Z prozą Stefana Dardy zetknąłem się... już nie pamiętam
kiedy. Na pewno dobrych kilka lat temu, gdy na nowo zaczynałem swoją przygodę w
literackim horrorem, a na bok odłożyłem inne gatunki. Jakoś tak coś mnie
szarpnęło i po złotej erze horroru w Polsce powróciłem do grozy. Mniej więcej w
jednym czasie przeczytałem „Miasteczko Nonstead” Marcina Mortki, którą to powieść
uważam do dzisiaj za fenomenalną, „On” Łukasza Henela i „Dom na Wyrębach”
właśnie Stefana Dardy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że klimat w jakim obraca się
Darda to tzw. „village horror”, czyli upraszczając (bardzo) horror z wiejskimi
klimatami, o pewnych charakterystycznych chwytach. Ale to nie ważne.
Od czasu „Domu
na Wyrębach” stałem się fanem Dardy, po kolei pochłaniałem jego kolejne
powieści, aż do ostatnich dwóch, gdzie autor odszedł bardziej w kierunku
kryminału, czy powieści obyczajowej. Niestety nie poradził sobie tam dobrze,
dlatego z niecierpliwością oczekiwałem nowego horroru autora, który kilka
tygodni wcześniej zapowiedział Videograf.
„Jedna krew”, to powrót Stefana Dardy do klimatów
wspomnianego „Domu na Wyrębach” czy cyklu „Czarny wygon”. I fantastycznie! Książka
jednak musiała trochę odleżeć na półce zanim się za nią zabrałem. I było warto.
Nowa powieść Dardy, to ten stary, lubiany przeze mnie horror w jego wykonaniu.
Budowanie atmosfery, bogate opisy przyrody (w tym przypadku mamy Bieszczady), dość
szybka akcja, niekomplikowani bohaterowie, ciekawa historia z mocnym zębem
dawnych wierzeń. Więc wydaje się, że to idealny przepis na sukces. W sumie można
napisać, że tak jest.
Może oprócz kilku fragmentów, gdzie czytelnik może wpaść w
monotonie, nudę i zahamowanie tempa akcji, to do dalszych elementów nie ma o co
się przyczepić. Może jeszcze jedno, tak by mi się chciało, aby wątek
wampiryczny, wątek wierzeń był bardziej wyeksponowany, aby nie był tylko
pomysłem na stworzenie historii, lecz aby wiódł prym. No, jednak Stefan Darda
wybrał inaczej. Nie jest to oczywiście minusem, po prostu niektórzy czytelnicy
po przeczytaniu powieści mogą być lekko rozczarowani, bo ta niesamowitość lekko
ucieka w stronę historii kryminalnej.
Ale ok. pomimo to jest dobrze i mogę
napisać, że stary, dobry Darda powrócił.
Jeżeli więc czytaliście już inne książki autora, a
szczególnie wcześniejsze, to możecie spokojnie sięgnąć i po tą pozycję. Zaś,
jeżeli wasza styczność z prozą autora zaczęła się np. na „Cynamonowym młynie”
to myślę, że będziecie bardzo pozytywnie zaskoczeni.
I jeszcze jedno. Darda nie eksponuje brutalności, jego styl
nie wbija w fotel z przerażenia. Darda dawkuje grozę klimatycznie, powoli. To taki
rodzaj pisania, gdzie po odłożeniu książki siadamy, łapiemy powietrze i mówimy
ŁAŁ.
Bardzo polecam.
Był rok 1984, gdy w niewielkiej bieszczadzkiej wiosce miały
miejsce dramatyczne wydarzenia, po których nieboszczykom przed pochówkiem
odcinano głowę i przebijano pierś metalowym zębem brony. Po jakimś czasie
zaniechano tego zwyczaju i przez wiele lat żaden zmarły nie zakłócał spokoju
tamtejszym mieszkańcom. Wieńczysław Pskit w połowie lat osiemdziesiątych XX
wieku był małym chłopcem i cudem uniknął niebezpieczeństwa ze strony ukochanej
siostry. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszy o „jednej krwi”, która
burzy się w żyłach po śmierci i każe szukać wiecznego ukojenia. Tymczasem rok
2011 niespodziewanie wskrzesza dawne koszmary…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz