niedziela, 18 grudnia 2016

Mark Z. Danielewski - Dom z liści

Johnny Wagabunda, były pracownik salonu tatuażu w Los Angeles, znajduje notes Zampano, starszego pana i odludka, który zmarł w swoim zagraconym mieszkaniu. Notes zawiera opatrzoną licznymi przypisami historię "Relacji Navidsona".
Fotoreporter Will Navidson wprowadził się z rodziną do nowego domu - dalsze wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach filmowych oraz w postaci wywiadów. Od tamtej pory Navidsonowie stali się sławni, a Zampano - robiąc notatki na luźnych kartkach papieru, serwetkach i w gęsto zapisanych notatnikach - skompilował wyczerpującą pracę na temat wydarzeń w domu przy Ash Tree Lane.
Jednakże ani Wagabunda, ani nikt z jego znajomych nigdy nie słyszeli o "Relacji Navidsona". Teraz zaś im więcej Johnny czyta o domu Navidsonów, tym bardziej zaczyna się bać i popadać w paranoję. Najgorsze jest to, że nie może potraktować znalezionych zapisków jako zwykłych majaczeń starego wariata. Zaczyna zauważać zachodzące w otoczeniu zmiany...
Książka niepospolicie oryginalna. Nie sposób oderwać się od lektury - tak jak nie sposób jej zapomnieć. "Dom z liści" trzyma w napięciu, przeraża i jest inny niż wszystkie książki, które znacie.
Notka wydawcy.


Do napisania opinii o „Domu z liści” Marka Z. Danielewskiego zabierałem się od dwóch dni. I jak tylko napisałem kilka zdań, to kasowałem i starałem się na nowo sklecić kolejne, i tak chyba ze trzy razy. W końcu robię dzisiaj kolejne podejście i postanowiłem, że napiszę tak jak nigdy – prosto z trzewi, bez upiększania i silenia się na wzniosłe slogany, także pominę ogólnie przyjęty schemat pisania recenzji i po prostu napiszę co czuję po przeczytaniu Domu. Wbrew pozorom nie przychodzi mi to łatwo, ponieważ „Dom z liści” to książka specyficzna i wyjątkowa.

Nie mam na myśli samej fabuły, która pochłania czytelnika, chociaż nie należy do łatwych. Kluczenie, kilku wątkowa fabuła pisana często jak pamiętnik, odwołania do Dantego czy Miltona. Chwila rozkojarzenia wystarczała i gubiłem się totalnie. Musiałem wracać kilka wersów wyżej  lub kilka stron i sprawdzać co przeoczyłem. Nawet teraz, pisząc te słowa mam mieszane uczucia czy robię to dobrze. Z jednej strony nastawiłem się na wyjątkową książkę i tutaj się nie zawiodłem, ponieważ nigdy nie czytałem czegoś podobnego. Ogólny zachwyt jaki pojawił się w sieci, gdy wydawnictwo Mag poinformowało o premierze, rozbudował moje nadzieje na coś wspaniałego, mrocznego, ale przede wszystkim niesamowitego. Oczywiście w dużej mierze te nadzieje się spełniają. „Dom z liści” to najdziwniejsza powieść jaką przeczytałem nie tylko ze względu na fabułę, ale przede wszystkim z powodu w jaki sposób została napisana, zbudowana i  stworzona. Wydawnictwo pisze o niej „niepospolicie oryginalna” – to dobre określenie. Dla wielu czytelników książka może być szokiem. Najlepiej chyba po prostu nie nastawiać się na to, że czytamy powieść grozy. Najlepiej odrzucić wszelkie opinie i sugestie i z "wyczyszczonym" umysłem otworzyć pierwszą i kolejne strony. Ja tak nie zrobiłem i ponoszę tego konsekwencje.
Zacznijmy od tego, że nie potrafiłem brnąć przez kolejne strony i wertować je tak,  jak niemal każdą z dotychczasowych powieści, które przyszło mi przeczytać. Czytałem po kilkadziesiąt stron i odkładałem ją na półkę biblioteczki. Konstrukcja fabuły, różnorodność czcionki, formy, stylu, przypisów, przekreśleń, kolumn, raz normalnych, raz do góry nogami, znowu za chwilę wyszczególnionych w krótki tekst w oblamówce, aż po słowo, kilka słów, lub zdań na całej stronie powodowały, że całkiem gubiłem wątek. 
Chwila rozkojarzenia, dźwięk telewizora, lub sms na komórce powodowały, że rozbijałem się totalnie i musiałem na nowo się nastroić. Nie będę ukrywał, że ta różnorodność, po prostu mi przeszkadzała, irytowała, a gdy trafiałem na przypis, który rozpisany był na kilka stron, to po prostu łapałem się za głowę.
Nie do końca pojmuję wielki zachwyt nad tą powieścią, chociaż czytając ją, miałem (i mam) wrażenie, że obcowałem z czymś wyjątkowym niepowtarzalnym, jednak trudnym i nie zawsze zrozumiałym dla mnie. Może jestem za głupi na „Dom z liści”, może trzeba spróbować podejść do powieści na nowo za jakiś czas. Nie wiem. Mam wrażenie, że się poddałem, że geniusz Danielewskiego, bo tak można z całą stanowczością powiedzieć, zmiażdżył mnie już po kilkudziesięciu stronach i chyba już z innym, niż początkowym nastawieniem czytałem i systematycznie byłem dobijany. Z pewnością to nie jest książka dla każdego. Z pewnością trzeba nastawić się na lekturę z którą trzeba iść w taniec na maxa, bez luzowania.

Czy rzucenie sobie takiego wyzwania ma sens? Nie wiem. Książka powinna sprawiać przyjemność, fabuła powinna fascynować, porywać i gdy zamkniemy ostatnią stronę, powinniśmy powiedzieć – ŁAŁ!. 
Danielewski „Dom z liści” zaczyna od słów: „To nie jest dla ciebie” I chyba ma rację, ponieważ mam poczucie satysfakcji, że przeczytałem niesamowitą historię, która jednak umordowała mnie strasznie.

Wspomnę o oprawie, tej wydawniczej. Książka jest wydana pięknie i wbrew początkowemu wrażeniu, że okładka (obwoluta) kompletnie nie powinna pasować do treści, lub gatunku literackiego (wielu gatunków?), które możemy odnaleźć w "Domu z liści", pasuje świetnie i mówi wszystko o książce. To prawdziwy labirynt.









1 komentarz:

  1. Zgadzam się, że jest to książka, która potrafi straszliwie człowieka wymęczyć i trzeba dużego skupienia do jej zrozumienia. Chociaż czytałem tę książkę wcześniej niż Ty, to jednak nie czuję bym odkrył wszystko co autor chciał przekazać, dlatego pewnie za rok, dwa ponownie do niej usiądę :)

    OdpowiedzUsuń