wtorek, 16 maja 2017

Tomasz Czarny i Karolina Kaczkowska - Ofiarologia

Tomasz Czarny to internetowa postać o profesji pisarza, którą stworzył Paweł Kosztyło. Podstawowe umiejętności Czarnego to robienie szumu w internecie, wciskanie się gdzie popadnie ze swoimi postami i chwalenie polskich pisarzy w udzielanych nastolatkom wywiadach. Znamienne, że za każdym razem są to inni autorzy, zapewne chodzi o nadzieję, że wkrótce jacyś zaczną polecać Czarnego. Tak też pewnie będzie, w końcu wielu z nich Kosztyło obiecał wydać w utworzonym przez siebie wydawnictwie: Dom Horroru.

Czego by nie mówić o samym Czarnym, najważniejsze zawsze pozostają jego dzieła i przyznam szczerze z ogromną niecierpliwością wyglądałem „Ofiarologii”, najnowszej książki, którą popełnił do spółki z Karoliną Kaczkowską, niezwykle skromną i utalentowaną autorką, której proza potrafi autentycznie wgnieść w ziemię. Wyczekiwałem tej książki, bowiem po drobnych utarczkach słownych z panem Kosztyło, skutkiem których ten obraził się na mnie śmiertelnie za nazwanie go między innymi grafomanem, liczyłem, że treść tej książki utrze mi nosa, udowodni, jak bardzo się myliłem, zmusi do publicznych przeprosin i kajania się gdzie popadnie. Obecność Karoliny na pokładzie sugerowała, że tak w istocie będzie. Niestety, z żalem stwierdzam, że przez większość książki było jeszcze gorzej niż się obawiałem.


Zacznijmy od tego, że Czarny i Kaczkowska to zagorzali fani Edwarda Lee, wręcz jego najwięksi polscy przyjaciele, co Tomek podkreśla na każdym kroku. I jako tacy upodobali sobie specyficzną odmianę gatunkową literatury grozy – horror ekstremalny, czyli formę, w której na pierwszym planie dominują sceny pornograficzne, zwyrodnienia, dewiacje i wszelkiego typu schorzenia psychiczne powiązane z erotyką. Do tego dochodzi prosty, wulgarny język i duża dawka przemocy. U mistrza polskich epigonów całość jest jednak przykrywką do znacznie głębszych treści, tutaj niestety, często stanowi sedno króciutkich opowiastek. Jest to o tyle znamienne, że niedawno Czarny utyskiwał w sieci na grubość książk Siwca. Odliczając teksty Kaczkowskiej, ale zostawiając te napisane wspólnie z nią, całość „Ofiarologii” miałaby około 115 stron (na 184 całości) i to dość dużą, rzekłbym, młodzieżową czcionką. Dochodzą do tego jeszcze liczne literówki, błędy stylistyczne, językowe,  nawet ortograficzne. I znów, ja rozumiem niszowe wydawnictwo, rozumiem nawet, że posypał się skład i niektóre opowiadania są koszmarnie poszatkowane. Ale Tomek zawsze głośno krzyczy, że podczas lektury zwraca uwagę na takie rzeczy i bardzo go to irytuje. Szkoda, że nie w jego wydawnictwie.

Skupmy się jednak na treści tych szesnastu króciutkich opowiadaniach. Tematyka jest jasna, trzeba też przyznać, że autorom nie brak pomysłów, gorzej, że czasem siada również wykonanie. Otwierający całość „Milf”, pod którym podpisali się oboje to odpowiednio zboczona historia pewnego podglądacza, która przeradza się w spektakl porno, prowadzący z kolei do całkiem zgrabnego, horrorowego finału. Szkoda, że całość sprawia wrażenie napisanej na kolanie, aby było szybciej, aby tylko przelecieć się po sprośnościach i obrzydliwościach i już gotowe. Nie powiem, żebym od opowiadania, które zaczyna się zdaniami: „Podobała mu się. Kurwa, jak bardzo mu się podobała”, oczekiwał literackiej uczty. Ale odrobina pracy nad tym tekstem, poświęcenie mu trochę więcej uwagi uczyniłoby z niego naprawdę dobre opowiadanie. Ten sam problem dotyka kilku innych tekstów: „Lalki” (świetny pomysł, interesujące wykonanie, ale znów jakby za szybko chciano wszystko zakończyć), „Zniewolnie” (bardzo dobry tekst klasy B, w którym zapomniano dodać wstępu i zakończenia) czy wreszcie „Worka na spermę” (gdzie tylko jeden akapit próbuje zbudować jakiś klimat, a reszta to chora i naiwna historia z gatunku rape and revenge). O ile jednak w przypadku tych tekstów można przymknąć jeszcze oko na te swoiste niechlujne niedopatrzenia, to już w kwestii „Dominacji”, „Wielkiej miłości” i „Poświęceniu” nie sposób powiedzieć nic pozytywnego. Pierwszy to w zasadzie jedna scena, ze wstępem, ale umownym jak scenariusz porno. Dodajmy, że scena, która się po prostu urywa, jakby autor nie wiedział, co dalej  tym wszystkim począć. Druga bije na głowę naiwnością wszystkie zawarte w tym zbiorze i mimo natężenia obrzydlistwa po prostu nudzi. Ostatnia to znów jedna scena, znów urwana naiwnie i bez sensu z psychologią postaci i ich wiarygodnością na poziomie seriali wenezuelskich. I jeszcze te niechlujne powtórzenia -  i w ciągu jednego akapitu przyduszanie penisem i zatykanie przy tym nosa powtarza się trzy razy... Jeżeli to ma być zapowiedź powieści Czarnego, to ja dziękuję. I bardzo żałuję, bo przecież Tomasz obiecywał w licznych postach wrzucanych gdzie popadnie, że ten zbiorek będzie jego swoistym „the best of”, gdzie znajdą się jego najlepsze teksty, te o które prosili fani. W to proszenie fanów wierzę tak samo jak w cudowną notkę biograficzną, w której Kosztyło nazywa samego siebie królem gore (czy on w ogóle wie, co to jest gore? W którym momencie on niby je pisze?), i kontynuatorem spuścizny Edwarda Lee. Cóż, jak się ma wydawnictwo, można mieć i tupet. W końcu sam siebie wydaje, sam siebie przydomkami ubarwia, pewnie sam sobie pochwały pisze. Jego sprawa. Ale przecież Tomasz pisać potrafi, o ile nie robi tego na akord. Dowodem jest choćby świetny „Oddałam ciało w dobre ręce”, w którym fabuła dotyczy kobiety chorobliwie otyłej, celowo tak utuczonej przez zakochanego w niej męża. Kapitalnie radzi sobie z bizarro – przezabawny „Chłopiec z kutasim łbem” jest naprawdę znakomity, nawet mimo drobnego potknięcia w finale. „Dysmorphophilia” to niby znów kilka króciutkich scen, ale z odpowiednio rozpisaną dramaturgią. Czyli można! Ba, ja wiem, że można, dlatego jestem tak zawiedziony tym zbiorkiem – przynajmniej ze strony Tomasza. Bo jeśli to „the best of”, to gdzie jest „Puszka Coli” - którą sam chwali w tekście jednego z opowiadań ustami bohaterów? Gdzie kapitalni „Zjadacze lotosu”, w których nawiązując do „Ruin” Scotta B. Smitha stworzył jedną z najoryginalniejszych wizji zombie? Wreszcie, gdzie są świetne opowiadania z nigdy nie wydanej oficjalnie „Trylogii” gniewu”? To przecież tam Czarny ambitnie nawiązywał do klasyków – w „Wierceniu” inteligentnie parafrazował kultowego „Driller Killera” Abela Ferrary, w „Psie” umiejętnie składał hołd Jackowi Ketchumowi i jego „Redowi”, a w „Ingerencji” szalał jak prawdziwy następca Edwarda Lee. No i gdzie jest „Świątynia”, ja się pytam? Toż to najwspanialszy tekst Czarnego i wstyd, że jeszcze nie ukazał się na papierze. Zresztą, namiastki tego, co Kosztyło potrafi, kiedy wraz z Kaczkowską łączy siły w najlepszym wspólnym opowiadaniu - „Córeczka tatusia”. Odpowiednio klimatycznym, nawet mimo uderzającej po oczach od początku dawki perwersji i sadyzmu. Czytając je zaklinałem rzeczywistość, by oboje tego nie sknocili, niestety, pod koniec siada zarówno wiarygodność (uległość ojca, nawet biorąc pod uwagę okoliczności jest kompletnie nieprzekonująca), jak i dramatyzm (gdy poprzez wulgarne wtrącenia narracyjne zaburza się proporcja między światem przedstawionym a emocjami narratora, dodajmy – niezbyt chlubnymi w tym momencie, no bo przepraszam, ale „kakałko”? Synonimów zbrakło?). Sam finał jest odpowiednio ekstremalny i stawia opowiadanie na wysokim poziomie w stosunku do innych tekstów, ale pewien niesmak i niedosyt pozostają. Znów – odrobina redaktorskiej pracy i byłoby idealnie.

Koniec końców, podsumowując pracę Tomka, czy to w duecie, czy samodzielnie - „Ofiarologia” z jego strony nie spełnia żadnej ze składanych obietnic, a do nadętego bio autora ma się jak pięść do nosa. Wielka szkoda, bo mimo wszystko wiem, że autor dysponuje talentem, a nie tylko perwersyjnymi pomysłami i rozbuchanym ego. Za dużo tu tekstów przeciętnych, niedopracowanych, napisanych w pośpiechu, za mało mięsa i treści, które Czarny przecież tworzyć potrafi. Mam nadzieję, że następnym razem więcej czasu poświęci na dopracowanie swoich opowiastek. Jeśli włoży w to choć połowę energii jaką poświęca na brylowanie w sieci, będzie bardzo dobrze, jak przyłoży się do tego tak, jak do swojego wydawnictwa – będzie idealnie. A mając w pamięci kilka jego tekstów, które tu wymieniłem wcześniej – nie jest to niemożliwe.

I tu przechodzimy zarówno do samego wydawnictwa, jak i promocji innych autorów. Tomasz pięknie określił Karolinę Kaczkowską pierwszą damą polskiego horroru ekstremalnego. I cóż mogę powiedzieć na takie dictum? Trafił w sedno i podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami, takoż równie chętnie będę to głosił gdzie trzeba i kiedy trzeba. Już wcześniejsze teksty autorki dowodziły jasno, że jeżeli chodzi o horror ekstremalny, to właśnie ona najlepiej wie, z czym to się je i jak o tym pisać. Zawarty w antologii „Oblicza grozy” tekst poruszył wiele... żołądków, „Liturgia plugastwa” napisana wespół z Tomaszem Siwcem dowiodła, że Karolina nie powinna mieć żadnych kompleksów na polu ekstremy nie tylko na maluteńkiej scence polskiej, ale i wobec zagranicznych twórców. To rasowe dzieła porno-makabry, które potrafiły do głębi poruszyć i potrząsnąć, przy okazji skłaniając do przemyśleń nad ludzką naturą, korozją naszego gatunku i degeneracją społeczeństwa. W „Ofiarologii” oprócz wymienionych wcześniej tekstów napisanych na spółkę z Tomaszem Czarnym umieściła jeszcze cztery własne utwory. „Noc koprowampirów” już samym tytułem jasno daje do zrozumienia, że nie jest to tekst dla wszystkich. Szalone porno-bizarro, odpowiednio ekstremalne i obrzydliwe i choć nie sposób mu nic zarzucić (w ramach konwencji, oczywiście), to jest to chyba najsłabszy tekst Karoliny, jaki czytałem. „Lewa” to już wyższa półka, stylowe nawiązanie do serii „Evil Dead”, a jednocześnie popis tego, co Kaczkowska potrafi wyczynić z opętaną ręką swojej bohaterki. Intrygujące jest to, że mimo możliwości, autorka nie poszarżowała i choć otarła się odrobinę o pastisz i znów bizarro, to jednak tekst pozostaje rasowym horrorem ekstremalnym. Może nie wybitnym, ale na pewno jednym z najlepszych z całego zbioru. I niejako na deser, otrzymujemy dwa ostatnie teksty. Najpierw „Fanka” - mroczna, pokręcona, perwersyjna i brutalna opowieść, z makabrycznym i wspaniałym twistem na koniec pokazuje bez dwóch zdań, kto tu rządzi i w kim należy pokładać nadzieje, jeśli chodzi o horror ekstremalny i gore. Ale, co tu dużo kryć, nie zdążyłem jeszcze uspokoić swojej ekscytacji po owym utworze, a już dałem się pochłonąć „Domowi gry”, absolutnie genialnemu opowiadaniu, perełce gatunku i mistrzowskiej prozie najwyższych lotów. To kompletnie odjechana historia o tytułowym domu, w którym główna bohaterka próbuje przetrwać. Dlaczego? Po co? Jak? Wszystkie odpowiedzi są intrygujące (choć nie wszystkie zaskakujące), ale sposób w jaki Karolina prowadzi narrację, buduje napięcie, a przede wszystkim jak wprowadza mieszkańców domu (i jak oni wyglądają i się zachowują!)... Nie ma co ukrywać, to kapitalny tekst i ogromnie żałuję, że to właśnie ten tekst nie jest zapowiedzą żadnej powieści. Może jednak Karolina się skusi i stworzy ciąg dalszy? Byłby to bez wątpienia jeden z najlepszych polskich (a może nie tylko) horrorów.

Podsumowując, pod najładniejszą okładką w wydawnictwie Dom Horroru i dziwacznym tytułem ukryło się szesnaście opowiadań, które na pewno poruszą każdego, kto ledwie zetknął się z horrorem ekstremalnym, albo leży mu na sercu należyte traktowanie języka polskiego. Wiele z nich jest przeciętnych lub po prostu słabych, kilka powinno w ogóle przejść korektę i redakcję raz jeszcze, kilka ktoś powinien po prostu do końca napisać przed wydaniem. Początek rozczarowuje straszliwie. A jednak, pod koniec robi się wręcz znakomicie. Jest też tu kilka opowiadań, które warto poznać, kilka (tu wskazanie na Kaczkowską), które udowadniają, że w Polsce też można stworzyć mocną i ambitną ekstremę. Fakt, że już kilka osób udowodniło to wcześniej, ale na bezrybiu i rak ryba.

Łuaksz Radecki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz