Marzec.
Wydawałoby się, miesiąc jak każdy. Jednak nie. Gdy świat powoli budzi się do życia
po zimowym letargu, ja, podobnie jak co roku, myślami jestem z dwojgiem fantastycznych
ludźmi, których wśród nas już nie ma. Myślę o nich i uświadamiam sobie, jak dużo
zawdzięcza im literacki horror wydawany w Polsce.
Powrócę na chwilę do
deszczowej jesieni
1990 roku, gdy pierwszy raz w księgarni zobaczyłem dwie powieści Jamesa Herberta,
i trzy lata później, gdy z zaskoczeniem i wielką radością odebrałem pierwszy z listów
od Andrzeja Kuryłowicza - założyciela wydawnictw Prima Publishing i Albatros.
Obu
nigdy nie miałem zaszczytu poznać osobiście, jednak wspomnienia o nich
pozostają w mojej
pamięci. Grudniowy wieczór 1990 roku, Szczecinek, ul. 9 Maja, deptak. Wracając z
miasta, mijałem księgarnię, której dzisiaj już nie ma. Na wystawie zauważyłem
dwie książki.
Ich okładki i czerwony napis HORROR przykuły moją uwagę. Długo się nie
zastanawiając, wszedłem
do środka i poprosiłem o podanie tych małych książeczek.
Był to Nawiedzony
i Ocalony. Od razu je kupiłem i szybkim krokiem poszedłem do domu. Tam usiadłem
i zacząłem czytać. Tak rozpoczęła się moja przygoda z literackim horrorem. Do dzisiaj
pamiętam, z jaką fascynacją oglądałem z każdej strony Nawiedzonego, jak
niesamowite emocje
towarzyszyły mi podczas czytania. Prawdziwe ghost story, moim zdaniem najlepsze,
jakie wpadło mi do dzisiaj w ręce. Ocalony zaś był naprawdę niesamowity, trochę fabularnie
do przewidzenia, jednak nie przeszkadzało mi to i od tamtego czasu pokochałem prozę
tego autora. Dlatego cały czas ubolewam, że polscy wydawcy nie kwapią się do wydania innych książek Herberta.
James Herbert zmarł 20 marca 2013 roku w Sussex.
Tak wspomina go
Graham Masterton:
Jim mieszkał w Sussex, całkiem niedaleko mnie,
kiedyś zdarzało nam się odwiedzać go razem z moją żoną Wiescką. On również
wpadał na obiad, chociaż jadł jak wróbelek! Właściwie to nigdy dużo nie
rozmawialiśmy o horrorach czy pisaniu… przez większość czasu opowiadaliśmy
żarty, albo on opowiadał o tym jak dorastał w londyńskim East End. Kiedy był
nastolatkiem, nosił buty ze spiczastym czubkiem. Kiedyś zatrzymał go policjant
i zapytał, czy jego stopy dotykają czubka butów. Jim odparł „Nie, a czy Pana
głowa dotyka czubka hełmu”? Swojego czasu rozmawialiśmy nawet o wspólnej
powieści, ale obaj mieliśmy zupełnie inne metody pracy i wątpię, czy coś
takiego byłoby możliwe. On nadal pisał odręcznie, w notesie. Jim zachorował na
długo przez śmiercią i przestałem go już tak często widywać. Ostatni raz chyba
na festiwalu horroru w Brighton. Nie wyglądał dobrze.
W 1993 roku Złota Era Horroru była na półmetku, jednak już pojawiały się symptomy jej zmierzchu. Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałem. Amber stracił Mastertona i zaczął odchodzić powoli od kieszkonkowych horrorów. Pamiętam, że już wtedy, nie znając jeszcze prozy Stefana Grabińskiego, określałem te specyficzne wydania jako Horror Kolejowy. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna. Załóżmy, że gdy na dworcu w Kołobrzegu kupicie sobie np: Creed Jamesa Herberta z zamiarem poczytania czegoś w podróży i gdy dojeżdżacie do Poznania, kończycie ją i wsuwacie książkę do kieszeni kurtki. Takie książki podróżne idealne na trzy godzinną trasę polskimi kolejami.
Nagle na rynku pojawili się Drapieżcy. W sumie wpadłem na nich przypadkiem. Oczywiście nie wyszedłem z księgarni bez obietnicy sprzedawczyni, że odłoży mi książkę na 40 minut. Ruszyłem w poszukiwaniu funduszy, a wieczorem czytałem już książkę Mastertona, z nowego wydawnictwa Prima Publishing. Nie pamiętam już, gdzie wyczytałem, że autor przyjeżdża do Polski. W świecie bez internetu jedyną okazją, aby dowiedzieć się czegoś więcej, była próba napisania do wydawnictwa. Tak też uczyniłem. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy któregoś letniego dnia wyciągnąłem ze skrzynki pocztowej pismo od wydawcy z informacją o miejscu i dacie przyjazdu autora oraz najbliższych planach wydawniczych. Odpisał mi sam Andrzej Kuryłowicz i to z nim miałem przyjemność kilkukrotnie korespondować w sprawie wizyty Grahama Mastertona. Niestety Masterton nie dojechał wtedy do Warszawy i jego wizytę przesunięto na późniejszy okres. o czym powiadomił mnie naczelny Primy. Listy te posiadam do dzisiaj i są dla mnie wspaniałą pamiątką.
Andrzej Kuryłowicz odszedł 21 marca 2014 roku, więc niemal równo rok po Jamesie Herbercie.
Także o tą znajomość zapytałem Grahama Masterona.
Zerwałem więc współpracę (z Amber) i nawiązałem nową – z Andrzejem Kuryłowiczem z Wydawnictwa Prima i Tomaszem Szponderem z Domu Wydawniczego Rebis. Miałem z nimi doskonałe relacje i zostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Ogarnął mnie smutek, kiedy Andrzej zmarł na początku tego roku, w wieku zaledwie 59 lat. To była tragedia.
Fajna pamiątka. Ja osobiście Herberta znam niewiele, a na Kuryłowicza za życia przeklinałem sporo za beznadziejne okładki do prozy Stephena Kinga, ale niewątpliwie miał człowiek ogromny wpływ na poszerzanie horyzontów horroru czy thrillera w naszym kraju i wprowadził wielu bardzo dobrych czy ciekawych autorów na nasz rynek, za co zawsze będzie mu wiele osób wdzięcznych. RIP.
OdpowiedzUsuń