Mówią, że istnieją gorsze rzeczy od śmierci. O wiele gorsze. Powtarzają, że śmierć to jedynie początek. Jednak kiedy człowiek pogrąża się w żałobie, kiedy
tęskni za tym, co niby bezpowrotnie utracone, to śmierć bliskiej osoby wydaje
się ostatecznością, najpotworniejszą rzeczą, jaka mogła go spotkać, małym
końcem świata. Ze śmiercią trudno jest się pogodzić, o tak, na zawołanie, nawet
jeśli zdajemy sobie sprawę, że umieranie jest częścią życia. Bo kiedy człowiek
traci ukochane dziecko, kiedy przytrafia mu się to, czego nigdy nie powinien
doświadczyć, to nie powinna dziwić żałoba podobna szaleństwu. Umysł ucieka,
pogrąża się w rozpaczy, chowa w ciemności, a serce gotowe jest zrobić wszystko,
byle cofnąć koszmar wiecznego rozstania. WSZYSTKO. Nawet oszukać śmierć.
A jak daleko może posunąć się matka, która utraciła swoje ukochane dziecko?
Jennifer McMahon powraca do klasyki
gatunku i daje nadzieję w swojej niemal gotyckiej opowieści o stracie i o
gościach z zaświatów, zatytułowanej „Zimowe dzieci”.
Niewielkie West Hall w stanie Vermont skrywa niepokojącą tajemnicę – w
miejscu zwanym Czarcią Dłonią zmarli mogą powracać do życia. Kiedy w 1908 roku Sara
Harrison Shea traci w tajemniczych okolicznościach ukochaną córkę Gertie
pogrąża się w niemożliwej do ukojenia rozpaczy. W końcu, wykorzystując starą
magię budzi zmarłą, nie zdając sobie sprawy, że dopiero teraz rozpocznie się
prawdziwy koszmar. Koszmar, który pokona czas i przeniknie kolejne pokolenia.
Jej potworne dziedzictwo odkryją w przyszłości Ruthie i Fawn, kiedy ich matka
nagle zaginie bez wieści, a w ręce dziewczynek wpadnie dziennik Sary,
zatytułowany „Goście z zaświatów”.
Sięgając po „Zimowe dzieci” warto przypomnieć sobie klasyczną opowieść
grozy autorstwa W.W. Jacobsa, czyli „Małpią łapkę”, w której powiedzenie uważaj, czego pragniesz, bo może się spełnić
nabiera złowieszczego i nad wyraz smutnego wymiaru. To właśnie tą krótką
historyjką ku przestrodze, której morał przypomina, że zaklęte przez mistyków
talizmany jedynie od czasu do czasu działają tak jak powinny, a przywracanie
zmarłych do życia, to nigdy przenigdy nie jest dobry pomysł, zainspirował się Stephen
King, pisząc swój „Cmętarz Zwieżąt”. Co
prawda u niego to nie talizman, a przeklęte miejsce i indiański demon pomagały
naiwnym oszukać śmierć, ale lekcja pozostaje jednoznaczna – powrót zmarłych do
świata żywych to zbrodnia przeciw naturze rzeczy, bez względu na rozpacz
rozstania. Jennifer McMahon nie zapomniała o tym, tworząc swoje „Zimowe
dzieci”. Czarcia Dłoń w Vermoncie działa jak portal, kusi możliwościami, ale
czy warto naruszać spokój umarłych, by zaspokoić nieukojony ból?
Jennifer McMahon ma niezwykły dar tworzenia pięknej, delikatnej, niemal
onirycznej atmosfery nawet tam, gdzie krew barwi jałową ziemię, a ciemny las
odrzuca swoim nieprzyjaznym mrokiem.
Wirujące płatki śniegu, iskrzące się światło i oczywiście bajeczny
niemal stan Vermont zimową porą, to idealne miejsce dla opowieści o gotyckim
zabarwieniu, w której główną rolę odgrywa śmierć. Śmierć łączy bohaterki, łączy
pokolenia, wiąże epoki, a czas zdaje się być tutaj płynny. W końcu rozpacz i
tęsknota nie tracą swoich uniwersalnych właściwości. Ale „Zimowe dzieci” to
także namacalna groza czająca się w połaciach śniegu, to strach przed stratą i
zrozumienie, że bywają rzeczy gorsze od samej śmierci i czasami po prostu
trzeba pozwolić komuś odejść. Nawet jeśli może to złamać serce.
Czytaliście już „Małpią łapkę”? Znacie „Cmętarz zwierząt”, a wciąż Wam
mało? Sięgnijcie koniecznie po „Zimowe dzieci” Jennifer McMahon.
Olga Kowalska z WielkiBuk.com
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń