Od wampirów nie sposób się uwolnić. To jeden z tych motywów i wątków w
kulturze popularnej, które powracają bez względu na epokę, bez względu na wiek,
czy moment historii. Wampir jako legenda, jako przestroga, jako cień, upiór i wilk, jako zalotnica i ostatni
kochanek… To mit, symbol, to antychryst wcielony, ten, który zstąpił na ziemię
z otchłani ciemności. Wreszcie anty-wampir, potwór ujarzmiony, ułagodzony, o
stępiałych kłach, niczym książę z baśni. Wampiry wracają, czy tego chcemy, czy
nie, pomimo tego, że ich dzisiejsze portrety są niestety bardziej śmieszne niż
straszne, a legenda niezbyt przerażająca w obliczu wyzutej z pierwotnego lęku
współczesności.
Dlatego kiedy te nowe wampiryczne motywy zawodzą, a klasykę znamy już na
pamięć, to warto sięgnąć kilka lat wstecz po jedną z najlepszych powieści w tym
temacie, czyli „Miasteczko Salem” z 1975 roku autorstwa Stephena Kinga, a na
nowo poczujecie zew krwi.
Po dwudziestu pięciu latach nieobecności do miasteczka Salem w stanie Maine
powraca pisarz Ben Mears. Wracają przyjaciele sprzed lat, dziecięce miłości i
strachy też, jak dom na wzgórzu, dawniej zamieszkały przez rodzinę Huberta
Marstena, którego tragiczna historia naznaczyła mury. Wkrótce, posesję uznaną
przez miejscową dzieciarnię za nawiedzoną, kupują niejaki Richard Straker,
twarz nowego, miejscowego biznesu, i jego wspólnik Kurt Barlow, którego nikt
jeszcze w miasteczku nie widział. Ich przybycie łączy się w jakiś sposób z
kolejnymi zaginięciami miejscowych dzieci. Coś zaczyna się dziać, coś czai się
w mroku, a nocna pora w Salem budzi do życia prastare zło.
Nieśmiertelny i krwiopijczy Kurt Barlow to postać, która zdaje się być
hołdem złożonym przez Stephena Kinga najsłynniejszym wampirom wszech czasów.
Swoim libertyńskim, bezwzględnym podejściem do świata ludzi przypomina
pierwotnego Lorda Ruthvena z opowiadania „Wampir” Johna Williama Polidori, a
jednocześnie klasyczne dekadenckie, bajroniczne wampiry końca epoki Oświecenia,
czyli zwiastuny romantyzmu, do których nawiązywała Anne Rice. Barlow nie stroni
od wykorzystywania dzieci, od zabawy człowiekiem i czystej obserwacji wyników
swoich działań, a to natomiast zwrot w stronę sadyzmu epok minionych, tak
wampirycznie swojski. Natomiast jego przybycie do Salem, do małego, pozornie
niewinnego miasteczka to nic innego jak ukłon w stronę Hrabiego Draculi i jego
wyprawy do londyńskiej metropolii. Podobnie jak wybór miejsca naznaczonego
przez śmierć, czyli Domu Marstenów na swoją siedzibę, symbolicznie usytuowanego
na wzgórzu. Kurt Barlow jako istota nieśmiertelna, jak potwór sprzed ery
człowieka, a jednak znów blisko ludzi, jakby nie mógł się powstrzymać.
Kto pamięta jeszcze Stephena Kinga jako Króla Horroru, ten w „Miasteczku
Salem” odnajdzie ten hipnotyzujący, legendarny już głos bajarza sprzed lat,
który straszy tak, jak dokładnie powinien straszyć. To powieść, w której mit
wampira ożywa na nowo, a potworna wizja zagłady i zniszczenia ludzkich dusz
nawiedza wyobraźnię. Salem, czyli skrót od Jeruzalem, to kolejna szpila wbita w
czuły punkt ludzkości. To pusty śmiech z otchłani mroku, który puszczając oko
historii udowadnia że powtarzane w kółko, banale już formułki, fałszywa wiara i
zwykła nienawiść zawsze prowadzą do tego samego – triumfu zła. Tym razem
przybrało ono formę Barlowa i jego świty, ale równie dobrze może być metaforą
każdego głosu ciemności, który pragnie obalić dobro.
„Miasteczko Salem”, jak wszystkie klasyczne opowieści z motywem
wampirycznym, nie traci nic na swojej uniwersalności. I tak samo jak „Dracula”
Brama Stokera, jak „Carmilla” Josepha Sheridana Le Fanu, czy „Wampir” Johna
Williama Polidori, który rozpoczął wampiryczną gorączkę w literaturze, tak
powieść Stephena Kinga kontynuuje ten trop. A kolejne, mijające epoki dodają
jej nowych możliwości metaforycznych odczytań.
Olga Kowalska z WielkiBuk.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz