środa, 15 lipca 2020

Stefan Darda "Jedna krew"


Z prozą Stefana Dardy zetknąłem się... już nie pamiętam kiedy. Na pewno dobrych kilka lat temu, gdy na nowo zaczynałem swoją przygodę w literackim horrorem, a na bok odłożyłem inne gatunki. Jakoś tak coś mnie szarpnęło i po złotej erze horroru w Polsce powróciłem do grozy. Mniej więcej w jednym czasie przeczytałem „Miasteczko Nonstead” Marcina Mortki, którą to powieść uważam do dzisiaj za fenomenalną, „On” Łukasza Henela i „Dom na Wyrębach” właśnie Stefana Dardy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że klimat w jakim obraca się Darda to tzw. „village horror”, czyli upraszczając (bardzo) horror z wiejskimi klimatami, o pewnych charakterystycznych chwytach. Ale to nie ważne. 
Od czasu „Domu na Wyrębach” stałem się fanem Dardy, po kolei pochłaniałem jego kolejne powieści, aż do ostatnich dwóch, gdzie autor odszedł bardziej w kierunku kryminału, czy powieści obyczajowej. Niestety nie poradził sobie tam dobrze, dlatego z niecierpliwością oczekiwałem nowego horroru autora, który kilka tygodni wcześniej zapowiedział Videograf.


„Jedna krew”, to powrót Stefana Dardy do klimatów wspomnianego „Domu na Wyrębach” czy cyklu „Czarny wygon”. I fantastycznie! Książka jednak musiała trochę odleżeć na półce zanim się za nią zabrałem. I było warto. 
Nowa powieść Dardy, to ten stary, lubiany przeze mnie horror w jego wykonaniu. Budowanie atmosfery, bogate opisy przyrody (w tym przypadku mamy Bieszczady), dość szybka akcja, niekomplikowani bohaterowie, ciekawa historia z mocnym zębem dawnych wierzeń. Więc wydaje się, że to idealny przepis na sukces. W sumie można napisać, że tak jest. 
Może oprócz kilku fragmentów, gdzie czytelnik może wpaść w monotonie, nudę i zahamowanie tempa akcji, to do dalszych elementów nie ma o co się przyczepić. Może jeszcze jedno, tak by mi się chciało, aby wątek wampiryczny, wątek wierzeń był bardziej wyeksponowany, aby nie był tylko pomysłem na stworzenie historii, lecz aby wiódł prym. No, jednak Stefan Darda wybrał inaczej. Nie jest to oczywiście minusem, po prostu niektórzy czytelnicy po przeczytaniu powieści mogą być lekko rozczarowani, bo ta niesamowitość lekko ucieka w stronę historii kryminalnej. 
Ale ok. pomimo to jest dobrze i mogę napisać, że stary, dobry Darda powrócił.

Jeżeli więc czytaliście już inne książki autora, a szczególnie wcześniejsze, to możecie spokojnie sięgnąć i po tą pozycję. Zaś, jeżeli wasza styczność z prozą autora zaczęła się np. na „Cynamonowym młynie” to myślę, że będziecie bardzo pozytywnie zaskoczeni.

I jeszcze jedno. Darda nie eksponuje brutalności, jego styl nie wbija w fotel z przerażenia. Darda dawkuje grozę klimatycznie, powoli. To taki rodzaj pisania, gdzie po odłożeniu książki siadamy, łapiemy powietrze i mówimy ŁAŁ.

Bardzo polecam.

Był rok 1984, gdy w niewielkiej bieszczadzkiej wiosce miały miejsce dramatyczne wydarzenia, po których nieboszczykom przed pochówkiem odcinano głowę i przebijano pierś metalowym zębem brony. Po jakimś czasie zaniechano tego zwyczaju i przez wiele lat żaden zmarły nie zakłócał spokoju tamtejszym mieszkańcom. Wieńczysław Pskit w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku był małym chłopcem i cudem uniknął niebezpieczeństwa ze strony ukochanej siostry. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszy o „jednej krwi”, która burzy się w żyłach po śmierci i każe szukać wiecznego ukojenia. Tymczasem rok 2011 niespodziewanie wskrzesza dawne koszmary…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz