niespodzianką.
Powiedz mi dlaczego?
– Dobrze wiesz, że nie mam pojęcia. Chcę się dowiedzieć.
– Ja czasem myślę, że to wszystko jest znacznie prostsze,
że Thea umiera za grzechy naszego ojca. I że ja też muszę
za nie umrzeć. Ewentualnie ja mogę umrzeć też za twoje
grzechy.
– Pijany jesteś i pieprzysz jak potłuczony. Nikt nie będzie
umierał. – Ethon zsunął się na ziemię i położył na zimnym
kamieniu, spoglądając w rozgwieżdżone niebo.
Gdzieś daleko zawył pies, a po chwili kolejny.
– Zaczęli od tych wykładów. Kompromitują nas, a wkrótce
mogą uderzyć mocniej. Możliwe, że stracimy szansę
na robienie tego, czego od zawsze chcieliśmy. Może lepiej
się wycofać… Ocalić jedno życie, zmienić jeden los,
zamiast próbować zmienić świat. Martwi nie pomożemy
nikomu.
„I jeszcze te wyjące psy… Lheiam zrobił atmosferę wieczoru,
nie ma co”.
– Odklej się od wina, dobra? Dzięki. Jeśli zachowamy
ostrożność i nie będziemy gadać na ulicach czy w karczmach
o rzeczach, o których nie gada się na ulicach czy
w karczmach, to wszystko będzie w porządku. Thanil wie,
co robi.
– Zostało coś? Daj. Czasem mam wrażenie, że ty żyjesz
tym „dlaczego” trochę zanadto. Że za mało myślisz o życiu,
a za dużo o śmierci.
– Kolejny żenujący frazes. Dobrze ci dzisiaj idzie –
mruknął z przekąsem Ethon.
– Miałem wczoraj sen – zaczął Lheiam, a Ethon westchnął
ciężko.
„Dobra, czas to kończyć, bo ja już dzisiaj nie wytrzymam”.
– Śniłem, że stałem pod kościdrzewem, wokół mnie roiło
się od czaszek, a w tych czaszkach rosły kwiaty. I usłyszałem
jakąś melodię, a potem drzewo powiedziało do mnie:
„Przepraszam”. Wtedy zrozumiałem, że nie żyję. Nie wiedziałem
jak, ale wiedziałem „dlaczego”. Umarłem za twoje
zarodniki.
– Jeszcze raz powtórzę: nikt nie będzie umierał. Gdyby
sprawy przybrały gorszy obrót, odszczekamy wszystko, wyrecytujemy
Ektariana i już. Zrobię co w mojej mocy, żeby
pomóc Thei. I pozdrowię ją od ciebie. – Ethon podniósł się
z zimnego kamienia, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Jesień
była coraz bliżej. – Brr… Dobra, idę, bo zimno, a jutro
od rana mam wizyty. Widzimy się?
– Tak, jutro wieczorem, w pracowni – potwierdził Lheiam.
Siedział wciąż nieruchomo na Moście Donikąd, wpatrując
się w gwiazdy, gdy Ethon stracił go z oczu, wchodząc w jeden
z mrocznych zaułków Starego Portu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz