Grobowiec
Abym przynajmniej w śmierci mógł odpocząć w ciszy.
Wergiliusz
Opowiadając o okolicznościach, które sprawiły, że zamknięto
mnie w tym przytułku dla obłąkanych, jestem świadom, że moje obecne położenie
wzbudza naturalne wątpliwości co do autentyczności mej relacji. Tak się
niefortunnie składa, że ogół ludzkości jest nazbyt ograniczony w swej myślowej
przenikliwości, żeby cierpliwie i inteligentnie rozważyć owe odosobnione
zjawiska, które postrzega i odczuwa jedynie garstka jednostek o wrażliwej
psychice, leżące poza zasięgiem potocznego doświadczenia. Ludzie o rozleglejszym
intelekcie wiedzą, że nie ma wyraźnego podziału na to, co rzeczywiste i
nierzeczywiste, że wszystkie rzeczy jawią nam się w dany sposób wyłącznie
dzięki delikatnym indywidualnym przekaźnikom fizycznym i umysłowym, poprzez
które jesteśmy uświadamiani o ich istnieniu. Prozaiczny materializm większości
potępia wszakże jako obłęd owe przebłyski superwidzenia, które przenikają
pospolitą zasłonę oczywistego empiryzmu.
Nazywam się Jervas Dudley. Od najwcześniejszego dziecięctwa
byłem marzycielem i wizjonerem. Dostatecznie majętny, by nie musieć zajmować
się interesami, z temperamentem nieprzysposabiającym mnie do formalnych studiów
ani grupowych rozrywek mych znajomych, pomieszkiwałem zawsze w królestwie
odrębnym od świata widzialnego; lata chłopięce i młodzieńcze spędziłem wśród
starożytnych i mało znanych ksiąg oraz na wędrówkach skroś pól i gajów w
pobliżu swej rodowej siedziby. Nie sądzę, bym w tych księgach oraz polach i
gajach czytał i widział dokładnie to, co czytali i widzieli w nich inni
chłopcy; o tym wszakże nie mogę wiele mówić – szczegółowsze zwierzenia byłyby
tylko potwierdzeniem owych okrutnych oszczerstw pod adresem mego intelektu,
które dolatują mnie niekiedy z szeptań czających się naokoło pielęgniarzy. Wystarczy,
jeśli opowiem, co zaszło, nie analizując przyczyn.
Powiadam, że mieszkałem oddzielony od świata widzialnego,
nie powiedziałem wszelako, że mieszkałem samotnie. Nie jest do tego zdolna
żadna ludzka istota; albowiem gdy brak towarzystwa żywych, nieuniknienie szuka
się towarzystwa istot, które nie są – lub już nie są – żywe. Nieopodal mego
domu leży osobliwa lesista kotlina, w której półmrocznych głębiach spędzałem
większość czasu, czytając, rozmyślając i marząc. Na jej omszałych zboczach
stawiałem pierwsze dziecięce kroki; wokół tamecznych groteskowo sękatych dębów
osnuwały się nici mych pierwszych chłopięcych fantazji. Zaprawdę bliską
zawarłem znajomość z mieszkającymi w tych drzewach driadami, często
przyglądałem się ich dzikim pląsom w wysilonych promieniach zanikającego
księżyca – lecz o tych rzeczach nie mogę teraz mówić. Opowiem jedynie o
samotnym grobowcu w najciemniejszej gęstwie na stoku kotliny, opuszczonym
grobowcu Hyde’ów, starej i dostojnej rodziny, której ostatniego potomka złożono
w tym mrocznym zaciszu wiele dziesięcioleci przed mymi narodzinami.
Loch, o którym mówię, wzniesiony jest z prastarego granitu,
zwietrzałego i odbarwionego przez mgły i wilgoć wielu pokoleń. Wbudowany w stok
kotliny widoczny jest tylko od strony wejścia. Wrota – masywny i groźny blok
granitu – wiszą na zardzewiałych zawiasach żelaznych i w osobliwie złowieszczy
sposób unieruchomione są w pozycji uchylonej za pomocą ciężkich żelaznych
łańcuchów i kłódek, podług makabrycznej mody sprzed półwiecza. Siedziba rodu,
którego potomkowie są tam pochowani, stała ongiś na szczycie wzniesienia, w
którym mieści się grobowiec, lecz dawno już padła ofiarą płomieni wznieconych
przez tragiczne uderzenie pioruna. O burzy, która o północy zrujnowała posępną
rezydencję, starsi mieszkańcy okolicy opowiadają niekiedy ściszonymi i
niespokojnymi głosami; napomykają o czymś, co zwą „boskim gniewem”, sposób zaś,
w jaki to czynią, w latach późniejszych niejasno potęgował we mnie i tak już
silną fascynację, jaką budziło skryte w leśnym mroku mauzoleum. Jeden tylko
człowiek zginął w pożarze. Ostatniego z Hyde’ów pochowano w tym siedlisku cieni
i ciszy, kiedy nadeszła smutna urna z prochami z dalekiego kraju, do którego
rodzina udała się po spłonięciu rezydencji. Nie pozostał nikt, kto kładłby
kwiaty przed granitowym portalem, niewielu ma ochotę stawić czoło
przygnębiającym cieniom, które zdają się unosić dziwacznie nad pożłobionymi
przez wodę kamieniami.
Nigdy nie zapomnę tamtego popołudnia, gdy po raz pierwszy
napotkałem ów na poły ukryty dom śmierci. Było to w środku lata, gdy alchemia
Natury przeistacza leśny pejzaż w żywą i bujną, niemal jednorodną werdiurę, gdy
zmysły są nieledwie odurzone wzbierającymi morzami wilgnej zieloności oraz
subtelnie nieuchwytnymi zapachami ziemi i roślin. W takim otoczeniu umysł traci
perspektywę, czas i przestrzeń stają się trywialne i nierzeczywiste, a echa
zapomnianej prehistorycznej przeszłości biją natarczywie w oczarowaną
świadomość. Przez dzień cały przemierzałem mistyczne gaje w kotlinie, snując
myśli, których nie potrzeba przytaczać, i gawędząc z istotami, których nie
potrzeba nazywać. Będąc dziecięciem dziesięcioletnim, zdążyłem już ujrzeć wiele
cudów bądź usłyszeć o dziwach nieznanych pospólstwu; jakoż i pod pewnymi
względami byłem niezwykle postarzały. Gdy przedarłszy się między dwiema rozbestwionymi
kępami głogu, niespodzianie natrafiłem na wejście do lochu, nie miałem pojęcia,
co właściwie odkryłem. Ciemne bloki granitu, osobliwie uchylone drzwi oraz
nagrobne rzeźbienia nad wejściowym łukiem nie wzbudziły we mnie żadnych
żałobnych czy trwożliwych skojarzeń. O grobach i grobowcach wiedziałem i
wyobrażałem sobie dużo, lecz ze względu na niepospolitość mego charakteru nie
dopuszczano mnie do osobistego kontaktu z cmentarzami ani grobami na
przykościelnych dziedzińcach. Dziwny kamienny dom na lesistym zboczu wzbudził
we mnie wyłącznie ciekawość i domysły; jego zimne, wilgotne wnętrze, do którego
daremnie starałem się zajrzeć przez rozchyloną kusząco szczelinę, nie kojarzyło
mi się zgoła ze śmiercią ani z rozkładem. Lecz w owej chwili zaciekawienia
zrodziło się we mnie szaleńczo bezrozumne pragnienie, które doprowadziło mnie
do obecnego piekielnego uwięzienia. Znaglony głosem pochodzącym najpewniej z
ohydnej duszy lasu, postanowiłem wnijść w ten nęcący mrok na przekór łańcuchom
broniącym mi wstępu. W gasnącym świetle dnia to szarpałem owe zardzewiałe
przeszkody, licząc, że zdołam rozewrzeć kamienne wrota, to usiłowałem
przecisnąć swą smukłą postać przez istniejącą szczelinę – wszelako żaden z tych
zamiarów się nie powiódł. Zrazu byłem tylko ciekaw, teraz trawiła mnie
gorączka; i gdy w gęstniejącym zmroku wróciłem do domu, poprzysiągłem stu bogom
mieszkającym w zagajniku, że któregoś dnia bez
względu na koszt sforsuję wejście do tej czarnej, chłodnej czeluści,
która zdawała się mnie wzywać. Lekarz o stalowoszarej brodzie, który codziennie
przychodzi do mego pokoju, powiedział kiedyś jednemu z gości, że to
postanowienie dało początek pożałowania godnej monomanii; pozwolę wszakże, by
ostateczny osąd wydali czytelnicy, gdy już dowiedzą się wszystkiego.
Miesiące, które nastąpiły po tym odkryciu, spędziłem na
daremnych próbach sforsowania skomplikowanej kłódki, na którą zamknięte były
uchylone drzwi do lochu, oraz ostrożnych indagacjach na temat natury i historii
tej budowli. Po chłopięcemu chłonny słuch pozwolił mi się dowiedzieć wiele,
wrodzona skrytość sprawiła zaś, że nie zdradziłem się przed nikim z posiadaną
wiedzą i powziętym postanowieniem. Warto może wspomnieć, że wcale nie byłem
zdziwiony ani strwożony, gdy poznałem naturę lochu. Moje dość oryginalne
poglądy na temat życia i śmierci spowodowały, że zimny zewłok kojarzył mi się
mgliście z żyjącym, oddychającym ciałem; czułem też, że wielki i posępny ród ze
spalonej rezydencji jest jakoś reprezentowany w owej kamiennej przestrzeni,
którą staram się zgłębić. Zasłyszane pokątnie gawędy o dziwacznych rytuałach i
bezbożnych uciechach, jakim w dawnych latach oddawano się w prastarym dworze,
rozpaliły we mnie jeszcze potężniejsze zainteresowanie grobowcem, przed którego
wrotami przesiadywałem po kilka godzin każdego dnia. Jednego razu wrzuciłem
zapaloną świecę w niedomknięte wejście, lecz nie ujrzałem nic prócz wilgotnych
kamiennych schodów prowadzących w dół. Woń bijąca ze środka odpychała mnie, a
zarazem urzekała. Czułem, że znałem ją wprzódy, w odległej przeszłości, w którą
nie sięga pamięć, w której nie byłem jeszcze nawet mieszkańcem swego obecnego
ciała.
Rok po tym, jak po raz pierwszy ujrzałem grobowiec, wśród
książek na strychu mego domu wpadł mi w ręce zjedzony przez robaki przekład Żywotów Plutarcha. Gdy czytałem o życiu
Tezeusza, poruszył mnie ustęp opowiadający o wielkim głazie, pod którym bohater
ów miał znaleźć przedmioty wskazujące na swe przeznaczenie, kiedy tylko
wyrośnie z wieku chłopięcego i zdoła odwalić jego potężną masę. Ta legenda
osłabiła palącą niecierpliwość, z jaką dotąd usiłowałem dostać się do lochu,
skłoniła mnie bowiem do przekonania, że nie nadszedł jeszcze po temu właściwy
czas. Kiedyś – powiedziałem sobie – nabiorę siły i sprytu, dzięki którym z
łatwością rozmotam ciężkie łańcuchy; tymczasem lepiej uczynię, naginając się do
tego, co wygląda na wolę Losu.
Zgodnie z tym postanowieniem moje warty przed wilgotnym
portalem stały się mniej uporczywe, większość czasu spędzałem na innych, równie
dziwnych poszukiwaniach. Czasami wstawałem nocą po kryjomu i wymykałem się na
przechadzki po cmentarzach i miejscach pochówku, do których nie dopuszczali
mnie rodzice. Co tam robiłem, powiedzieć nie mogę, bo nie jestem już pewien
realności niektórych spraw; wiem jednak, że nazajutrz po takich nocnych
włóczęgach często zdumiewałem otoczenie wiedzą o rzeczach, które z biegiem
pokoleń niemal do cna uległy zapomnieniu. Po jednej z owych nocy wprawiłem wszystkich
w osłupienie cudacznym konceptem na temat pochówku zasłużonego w dziejach
lokalnych, bogatego i sławnego sędziego pokoju Brewstera, na którego grobie
łupkowa stela z wyrytą datą 1711 i czaszką z piszczelami pomału rozpadała się w
pył. W przypływie dziecięcej imaginacji zaklinałem się, że grabarz Goodman
Simpson przed pogrzebem skradł zmarłemu buty ze srebrnymi sprzączkami, jedwabne
pończochy i bryczesy, a na dodatek sam sędzia, nie do końca umarły, nazajutrz
po ceremonii dwakroć obrócił się w przywalonej ziemią trumnie.
Zamiar wtargnięcia do grobowca Hyde’ów
mimo wszystko nigdy mnie nie opuścił, przeciwnie, wzmocniło go niespodziewane
odkrycie genealogiczne, że moi przodkowie po kądzieli byli daleko spokrewnieni
z tą rzekomo wygasłą rodziną. Jako ostatni ze swego rodu byłem też więc
ostatnim z tamtej, bardziej tajemniczej linii. Zacząłem czuć, że grobowiec jest mój, z palącą gorliwością wyczekiwałem
chwili, gdy będę mógł wnijść przez kamienne wrota i zstąpić po śliskich
kamiennych stopniach. Weszło mi w zwyczaj niezwykle wytężone nasłuchiwanie przed uchylonym portalem, za
ulubioną porę tych dziwnych czuwań obierałem zaś sobie ciche godziny nocy.
Przed osiągnięciem dorosłości wykarczowałem niewielką polanę w zaroślach przed
opleśniałą fasadą, pozwalając, by dookolna roślinność otoczyła tę przestrzeń i
zakryła ją od góry na podobieństwo dachu i ścian leśnej altany. Ta altana była
moją świątynią, unieruchomione drzwi moim sanktuarium – tam wyciągałem się na
mszystej ziemi, snując dziwne myśli i śniąc dziwne sny.
Noc pierwszego objawienia była parna. Z
wyczerpania najpewniej zasnąłem, bo gdy usłyszałem głosy, miałem niejasne poczucie, że się budzę. O tonach i
akcentach tych głosów waham się mówić; o ich
właściwościach mówić nie będę; mogę wszakże powiedzieć, że w niesamowity
sposób różniły się między sobą słownictwem, wymową i artykulacją. Mętna
konwersacja zdawała się mienić wszystkimi odcieniami nowoangielskiego dialektu,
od nieokrzesanych zgłosek purytańskich kolonistów po precyzyjną retorykę sprzed
półwiecza – jakkolwiek uzmysłowiłem to sobie dopiero później. W tamtej chwili
uwagę moją przykuło inne zjawisko, tak ulotne, że nie przysiągłbym, czy było
rzeczywiste. Odniosłem mianowicie nikłe wrażenie, że w chwili, gdym się
zbudził, w zapadłym grobowcu pospiesznie zgaszono światło. Nie wydaje mi się, by zdumiało mnie to bądź zatrwożyło,
lecz wiem, że owej nocy zostałem potężnie i trwale odmieniony. Wróciwszy do domu, bez wahania udałem się na strych
i zajrzałem do stojącej tam gnijącej skrzyni, i znalazłem w niej klucz, a
nazajutrz z łatwością pokonałem dzięki niemu barierę, którą od tak dawna
daremnie szturmowałem.
Kotlina zalana była miękkim blaskiem
późnego popołudnia, gdym po raz pierwszy wkraczał do lochu wydrążonego w
zapuszczonym zboczu. Byłem zaczarowany, serce podskakiwało mi z radości, której
nie umiałbym należycie opisać. Gdy zamykałem za sobą wrota i zstępowałem po
ociekających wilgocią schodach, świecąc sobie pojedynczą świeczką, czułem się
tak, jakbym znał drogę; i choć świeczka skwierczała w smrodliwych wyziewach,
byłem osobliwie oswojony z zatęchłym grobowym powietrzem. Rozglądając się
dokoła, ujrzałem liczne marmurowe płyty, na których stały trumny lub szczątki
trumien. Niektóre były zapieczętowane i nietknięte, inne już prawie zanikły,
zostały z nich jedynie srebrne uchwyty i tabliczki leżące samotnie wśród
osobliwych kupek białawego pyłu. Na jednej tabliczce przeczytałem nazwisko sir
Geoffreya Hyde’a, który przybył z Sussex w 1640 roku i zmarł tu kilka lat
później. W okazałej alkowie stała trumna szczególnie dobrze zachowana i
niezamieszkana, ozdobiona pojedynczym imieniem, które wzbudziło we mnie uśmiech
pospołu z dreszczem. Dziwaczny impuls kazał mi wspiąć się na szeroką płytę,
zgasić świecę i położyć się w tej pustej skrzyni.
H.P.Lovecraft
"Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne"
Przekład: Maciej Płaza
Wydawnictwo Vesper 2016
czytałam z zapartym tchem i mam chęć na o wiele więcej
OdpowiedzUsuńBędzie już na dniach :)
OdpowiedzUsuń