Marek Stelar
związany z wydawnictwem Videograf,
autor
rewelacyjnych powieści kryminalnych
Rykoszet
(Videograf 2014) Twardy zawodnik (Videograf 2015).
Jak się
okazuje, swoje pierwsze kroki z pisaniem
rozpoczynał
od opowiadań w klimatach horroru.
BYŁEM DZIESIĄTY, UWIERZYSZ?
Pamiętał podobny obrazek z
dzieciństwa. Widok latarni otoczonej gęstą zasłoną ciemności. intercity. Na miękkim siedzeniu, a nie
na lodowatym, nierównym bruku ulicy. Nie jak teraz, słuchając jak w głuchej
ciszy krople jego własnej krwi rozpryskują się z ledwo słyszalnym pluskiem o
szare kostki granitu. Wówczas, z twarzą przyklejoną do brudnego okna, z typowo
dziecięcą fascynacją przyglądał się nielicznym latarniom w mijanych w
ciemnościach nocy wioskach. Dłonie, oparte o zimną szybę, przyłożone miał do
skroni, by jeszcze szczelniej odciąć się od światła jarzeniówki w przedziale. Wytężał
wzrok, wbijając go w ciemność za oknem. Pojedyncze lampy na drewnianych słupach
rzucały pod siebie zamglony snop ciemnożółtego światła, wyłuskując z mroku
jedynie kawałek zakurzonej drogi, fragmenty płotów czy kęp trawy i krzewów.
Nie wiedział
właściwie, dlaczego, ale jakimś cudem zapamiętał go nadzwyczaj dokładnie, z
najdrobniejszymi szczegółami. Tyle, że wtedy siedział w ciepłym wagonie
Latarnia otoczona gęstą zasłoną
ciemności. Nierealny i niesamowity, kurwa, widok.
Jasne, nie znał jeszcze wtedy
słowa „kurwa”. Nie wiedział, że istniał kiedyś ktoś taki jak Adolf Hitler. O
tym, że Żydzi są całym złem tego pierdolonego świata, ojciec też powiedział mu
parę lat później. Potem zresztą powtarzał to bardzo często, podkreślając wagę
swych słów uderzeniem puszki z piwem o blat stolika. Towarzyszący temu
metaliczny dźwięk też pamiętał aż nazbyt dobrze.
Teraz, zamiast krzewów czy
płotów, światło ulicznej latarni wydobywało z mroku tylko jego skuloną postać i
okrągły fragment kocich łbów z kałużą ciemnej, niemal czarnej krwi, w której
siedział ze zwieszoną głową. Wiedział, że do ciężkiej cholery, powinien
przecież widzieć swój cień i choć kawałek słupa tej pieprzonej latarni… Kurwa,
to, że jest skinheadem, nie znaczy, że nie zna podstaw fizyki!
Ale nie, nie było słupa… Jak
gdyby siedział pod wielką lampą podwieszoną do nieboskłonu. Dupa. Nieboskłonu
też już nie było. Poza otoczonym czarną, nieprzeniknioną ścianą mroku świetlnym
stożkiem nie było niczego. Kompletnie niczego. O, tak, doświadczył tej nicości
na własnej skórze...
* * *
Bawili się świetnie. Była druga w
nocy i nikt im nie przeszkadzał. Spróbowałby tylko, a roznieśliby go na
strzępy, tak byli nabuzowani.
Była ich szóstka. Znali się od
dawna, znali też wszystkich Żydów w tym mieście. Tak, mieli ich na swojej
czarnej liście. Nie wiedzieli jeszcze dokładnie, do czego tak naprawdę ma im
się ona przydać, ale jak mawiał Wolf – trzeba dobrze poznać swojego wroga.
Na starym, żydowskim cmentarzu
panowała grobowa cisza. „Jarzycie? Grobowa! Dobre, nie? Pasuje, kurwa, jak ulał”
− śmiał się Wolf, siedząc okrakiem na nagrobku, wlewając do gardła porcję
jabola i strzykając śliną przez czerniejącą szparę w uzębieniu, która została
mu po jakiejś ustawce. A potem rozpiął pas z ciężką, metalową klamrą z napisem
„Gott mit uns”, zdjął spodnie i wypróżnił się na sąsiedni, wyjątkowo okazały
grób,
oni na to mówią: macewa – trzeba znać wroga, kurwa, nie?
zostawiając na hebrajskich napisach brunatne,
obrzydliwe ślady. Rozbawił ich tym do łez, więc żeby mu się przypodobać,
zrobili to samo.
W ogóle Wolf to był niezły gość.
Wiedział wszystko o Hitlerze i jego świcie, potrafił wymienić po kolei stopnie
Waffen SS i ich odpowiedniki w Wehrmachcie. Na codziennych spotkaniach wbijał
im do łysych łbów wspaniałą ideologię rasy panów. Byli kimś! Byli... No i
koniec zabawy, spierdalamy panowie, bo psy jadą!
Ktoś
w końcu musiał zadzwonić na policję, na początku trochę za głośno się
wydzierali, fakt. Wolf zgubił puszkę farby w spreju, której użył wcześniej
malując na grobach swastyki. Wydawało mu się, że krzyże złamane były nie w tę
stronę, co trzeba, ale przecież nie zwróci Wolfowi uwagi – dostałby tęgi
wpierdol za kwestionowanie autorytetu przywódcy grupy.
Biegł co tchu, zostawiwszy w tyle
migające między drzewami parku niebieskie koguty, a ciężkie, czarne glany
ciążyły mu na nogach. Już widział zakręt swojej ulicy. Po chwili, wciąż
biegnąc, gwałtownie skręcił w nią, chwytając za słupek ze znakiem „ustąp
pierwszeństwa przejazdu”. Siła odśrodkowa sprawiła, że niemal upadł na bruk.
Odzyskał równowagę i chwiejnym krokiem potruchtał w kierunku swojego domu,
położonego na końcu cichej uliczki. Biegł jej środkiem, czując pod grubymi
podeszwami nierówności brukowej nawierzchni, wciąż niemogącej doczekać się
pokrycia asfaltem. Widział przed sobą zbiegające się perspektywicznie linie
majaczących w ciemnościach płotów, kalenic dachów oraz regularny rytm latarni,
wyrastających z chodnika po prawej stronie. I nagle, poczuł na twarzy
delikatny, lodowaty powiew, kiedy ktoś prosto do ucha szepnął mu:
byłem
dziesiąty, wiesz?
Stanął jak wryty, a serce biło mu
mocno z wysiłku i strachu. Obejrzał się, lecz nikogo nie zobaczył. Był sam.
Potrząsnął głową i ponownie ruszył przed siebie już normalnym krokiem. Czego tu
się bać, jest u siebie, nie? Szedł, pogwizdując cicho jakąś melodię. Nagle, kilkanaście
metrów przed sobą, w świetle następnej latarni ujrzał idącą dziwnym, kołyszącym
się chodem postać. Wyraźnie utykała. Zmrużył oczy i zamrugał powiekami,
wyostrzając zamglony alkoholem wzrok. Spostrzegł, że człowiek przed nim jest
bosy. Gołe pięty migały swą bladością w rytm pospiesznych kroków.
− Lunatyk –
powiedział cicho do siebie, widząc chudego mężczyznę w potarganej,
przypominającej szpitalną, piżamie w pionowe pasy.
Nie wiedział kto
to, był zbyt daleko i było zbyt ciemno. Sąsiad, obcy? Przyspieszył. Byli obaj
spowici mrokiem, wbijającym się pomiędzy snopy świateł kolejnych latarni, gdy
zbliżył się do niego na tyle, by zauważyć, że tamten również nie ma na głowie
włosów. Z tyłu czaszki, na pokrytej rzadką szczeciną skórze widać jakieś
znamię.
Równocześnie
weszli w krąg pomarańczowego światła lampy. Gdy mijał chuderlaka, ten nie
patrząc na niego, oznajmił:
− Byłem
dziesiąty, uwierzyłbyś? – i pokręcił ze zdumieniem głową.
Nie wiadomo
dlaczego, robiło się coraz zimniej. Taka temperatura w lipcu?
Wtedy lunatyk
spojrzał na niego, a on widząc jego twarz, poczuł jak jelita i gardło ściska mu
paraliżujący strach. Skurcz i swędzenie w kroczu świadczyły o tym, że organizm
podjął atawistyczną próbę obrony przed nieznanym zagrożeniem, podnosząc mosznę,
by ukryć jądra w bezpiecznym wnętrzu ciała. Z całych sił zacisnął zwieracze,
aby nie stracić kontroli nad pęcherzem, któremu w tej chwili ogłupiały mózg
nakazał się opróżnić. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony.
Spojrzał
ponownie na tył głowy tamtego i zrozumiał, że to wcale nie było znamię. Był to
osmalony otwór po pocisku. Pocisku, który przebiwszy czaszkę, wyleciał lewym
okiem, zostawiając po sobie ziejący czerwienią, postrzępiony krater wielkości
pięści. „O, Chryste” – przemknęło mu przez myśl, gdy przenosząc wzrok ze
zmasakrowanej twarzy w dół, ujrzał na przedramieniu chudzielca niezdarnie
wytatuowany, koślawy, niebieski numer
kurwa, to nie piżama! To nie żadna, jebana
piżama! To obozowy pasiak! Co tu się dzieje?
Nogi odmówiły mu
posłuszeństwa. Nigdy nie widział takich ran w realu. Nawet w necie trudno było
coś takiego znaleźć, choć nigdy nie przyszło mu do głowy dobrze poszukać. Po
co? Od tego był Wolf.
Musiał usiąść.
Teraz. Choćby tu, na tym zakurzonym bruku pod latarnią. Trząsł się z zimna i
strachu, wciąż nie spuszczając wzroku z kogoś, kogo wziął za lunatyka. Usiadł,
czując, że mimo wysiłków i tak zaraz zleje się w spodnie. Więzień kucnął przed
nim opierając kościste łokcie na kolanach i patrzył na niego, uśmiechając się
smutno.
− Byłem
dziesiąty – miał dziwny, twardy akcent, niektóre sylaby przeciągał, niektóre
skracał − W końcu byłem dziesiąty... Po którymś z kolei apelu, wiesz, jednym z
tych, na których stawiali nas w rzędzie, kazali odliczać do dziesięciu, a potem
rozwalali numery dziesięć, zorientowałem się, że jeden taki znalazł sposób na
oszukanie śmierci. Tak, tak! Był jakimś profesorem matematyki na Uniwersytecie
Lwowskim. Zawsze był czwarty albo piąty. Zawsze! Ja dwa razy byłem dziewiąty, a
raz jedynką – ocierałem się o śmierć, niemal czułem muśnięcie jej dłoni na swej
skórze. Jaki ja byłem szczęśliwy, kiedy zabierali tego obok mnie, kazali kłaść
się w błoto twarzą do ziemi i strzelali mu w tył głowy, niech Bóg mi wybaczy...
Szczęśliwy, że to nie ja... – przerwał, gdy spostrzegł leżący na bruku
niedopałek papierosa.
Rzucił się w
jego kierunku i zachłannym gestem podniósł do pokrytych skrzepami krwi ust,
oddzierając najpierw filtr.
A on wciąż
siedział na bruku, podpierając się rękami, kręcąc z niedowierzaniem głową i
przypominając sobie gorączkowo słowa jakiejkolwiek modlitwy. Patrzył, jak
wychudzony trup z błyskiem w ocalałym oku przygląda się kipowi i szeptał w
kółko tych kilka słów, które pamiętał z pacierza:
Boże, to nie może być prawda, módl się za
nami, nie, proszę i odpuść nam winy i chleba naszego powszedniego, Boże...
Tymczasem
więzień na powrót kucnął obok niego, a z zakrwawionego oczodołu wydobyła się
kleista strużka jakiejś substancji. W niepojęty sposób koniec niedopałka
rozjarzył się nagle żarem, rozświetlając na chwilę wnętrze brudnej dłoni z
czarnymi paznokciami. Zaciągnął się głęboko i oglądając się na miejsce, gdzie
przed chwilą kip leżał wdeptany w kurz, stwierdził:
− Takie
marnotrawstwo. Jeszcze ze dwa sztachnięcia były... Wiesz, czarni ciskali nam
czasem za druty niedopałki i patrzyli, jak rzucamy się w błoto, bijąc się o nie
jak zwierzęta o ścierwo. Mieli ubaw, że hej!
Pokiwał głową i
spojrzał na chłopaka, który z rosnącym przerażeniem i obrzydzeniem wpatrywał
się w smużkę dymu snującą się z tyłu jego głowy.
− Kula przeszła
przez potylicę, mózg, jamę gardła, podniebienie i oko – wyjaśnił. − O czym to ja...? Ach tak, profesor. Gdy go o
to zapytałem, powiedział mi o co chodzi. Byłem tylko zwykłym, prostym szewcem z
Litzmannstadt, więc nie bardzo zrozumiałem. Mówił o jakimś... o, mam! Józef
Flawiusz. Nie wiem, kim on był, w każdym razie człowiek ten wymyślił sobie, że
jest sposób na obliczenie numeru, który na ciebie wypadnie. Reszta to kwestia
ustawienia się w odpowiednim miejscu. Profesor znał ten sposób, wyjawił mi go w
chwili słabości, a potem prosił, ba, błagał żebym nikomu nic nie mówił. W
zamian pozwolił mi stawać obok siebie, po swojej prawej stronie. Teraz byłem
zawsze piąty albo szósty – obejrzał niedopałek, który zgasł przed chwilą i z
żalem odrzucił go w ciemność, wydmuchując z płuc resztki dymu. − Ale profesor
był już starym i schorowanym człowiekiem. Mam nadzieję, że tego dnia pomylił
się z powodu wycieńczenia, a nie dlatego, żebym nikomu nie zdradził jego
sekretu. Wypadło na mnie. Byłem dziesiąty. Po dwóch latach wymykania się
kostusze, w końcu mnie dopadła. Dziesiąty. Dziesięć. Przeklęta, pierdolona
liczba!
Chłopak wpatrywał
się przed siebie niewidzącym wzrokiem,
…dlaczego właśnie ja…?
siedząc
nieruchomo, nie czując, że mokra plama z tyłu spodni zmienia się powoli w
cienką, lodową skorupę
…dlaczego ja, a nie ten pojeb Wolf, który w
domu ma portret führera, i który kiedyś omal nie zabił człowieka? I czy ktoś w
końcu tu przyjdzie…?
Rozejrzał się
dookoła, lecz poza żydowskim więźniem, wciąż spoglądającym na niego ze smutnym
uśmiechem lekko rozchylonych warg, za którymi nie było zębów i plamą światła na
bruku, nie widział niczego. Zniknęły zarysy domów, drzew i samochodów. Otaczała
go zimna pustka i cisza, która niemal dzwoniła w uszach.
− Przecież nic
ci zrobiłem! – krzyknął. − To nie ja strzelałem, to nie ja wysyłałem was do
gazu! To za ten grobowiec, który obsrałem, tak? To za to chcesz mnie zabić?
Zabij Wolfa! To ten skurwysyn zrobił to pierwszy! – rozpłakał się. Ogromne łzy
strachu płynęły mu ciurkiem po policzkach.
Więzień wstał.
− Wolf? –
spojrzał gdzieś w bok i pokiwał przecząco głową, – Wolfa nie ma. Nigdy nie było.
Dlaczego miałbym chcieć go zabić? Albo ciebie? Mnie nie musisz się bać, bo ja
jestem martwy. To żywych trzeba się bać, żywych, chłopcze... – przerwał nagle,
pochylił się nad nim i ujął jego podbródek swymi zimnymi, sinymi palcami,
podnosząc mu głowę do góry.
Spojrzał swym
jednym okiem w jego oczy.
− Boisz się
śmierci? To zabawne, jak punkt widzenia zależy od sytuacji, w której się
znajdujesz. Widziałem takich, którzy jej chcieli, wiesz? Pragnęli jej tak
bardzo, że robili wszystko, by ją spotkać. Rzucali się na druty pod napięciem,
na strażników z karabinami. Albo jak ten stary, mądry Żyd, który klęczał przy
puszce z cyklonem B, wdychając głęboko gaz, gdy tylko zorientował się, że wcale
nie poszli pod prysznic. Tak bardzo nienawidzili już życia. Dlaczego ty
nienawidzisz?
− Co ty
pierdolisz!? Ja kocham życie, rozumiesz!? Kocham żyć!!! Pierdolona! –
wykrzyknął nagle, zaskoczony – powiedziałeś: pierdolona liczba. Ty nie jesteś
żadnym Żydem z obozu. Wtedy się tak nie mówiło. Jesteś jakimś pieprzonym
przebierańcem, psycholem! – odczołgał się kawałek − Zostaw mnie w spokoju,
człowieku. Co ja ci zrobiłem?
Więzień
roześmiał się.
− Masz rację – wyprostował się, a jego wzrok
stwardniał − Nie jestem szewcem, więźniem Oświęcimia. Jestem piękną kobietą,
której oni nie ścięli włosów i nie wysłali do gazu, tylko do baraku w pobliżu
ich kwater, by ją używać, dopóki nie odwiedził jej pewien sturmführer, który
czasem musiał pomagać sobie w tym pistoletem. Jestem dobrym, wspaniałym
człowiekiem, którego imieniem nazwano szkołę, do której chodziłeś, i który
poszedł do komory razem ze swoimi dziećmi.
− Kurwa,
człowieku, to było ze sto lat temu! Nie było mnie wtedy na świecie. Poza tym
jestem Polakiem. Polacy też tam ginęli, pamiętasz? – otarł łzy i powoli zaczął
zbierać się z ulicy.
Trochę śmielej
spojrzał na stojącą przed nim postać, która nagle zaczęła się zmieniać.
Ponownie objęły go macki potwornego strachu.
Twarz przed nim
nie była już twarzą. Była zadziwiającą kompilacją setek ludzkich twarzy, a w
ich oczach, niczym w ekranach o wysokiej rozdzielczości, widział rzeczy, które
doprowadziły go na skraj obłędu.
− Jestem
azteckim wojownikiem zarżniętym przez konkwistadorów Corteza, jestem
powieszonym na plantacji bawełny czarnym niewolnikiem. Jestem księdzem zabitym
przez ubeków, czeczeńskim dzieckiem, które znalazło pluszową zabawkę z
wepchniętym w nią odbezpieczonym granatem i zarąbanym motykami rosyjskim
pilotem śmigłowca bojowego, który awaryjnie lądował w środku afgańskiej wioski.
Wietnamską dziewczynką oblaną napalmem. Klasowym kujonem w szkole w etnicznym
getcie, kobietą zakatowaną w lesie przez szaleńca. Ofiarą NIENAWIŚCI. Czemu
nienawidzisz? Nienawidzisz innych?
− Nie wiem!!! –
wrzeszczał histerycznie, zasłaniając się rękami. – Nie wiem, o Boże, proszę,
przestań już, przestań, kuuuurwaaaa, PRZESTAŃ!!!
Zapadła cisza.
Wciąż spazmatycznie łkając, opuścił ręce i otworzył oczy. Przed nim stała
piękna dziewczyna w długiej, nocnej koszuli, od pasa w dół powalanej krwią.
Wielkie, czarne, okolone niesamowicie długimi i pięknymi rzęsami oczy patrzyły
na niego pusto i bez wyrazu.
− Chodź – powiedziała, wyciągając do niego
drobną, białą dłoń – Pierwsza lekcja skończona. Czas na drugą...
Trzęsąc się jak
osika, podał jej rękę i bezwolnie dał się poprowadzić w kierunku następnej
latarni. Udręczony mózg wciąż próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Wyszli z
kręgu światła i znaleźli się w gęstym mroku. Zimna jak lód ciemność oplotła
jego ciało. Nie widział nawet swoich stóp, które jak mu się zdawało, stąpają
nie po twardej nawierzchni bruku, lecz po błotnistej brei, w której brnął z
trudem, zapadając się po kostki. Wiedział, że to nie było zwykłe błoto.
Domyślał się, czym jest ta kleista substancja i co jest pod nią.
…Jeszcze tylko parę latarni i będę w domu, niech
to się już wreszcie skończy, błagam!...
Nie skończyło
się ani szybko, ani powoli. Zanurzyli się oboje w miękką otchłań. Czas i
przestrzeń przestały mieć znaczenie. Nie był świadomy upływu czasu, ani swej
lokalizacji w jakimkolwiek wymiarze. Doświadczył najkoszmarniejszych rzeczy, jakie
człowiek może zgotować swemu bliźniemu, nienawidząc go. A mimo to nie umierał.
Żył, by patrzeć i doznawać coraz gorszego i gorszego. Nauczyciele zmieniali się
pod każdą z latarni, niczym na przerwie, zabierając go następnie na kolejne
lekcje w ciemnych klasach odmętów szaleństwa. A kiedy wreszcie po kilku
godzinach, czy może kilku wiekach nagle został sam, siedząc w kałuży krwi i
ekskrementów, otoczony światłem, uświadomił sobie nagle pewną rzecz. Oto przez
cały ten czas poza czasem podświadomie liczył latarnie, pod którymi przechodził
on i jego koszmarni przewodnicy. Liczył je, mimo że był o włos od przekroczenia
granicy obłędu – granicy, zza której nie ma już powrotu do normalnego świata.
Bronił się. Był to jedyny, możliwy sposób, aby jej nie przekroczyć. Liczyć.
Dziesiąta
latarnia. Za nią byłby już jego dom. Ciepły i bezpieczny.
Dziesiąta,
pierdolona latarnia, pod którą właśnie siedział, nie będąc w stanie się
podnieść.
Spojrzał w górę,
w oślepiające światło i zaczął się histerycznie śmiać. Po chwili umilkł i łkał
cicho, chowając twarz w ramiona. Jego i nie jego krew skapywała w kałużę między
kolanami z głuchym, cichym pluskiem. Obejrzał się za siebie, widząc poprzednią
lampę, oddzieloną od niego tysiącami lat czarnej pustki, wypełnionej
nieopisanym męczeństwem. Przed oczami stanął mu obrazek z dzieciństwa, widziany
z okna wagonu – tak podobny, a jednocześnie tak odmienny.
Dziesiąta latarnia, uwierzyłbyś? DZIESIĄTA!
I co teraz?
* * *
Klęczał na
siedzeniu z twarzą przyklejoną do brudnej szyby, osłaniając z boku oczy dłońmi,
aby jeszcze dokładniej odciąć się od światła jarzeniówki w przedziale. Z typowo
dziecięcą fascynacją przyglądał się nielicznym latarniom w mijanych w
ciemnościach nocy wioskach. Pojedyncze lampy na drewnianych słupach rzucały pod
siebie zamglony snop ciemnożółtego światła, który wydobywał z otaczającego go
mroku jedynie kawałek zakurzonej drogi, fragmenty płotów czy kęp trawy i
krzewów. Przez jedną, króciuteńką chwilę strasznie zabolała go głowa. Odsunął
twarz od szyby i ból natychmiast minął. Coś go zastanowiło. Mocno trzymając
składany blat pod oknem i zabawnie kołysząc się na zapadających się w miękkie
siedzenie kolanach, odwrócił się do rodziców i zapytał:
− Tato, co to jest Oświęcim? A niewolnik?
Ojciec spojrzał
na niego znad gazety. Zerknął na jedynego oprócz nich pasażera, który wciśnięty
w kąt przedziału od strony korytarza, spał mocno z półotwartymi ustami, na
których wisiała nitka śliny.
− Chciałem ci o tym opowiedzieć za parę lat,
ale skoro już pytasz... Oświęcim, synu, to największe kłamstwo, jakim Żydzi od
kilkudziesięciu lat mamią ten pierdolony świat. Porozmawiamy o tym później, w
domu.
Matka podniosła
głowę znad krzyżówki i spojrzała na męża.
− Mógłbyś nie przeklinać przy dziecku, idioto?
Zobaczyła, jak
źrenice jego oczu wpatrzone w małego rozszerzają się nagle. Odwróciła głowę i
skamieniała z przerażenia. Ich dziecko wciąż klęczało na kanapie, lecz buzię
miało białą jak kreda. Kurczowo trzymając się stolika pobielałą rączką, trzęsło
się jak w febrze, a krocze i nogawki sztruksowych farmerek z Kaczorem Donaldem
znaczyła powiększająca się z każdą chwilą ciemna plama.
Rzuciła się w
jego kierunku i w ostatniej chwili złapała osuwające się na podłogę drobne
ciałko. Przytulając do piersi spoconą główkę, odwróciła się do męża i patrząc
mu prosto w oczy, powiedziała cicho:
− Jeśli kiedykolwiek wspomnisz przy nim o tych
swoich pieprzonych teoriach, cholerny rasisto, odejdę od ciebie, rozumiesz?
Przysięgam na Boga, że zabiorę dziecko i odejdę...
Ewidentne nawiązania do Kinga, isn't it? Ale to był okres fascynacji tym gościem (w sumie trwa do dziś). A natchnienie? Film z serii "Strefa mroku". Tragiczny film. Widziałem go daaawno temu, z tego, co pamiętam, składał się z kilku części, prawie ze sobą nie powiązanych. Jedna z nich opowiadała o takim człowieku, jakim jest bezimienny chłopak spod dziesiątej latarni. Rasiście, bezmyślnym wręcz w swej zapiekłej nienawiści do ludzi innych niż on. Facet wychodzi z baru i nagle trafia w sam środek okupowanej Francji, gdzie żołnierze niemieccy biorą go za ukrywającego się Żyda. Potem Wietnam, gdzie jest "żółtkiem" zasypywanym kulami przez US Army, plantacja bawełny w XIX wieku i tak dalej. Scena, w której przez zadrutowane okienko bydlęcego wagonu wiozącego go w nicość widzi bar i swojego kolegę, który właśnie z niego wychodzi, żeby go poszukać... Mam ten film do dziś w głowie. Emocje wzrosły, kiedy ze trzy lata temu dowiedziałem się przypadkiem o tragedii, jaka wydarzyła się na planie. W scenie z Wietnamu, w której ów rasista (grany przez Vica Morrowa) ratuje spod amerykańskiego ognia dwoje wietnamskich dzieci, zdarzył się wypadek. Lecący nad nimi śmigłowiec został uszkodzony eksplozją pirotechniczną i spadł na całą trójkę, zabijając ich na miejscu. Życie jest dziwniejsze niż film...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam, Stelar