Piotr
Borowiec
Pradziadek
ekstremy. O „Mnichu” M. Lewisa.
Podobno panuje
powszechne rzekomo przekonanie, iż klasykę trzeba znać. Owszem, w czasach mojej
szkolnej edukacji był to swoisty dogmat, wedle którego układano i realizowano
programy nauki języka polskiego. Uczeń musiał czytać „Nad Niemnem” a
nauczyciel tłumaczyć nieszczęśnikowi, iż Orzeszkowa wielką pisarką była. Bardzo
dużo powiedzano już w dyskusji nad nieszczęsnym kanonem i kwestią, czy
oby zmuszanie młodych ludzi do czytania
archaicznych książek, pisanych językiem, którego nie rozumieją, o problemach, które ich nie dotyczą, nie zniechęca młodzieży do czytania. Coś w tym jest,
moje polonistki robiły co mogły, aby nam obrzydzić literaturę. Fakt, że jeszcze
w tym kraju ktokolwiek cokolwiek czyta,
uważam za gigantyczną porażkę systemu edukacji Polski końca XX wieku.
Nie. Tutaj nie ma ani
przymusu, ani nawet powinności. Co więcej, jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy nie mogą przebrnąć
przez powieści Walpole’a, Shelley, czy Radcliff. „Zamczysko w Otranto” bardziej
śmieszy niż straszy, naiwność i absurdalność niektórych pomysłów mogą naprawdę
irytować. „Frankenstian” powieść piękna, ważna i mądra męczy archaicznym
językiem a kilka rozwiązań fabularnych wydaje się rozczulająco wręcz
głupiutkich. „Tajemnice zamku Udolpho” potrafią współczesnego czytelnika
zanudzić. Kwestie melodramatyzmu tej prozy pomijam – ja to akurat lubię.
Uważam, że polecanie wyżej wymienionych powieści czytelnikowi, który nie łyknął
jeszcze bakcyla archaicznej grozy to robienie krzywdy i temu czytelnikowi, i
klasykom.
Jeśli już coś jakiemuś
„profanowi” miałbym z tej
literatury polecić, to właśnie „Mnicha”
Lewisa. Swego czasu wysłuchałem rozmowy, jaką przeprowadzili w studio radiowej
„Dwójki” teoretyk sztuki M. Goździewski i prof. Z. Mikołejko. Dyskusja
dotyczyła narodzin nowoczesności, w których gotycyzm odegrał bardzo ważną rolę.
Autor „We władzy wisielca” stwierdził, iż jego studenci dalej czytają „Mnicha”
z „wypiekami na twarzy”. Cóż, ja tam
profesorowi wierzę. Sam czytałem książkę Lewisa kilka razy, a za każdym
okazywała się ona szalenie zajmującą lekturą.
Uważam „Mnicha” za pierwszą
pełnoprawną powieść grozy. U Walpole’a wszelkie nadprzyrodzone elementy są
opisane i potraktowane w sposób niepoważny, groteskowy, czasem wręcz komiczny.
Radclife niszczy misternie budowaną atmosferę niesamowitości pseudo –
racjonalnymi wytłumaczeniami. Lewis nadnaturalne wydarzenia traktuje poważnie,
wykorzystuje je celowo jako element fabuły, bardzo istotny zresztą. W powieści
spotkamy demony, Szatana we własnej osobie, czarną magię i ducha rozpustnej
zakonnicy.
Wikipedia nazywa
recenzowaną powieść „kompendium gotyckiego stylu”. Nie sposób temu stwierdzeniu
odmówić racji. Jednak powieść Lewisa to nie tylko kompilacja motywów, chwytów i
tematów znanych już wówczas powieści gotyckiej. Pamiętajmy, iż młody pisarz
wydał swoją powieść w roku 1796, a więc przeszło trzydzieści lat po „Zamczysku
w Otranto”. Wtedy w literaturze pełno już było autorów „historycznego romansu
grozy” oferujących czytelnikowi to samo, tak samo napisane. Lewis poszedł dużo
dalej, napisał coś więcej niż kolejną powieść o heroinie dręczonej przez łotra.
Wzbogacił on fabułę nie
tylko o spory ładunek nadprzyrodzoności, ale także przesunął granice
drastyczności prozy gotyckiej w niespotykane do tej pory rejony. Oczywiście,
obrazoburcze motywy jakie wykorzystał Lewis nie były pod koniec XVIII wieku w
literaturze zupełnym novum. Zofia Sinko, tłumacz i redaktor w swoim wstępie do
„Mnicha” w pierwszym polskim wydaniu pieczołowicie wymieniała źródła, z których
gotycyzm czerpał tworząc estetykę
niesamowitości i makabry. Jednak przed Lewisem nikt nie użył ich tak
bezkompromisowo, brawurowo i dosłownie. W powieści występuje motyw obsesji
seksualnej, gwałtu, kazirodztwa, obłudnego duchowieństwa, mamy opis morderstw,
wątek diabelskiego paktu, demoniczną femme fatale, w końcu na kartach książki
pojawia się sam Żyd Wieczny Tułacz. Jedną z pierwszych scen jest sen głównego
bohatera, w którym śni on o gwałcie jakiego dokonał demon na ukochanej przez
niego kobiecie. Finał natomiast rozgrywa się w katakumbach, wśród zwłok i
robactwa, jakie zalęgło się w rozkładających ciałach. Ilość – nazwijmy to w
uproszczeniu - „drastycznych” pomysłów
starczyłaby na obdzielenie całej antologii horroru ekstremalnego.
Oczywiście, nie
spodziewajmy się po osiemnastowiecznej powieści detalicznych opisów
okrucieństw, charakterystycznych dla współczesnego gore. Niemniej jednak okrucieństwo i obrzydliwość w „Mnichu” stały się
pełnoprawnymi, świadomie zastosowanymi środkami wyrazu. Co, rzecz jasna,
zostało przez czytelników dostrzeżone…. I docenione.
Nieporozumieniem, a na
pewno nieścisłością jest twierdzenie, jakoby Lewisa spotkały z przyczyny
wydania „Mnicha” jakieś „szykany”. A przynajmniej nie z początku. Powieść
szybko zyskała opinię „niesławnej” i „obscenicznej” co znakomicie przełożyło
się na wyniki sprzedaży. Pierwsze dwa wydania rozeszły się błyskawicznie, czemu
nie przeszkodziła nawet niebagatelna, jak na owe czasy, cena książki. Dopiero
fala krytyki spowodowanej bardziej niepotykaną popularnością „Mnicha”, niż jej
faktyczną „szkodliwością”, skłoniła młodego autora do przygotowania kolejnej,
zmienionej edycji. Ugładzonej, ugrzecznionej, do dziś zupełnie nie
wznawianej.
Obecnie, w naszym małym
a burzliwym światku fanów literackiej grozy trwa dyskusja nad rehabilitacją
literatury „pulpowej”, jako klasyki „czystego horroru” w którym liczy się
faktyczne wstrząśnięcie czytelnikiem. Źródeł współczesnej ekstremy nie należy
szukać w horrorach Phantom Pressu. Nie jest przesadą wyciąganie ich z prozy błyskotliwego
dwudziestolatka, który żył dwieście lat temu.
Warto, naprawdę warto
sięgnąć po „Mnicha” niezależnie od tego czy klasyki „nie trawimy”, czy też ją
„czcimy”. Napisane jest to świetnie, Lewis nie nudzi, nie męczy, momentami
książka oferuje najczystszą grozę – jak w wątku „krwawiącej zakonnicy”. Tym
bardziej warto nabyć nowe wydanie, ponieważ wydawnictwo Vesper po raz kolejny potraktowało czytelników poważnie i uczciwe, dając im wspaniale wydaną powieść. Książka wzbogacona jest o piękne ilustracje i
zajmujące posłowie Macieja Płazy. Szczerze i z pełną odpowiedzialnością polecam
– nie tylko fanom klasyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz