środa, 1 lutego 2017

EGZORCYSTA William Peter Blatty/ frg


WYDANIE JUBILEUSZOWE 40. ROCZNICA

EGZORCYSTA
 William Peter Blatty
  
Przekład:
Dagmara Chojnacka
Jan Kałuża

                                          Dla Julie
 Gdy [Jezus] wyszedł  na ląd, wybiegł Mu naprzeciw pewien człowiek, który był opętany przez złego ducha…  już wiele razy porywał go, a choć wiązano go łańcuchami i trzymano w pętach, on rwał więzy … A Jezus zapytał go: „Jak ci na imię?” On odpowiedział: "Legion…”
                                                                 
                                                                              Łk. 8:27 - 30            

JAMES TORELLO: Jackson zawisł na haku rzeźniczym. Był taki ciężki, że wygiął ten hak. Trzy dni tak wisiał, zanim wykitował.

FRANK BUCCIERI (chichocząc): Jackie, było widzieć tego kolesia. Grubaśny jak słoń. A jak go Jimmy rąbnął tym elektrycznym drągiem…

TORELLO (podniecony): To tańcował w kółko na tym haku, Jackie. A myśmy go jeszcze polali wodą, żeby ten elektryczny drąg miał lepsze przewodzenie. Jak się nie zaczął drzeć…
Fragment taśmy FBI z podsłuchu telefonicznej rozmowy członków Cosa Nostra, opowiadających o zamordowaniu Williama Jacksona. 


… nie ma innego wytłumaczenia dla niektórych okropności, jakich dopuszczali się komuniści. Jak ten ksiądz, któremu wbito w czaszkę osiem gwoździ… I tych siedmiu małych chłopców i ich nauczyciel. Odmawiali Ojcze Nasz, kiedy żołnierze ich złapali. Jeden z żołnierzy wyciągnął swój bagnet i uciął nauczycielowi język. A inny wziął pałeczki do jedzenia i powbijał je w uszy wszystkich siedmiu chłopców. W jaki sposób leczyć takie przypadki?
                                                                  Dr Tom Dooley


Dachau
Auschwitz
Buchenwald

EGZORCYSTA

PROLOG


PÓŁNOCNY IRAK

Na czole starego człowieka pojawiły się krople potu. Mi­mo nieznośnego upału obejmował dłońmi filiżankę gorącej, słodkiej herbaty, jakby pragnął się rozgrzać. Nie potrafił zagłuszyć w sobie przeczucia nieuchronnego zła. Przeszywały go zimne dreszcze.
Prace wykopaliskowe były ukończone. Cały teren zbadano dokładnie, warstwa po warstwie; wdarto się do wnętrza ziemi i wydobyto na powierzchnię, a potem załadowano na statki: spinki, naszyjniki, amulety, pokryte ochrą fragmenty kamien­nej budowli, dzbany z wypalanej gliny. Nic specjalnego. Asy­ryjska szkatułka z kości słoniowej. I człowiek. Szczątki czło­wieka. Kruche wspomnienie kosmicznej męki; kiedyś na wi­dok podobnych obrazów ogarniało go zwątpienie, czy zło rzeczywiście zaczęło się od buntu Lucyfera przeciwko Bogu. Ale od tamtych dni wiele przeżył. Zapach lukrecji i tamaryszku sprawił, że spojrzał na porośnięte makami wzgórza, na przestrzenie pokryte trawą, na krętą, poszarpaną wstęgę drogi prowadzącej tam, skąd lęk brał swój początek. Na północnym zachodzie leżało miasto Mosul; na wschodzie Erbil; na połu­dniu Bagdad i Kirkuk, rozpalony piec Nabuchodonozora. Siedział przed przydrożną herbaciarnią. Wyciągnął nogi pod stołem i patrzył na poplamione sokiem trawy spodnie koloru khaki i długie skórzane buty. Upił mały łyk. Skończyły się wykopaliska, ale co się zaczęło? Próbował odsłonić tę myśl, jakby miotełką strzepywał kurz ze znalezionej skorupy. Nie potrafił jej jednak oszacować.
Ktoś zawołał z wnętrza herbaciarni; zmierzał ku niemu ubrany na biało właściciel, wzbijając tumany kurzu przydep­tanymi rosyjskimi butami, które nosił jak domowe papcie. Jego cień padł na stolik.
Kaman chay, chawaga?
Człowiek w khaki potrząsnął przecząco głową; wpatrywał się w te buty: oblepione grubą warstwą suchej gliny, bez sznurowadeł, popękane — odpady materii. Tworzywo kosmosu, przemknęła mu przez głowę myśl. Materia, ale obdarzona duchem. Duch i buty były dla niego aspektami czegoś bardziej fundamentalnego. Pierwotnego, nieznanego tworzywa.
Cień przesunął się. Kurd czekał cierpliwie niczym zjawa z przeszłości. Stary człowiek podniósł wzrok i ujrzał przed sobą oczy, wilgotne i wyblakłe jak skorupka jajka oglądana od wewnątrz. Jaskra. Kiedyś nie umiałby miłować tego czło­wieka.
Wyciągnął portfel, żeby poszukać drobnych monet pomiędzy wymiętymi banknotami, starym, wydanym w Iraku prawem jazdy, złamanym na pół plastikowym kalendarzykiem sprzed dwunastu lat. Na odwrocie kalendarzyka widniał napis: „Na­szą jałmużnę dla biednych zabieramy ze sobą w chwili śmierci". Takie kalendarzyki rozprowadzała misja jezuitów. Zapłacił za her­batę i zostawił napiwek na stoliku pokrytym farbą w kolorze smutku.
Ruszył do dżipa. Odgłos kluczyka przekręcanego w stacyjce zmącił ciszę. Odczekał chwilę spoglądając na szczyty wieży­czek i zdobione dachy Erbilu wyłaniające się w oddali ponad chmurami niby kamienne figury. Nadal miał dreszcze. Coś czekało.
— Allah ma'ak, chawaga.
Zepsute zęby. Uśmiechnięty Kurd żegnał go, machał ręką. Wydobył z siebie odrobinę życzliwości i odpowiedział uśmie­chem i skinieniem dłoni. Gdy ponownie spojrzał przed siebie, uśmiech znikł z jego twarzy. Zapalił silnik, ruszył. Wziął ostry zakręt i odjechał w kierunku Mosulu. Kurd stał ciągle w tym samym miejscu patrząc za nim, zdziwiony uczuciem pustki, jaka go ogarniała w miarę oddalania się auta. Kim był ten człowiek, który właśnie odjeżdżał? Czym było to, co czuł w jego obecności? Skąd się wzięło to poczucie bezpieczeństwa i spokoju, które teraz opuszczało go wraz ze znikającym w oddali dżipem. Poczuł się dziwnie osamotniony.
Dziesięć minut po szóstej skończyli nużące zajęcie, polegające na inwentaryzacji eksponatów. Mosulski konserwator zabytków, Arab o obwisłych policzkach, starannie wpisywał do rejestru ostatnią pozycję. Przerwał na chwilę i zanurzając pióro w kała­marzu spojrzał na przyjaciela. Człowiek w khaki był po­grążony w rozmyślaniach. Stał przy stole trzymając ręce w kie­szeniach, jakby zasłuchany w odgłosy przeszłości. Kustosz zamarł w bezruchu obserwując go z zaciekawieniem. Potem wrócił do rejestru; pisał starannie i uważnie. W końcu west­chnął, sprawdził godzinę, zapisał ją i odłożył pióro. Pociąg do Bagdadu odjeżdżał o ósmej. Kustosz osuszył bibułą zapisaną stronę i zaproponował herbatę.
Stary człowiek potrząsnął głową; jego wzrok uparcie przy­ciągał jeden z leżących na stole przedmiotów. Arab nieco się speszył. Coś wisiało w powietrzu. Co to było? Wstał i podszedł do starca. Poczuł na szyi zimny powiew, gdy jego przyjaciel niespodziewanie poruszył się i sięgnął po amulet spoczywający pomiędzy innymi drobiazgami. W zamyśleniu ważył go w dło­ni. Głowa demona Pazuzu wyrzeźbiona w zielonym kamieniu; uosobienie południowego wiatru. Panował nad chorobami i złym losem. Amulet miał przewiercony otwór: właściciel nosił go jako ochronę.
—  Zło przeciwko złu — cicho powiedział kustosz, wachlując się francuskim czasopismem z tłustym odciskiem kciuka rozmazanym na okładce.
Jego przyjaciel nie poruszył się, nie odpowiedział.
—  Czy coś się stało?
Starzec milczał.
—  Ojcze Merrinie?
Człowiek w khaki wydawał się nie słyszeć, zajęty amuletem, swoim ostatnim odkryciem. Po chwili usiadł i podniósł zdzi­wiony wzrok. Czyżby zadawano mu jakieś pytania?
—  Nie, nic.
Ciche słowa pożegnania.
Przy drzwiach kustosz z niezwykłą delikatnością ujął dłoń starego człowieka:
—  Moje serce ma jedno pragnienie, ojcze: abyś nie od­chodził.
Usłyszał wówczas, że jego przyjaciel musi załatwić jeszcze kilka spraw. Nie może zostać. Nie ma czasu.
—  Nie, nie o tym myślałem; chciałbym, żeby ojciec nie odjeżdżał do swojego domu.
Stary człowiek patrzył na kąciki ust kustosza, ale wzrok jego błądził gdzieś dalej. —  Do domu — powtórzył.
To słowo brzmiało jak zakończenie.
—  Do Stanów — dodał kustosz zastanawiając się, dlaczego to wszystko mówi.
Mężczyzna w khaki spojrzał głęboko w jego zatroskane oczy; tego człowieka pokochał bez trudu.
—  Do widzenia — wyszeptał, a potem szybko się odwrócił i wyszedł w zapadający zmrok, rozpoczynając podróż do domu; nie potrafił określić, ile czasu zajmie mu powrót.
—  Do zobaczenia za rok! — zawołał Arab, gdy starzec przestępował próg. Ale człowiek w khaki nigdy nie oglądał się za siebie. Kustosz widział, jak przechodzi przez wąską uliczkę skręcając za róg, gdzie omal nie zderzył się z rikszą wiozącą korpulentną Arabkę o twarzy przesłoniętej luźnym kwefem. Domyślił się, że kobieta spieszy na jakieś sekretne spotkanie. Wkrótce stracił z oczu postać przyjaciela.
Stary człowiek szedł szybkim krokiem. Wydostał się z cent­rum, dotarł do granic miasta i minął most na rzece Tygrys. W pobliżu ruin zwolnił. Z każdym krokiem niejasne przedtem przeczucie stawało się coraz silniejsze i coraz bardziej przera­żające. Jednak on musiał wiedzieć.  Będzie musiał się przygotować.
Drewniana kładka przerzucona nad bagnistym potokiem Khosr zatrzeszczała pod jego ciężarem. W końcu dotarł do celu, to tutaj: twierdza Niniwa o pięćdziesięciu bramach. Kiedyś opierała się hordom Asyryjczyków. Teraz miasto leża­ło w gruzach, spowite krwawym oparem przeznaczenia. A jednak on tu był, powietrze było wciąż od niego gęste. Od Innego, który gwałcił jego sny.
Stary człowiek wspiął się na kamienne rumowisko. Świąty­nia Nabu. Świątynia Isztar. Wstrząsały nim dreszcze. Przy pałacu Aszurbanipala przystanął; wzrokiem odszukał kamien­ną figurę stojącą w centrum: rozpostarte skrzydła, szponiaste stopy, guzowaty, sterczący penis, wargi rozciągnięte w szyder­czym grymasie. Demon Pazuzu.
Człowiek w khaki nagle zapadł się w sobie.
Pochylił głowę.
Już wiedział.
To nadchodziło.
Obserwował pokryte pyłem ruiny. Przemykające cienie. Sły­szał w oddali ujadanie dzikich psów buszujących po śmiet­nikach. Tarcza słońca zniknęła już za horyzontem i wokół panowała ciemność, nieco tylko rozpraszana mdłym światłem księżyca. Odwinął rękawy koszuli i zapiął je na nadgarstkach. Od południa powiało chłodem.
Ruszył w stronę miasta; do odjazdu pociągu zostało niewie­le czasu. Serce starego człowieka zmroziła pewność, że już wkrótce będzie musiał stawić czoła odwiecznemu wrogowi, którego twarzy nigdy nie widział.
Ale znał jego imię.



Część I

POCZĄTEK


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Jak złowieszcze rozbłyski wybuchających słońc ledwo są rejestrowane przez oczy ślepca, tak początek grozy minął prawie niezauważony.

 Wobec późniejszych wypadków o tych pierwszych symptomach zapomniano i być może nikt nawet nie łączył ich z tragedią. Trudno to ocenić.
Wynajęty dom był czysty i schludny. Zbudowany z czer­wonej cegły, obrośnięty bluszczem, mieścił się w Georgetown pod Waszyngtonem. Naprzeciwko ciągnęły się zabudowania Uniwersytetu Georgetown; tył domu opierał się na ostrej skarpie, u podnóża której biegła ruchliwa M Street. Opodal płynęła błotnista rzeka Potomak.
Nocą pierwszego kwietnia w domu panowała cisza. Chris MacNeil leżała w łóżku wsparta na łokciu i prze­glądała scenariusz na kolejny dzień zdjęciowy. Regan, jej córka, spała w sypialni obok; na dole, w pokoju blisko spiżarni, spali Willi i Karl — małżeństwo w średnim wieku, które zajmowało się prowadzeniem domu. Mniej więcej dwadzieścia pięć minut po północy Chris podniosła znad skryptu zdziwiony wzrok. Usłyszała pukanie. Było dość niezwyk­łe: stłumione, głębokie, rytmiczne. Jak tajemniczy szyfr prze­kazywany z zaświatów.
Śmieszne.
Słuchała przez chwilę. Potem próbowała nie zwracać na to uwagi, ale stukot nie ustawał i nie mogła się skoncentrować.
Odłożyła scenariusz.
Jezu, oszaleję!
Wstała, by sprawdzić, co się dzieje. Wyszła na korytarz i rozejrzała się. Miała wrażenie, że dziwny dźwięk dobiega z sypialni Regan.
Co ona tam robi?
Przeszła kilka kroków korytarzem; stukot stał się głośniej­szy i szybszy. Kiedy popchnęła drzwi i weszła do pokoju córki, nagle ustał.
Co się dzieje, u licha?
Śliczna jedenastoletnia dziewczynka spała grzecznie, przytu­lona do pluszowego misia pandy o wielkich oczach, wytartego od ciągłych pieszczot.
Chris zbliżyła się do niej na palcach, pochyliła i szepnęła:
— Rags, nie śpisz?
Regularny oddech. Spokojny. Głęboki.
Chris omiotła pokój spojrzeniem.
Blade, przyciemnione światło z korytarza padało na rysunki Regan, na jej rzeźby i pluszowe zwierzątka.
No dobrze, Rags. Napędziłaś starej matce stracha. No dalej, krzyknij! Krzyknij „Prima Aprilis”!
Ale Chris dobrze wiedziała, że tego rodzaju żart nie pasuje do jej córki. Dziecko było z natury nieśmiałe i skryte. W takim razie kto sobie zażartował? A może była tak zmęczona, że przejęła się hałasami w rurach kanalizacyjnych albo central­nego ogrzewania? Kiedyś w Indiach przez kilka godzin wpat­rywała się w buddyjskiego mnicha, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na ziemi pogrążony w medytacji. W końcu wydało jej się, że mnich lewituje. Być może tak było. Później, opowiadając o tym znajomym, mimowolnie dodawała to „być może". I być może ten stukot był wytworem jej tak podatnego na fantazję umysłu.
Do cholery! Przecież słyszałam.
Szybko zerknęła na sufit. Tam! Ciche drapanie.
Szczury na poddaszu! No przecież, szczury!
Westchnęła z ulgą. To pewnie one. Długie ogony. Tup, tup, tup.
Poczuła nagłe odprężenie. Potem zdała sobie sprawę, że marznie.
Pokój był lodowato zimny.
Sprawdziła okno. Zamknięte. Dotknęła kaloryferów. Go­rące!
Co to znaczy?
Zdziwiona podeszła do łóżka i dłonią dotknęła policzka Regan. Był gładki i lekko wilgotny.
Chyba jestem chora.
Spojrzała na córkę, na jej zadarty nosek i piegowatą buzię. Pod wpływem nagłego impulsu pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała ją.
— Tak bardzo cię kocham — szepnęła. Potem wróciła do swego pokoju i położyła się do łóżka. Znów zajęła się scenariu­szem.
Przez chwilę czytała. Film był komedią muzyczną, adapta­cją książki Pan Smith jedzie do Waszyngtonu. Dodano do niego wątek o zamieszkach studenckich. Chris grała główną rolę — była nauczycielką psychologii, która trzyma stronę rebeliantów. Zdążyła już to znienawidzić. To bzdura! Ta scena jest kompletną bzdurą! Choć nie była w tych sprawach biegła, intuicyjnie potrafiła odróżnić slogan od prawdy i prze­bić się przez wielosłowie, odnajdując ukryty sens. Dlatego właśnie uzasadnienie zamieszek wydało jej się bzdurne. To nie trzymało się kupy. Co im przyszło do głowy? — zastanawiała się. Konflikt pokoleń? Kretyni; mam dopiero trzydzieści dwa lata. To przecież totalny idiotyzm, to...!"
Spokojnie. Jeszcze tylko tydzień.
Skończyli zdjęcia studyjne w Hollywood. Zostało tylko kilka scen w miasteczku uniwersyteckim, których kręcenie mieli zacząć tego ranka. Studentów nie było, wyjechali na przerwę wielkanocną.
Poczuła senność. Ciężkie powieki. Odwróciła stronę. Była dziwacznie poszarpana. Uśmiechnęła się rozbawiona. Jej brytyjski reży­ser, kiedy był zdenerwowany, odrywał trzęsącymi się rękoma kawałki kartki i przeżuwał je tak długo, dopóki nie utworzył z nich w ustach papierowej kuli.
Kochany Burke.
Westchnęła. Obejrzała z czułością brzeg skryptu. Strony wyglądały jak wygryzione. Przypomniała sobie o szczurach. Te małe skurwiele umieją wybijać rytm. Musi pamiętać, aby rano powiedzieć Karlowi, że trzeba zastawić na nie pułapki. Odprężyła się.
Scenariusz wysunął jej się z rąk, ale pozwoliła, żeby spadł na podłogę. To bzdura. Bzdura. Ręka błądzi w poszukiwaniu wyłącznika światła. Tam. Westchnęła. Przez moment leżała nieruchomo, już prawie zasypiała. Potem nogami skopała  z siebie kołdrę.
Za gorąco .Piekielnie za gorąco! Znów pomyślała o zagadkowym zimnie w pokoju Regan, i powróciło nagle wspomnienie filmu kręconego z Edwardem G.Robinsonem, legendarna gwiazdą filmów gangsterskich z lat 40. W każdej scenie z nim niemal trzęsła się z zimna, aż odkryła, że stary lis tak sprytnie się ustawiał, żeby być wciąż w świetle jej reflektora. Teraz wspominała to z lekkim uśmiechem.  Małe kropelki pary spływały powoli po szybach okna.
Chris śpi. Śni o śmierci. Śmierci ostatecznej, nieodwracalnej. Dzwony. Ale przecież wtedy nic się już nie słyszy. Nic nie widzi. Wszystko rozkłada się w nicość. Nie będzie mnie. Umrę. Nie będzie mnie już na zawsze. Och, tatusiu! Nie pozwól im tego zrobić. Nie pozwól, żeby mnie nie było. Świdrujący dzwonek.
Telefon.
Poderwała się czując, jak okropnie wali jej serce. Sięgnęła do telefonu jeszcze drżąc z przerażenia.
Podniosła słuchawkę; drugi reżyser.
—  W garderobie o szóstej, złotko.
—  Będę.
—  Jak się czujesz?
—  Jeśli dam radę dowlec się do łazienki, to dalej może jakoś pójdzie.
Zachichotał.
—  No, to na razie.
—  Dobra. I dziękuję.
Położyła słuchawkę. Przez chwilę siedziała nieporuszona myśląc o swoim śnie. O śnie? Bardziej przypominał jawę. Ta przerażająca wyrazistość. Nagła jasność w głowie. Niebyt. Nieodwracalny. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Boże, to niemożliwe!
Myślała intensywnie. Wreszcie pokiwała głową. Ale tak jest.
Poszła do łazienki. Włożyła szlafrok i szybko zeszła do kuchni. Widok skwierczącej na patelni szynki sprowadził ją do rzeczywistości.
—  Dzień dobry pani.
Siwowłosa Willie wyciskała sok z pomarańczy. Miała pod­krążone oczy, w jej głosie przebijał obcy akcent. Szwajcarski, tak jak u Karla. Chris wytarła dłonie w papierowy ręcznik i podeszła do kuchenki.
—  Sama to zrobię, Willie — oznajmiła. Współczująca jak zawsze, dostrzegła zmęczone oczy służącej. Kiedy Willie od­wróciła się do zlewu, nalała kawę do filiżanek. Usiadła przy nakrytym stole. Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na swój talerz. Purpurowa róża. Regan. Mój aniołek. Często rankiem, kiedy Chris szła na zdjęcia, Regan cichaczem wysuwała się z łóżka, zakradała do kuchni i kładła na jej talerzu kwiat. Potem mrużąc zaspane oczy wracała do siebie. Chris poczuła skruchę: przypomniała sobie, że omal nie nazwała córki Gonerillą. To by dopiero było! Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Wypi­ła nieco kawy, ale kiedy ponownie spojrzała na różę, nagle posmutniała. Jej duże zielone oczy napełniły się łzami. Przypo­mniał jej się inny kwiat, synek, Jamie. Umarł dawno temu, kiedy miał trzy latka, a Chris była młodą, nieznaną chórzystką na Broadwayu. Przysięgła sobie wtedy, że już nigdy nikomu nie odda się tak bez reszty jak Jamiemu. I jak jego ojcu, Howardowi MacNeilowi. Odwróciła wzrok od róży i skojarzyła mgiełkę unoszącej się nad kawą pary z koszmarem niedawnego snu. Zapali­ła papierosa. Willie podała sok. Chris przypomniała sobie o szczurach.
—  Gdzie jest Karl? — zapytała służącą.
—  Jestem tutaj, proszę pani.
Cicho niczym kot pojawił się w drzwiach. Gotowy na rozkazy, pełen szacunku, sprawny. Zimny. Zacięcie po goleniu zakleił kawałkiem papierowej chusteczki.
— Słucham — powiedział cicho. Błyszczące oczy. Jastrzębi nos. Łysy. Dobrze zbudowany.
—  Słuchaj, Karl, mamy szczury na poddaszu. Przygo­tuj kilka pułapek.
—  Szczury?
—  Przecież mówię.
—  Ale poddasze jest czyste.
—  W porządku. Więc mamy schludne szczury.
—  Nie ma szczurów.
—  Karl, słyszałam je w nocy — tłumaczyła cierpliwie Chris, powstrzymując irytację.
—  Może to coś w rurach — Karl nie ustępował. — A może deski w podłodze.
—  A może szczury?! Może jednak kupisz te cholerne pu­łapki i przestaniesz się spierać.
—  Tak jest, proszę pani. — Odwrócił się do drzwi. — Pójdę teraz.
—  Nie teraz, Karl! Sklepy jeszcze zamknięte.
—  Są zamknięte — powtórzyła za nią Willie strofującym tonem.
—  Zobaczę.
Wyszedł.
Chris i Willie wymieniły spojrzenia. Potem Willie pokiwała głową i zajęła się patelnią. Chris uniosła do ust filiżankę. Dziwny, dziwny człowiek, pomyślała. Tak jak Wille ciężko pracował, bardzo lojalny, bardzo dyskretny.  A jednak było w nim coś, co powodowało, że w jego obecności czuła się trochę nieswojo. Jak to nazwać? Subtelny odcień arogancji?
Nie, to coś innego. Coś, co trudno określić. Ci ludzie pracowali u niej prawie od sześciu lat, a Karl ciągle stanowił zagadkę — chodzący, oddychający, nieodczytany  hieroglif, który bez szemrania wykonywał jej polecenia. Pod tą maską jednak coś żyło, ruszało się; czasami wydawało jej się, że słyszy szmer ukrytego w nim mechanizmu. Zgasiła papierosa. Dobiegł ją odgłos otwieranych i zamykanych drzwi frontowych.
—  Sklepy są zamknięte — zamruczała Willie.
Chris zjadła kawałek szynki, potem wróciła do swojego pokoju. Włożyła sweter, spódnicę i marynarkę. Spojrzała w lustro krytycznie oceniając swoje krótkie, rude włosy, któ­rych nigdy nie udawało jej się doprowadzić do porządku, i drobną twarz otoczoną niesfornymi kosmykami. Przymknęła oczy i idiotycznie zachichotała. Cześć, maleńka. Czy mogę porozmawiać z twoim mężem? Twoim  kochankiem? Twoim alfonsem? Co? Już jest w przytułku? A to pech! Pokazała sobie język. Zrobiło się jej smutno. Och, Chris, co za życie! Zabrała pudełko z peruką, zeszła na dół i znalazła się na ulicy wysadza­nej wysokimi drzewami.
Na chwilę przystanęła przed domem, wdychając świeżą obietnicę porannego powietrza. Spojrzała w prawo; z boku domu stare kamienne schody prowadziły stromo po skarpie aż do M Street. Nieco z tyłu znajdował się górny wjazd do garażu, dawnej zajezdni tramwajowej. Śródziemnomorski dach, rokokowe wieżyczki, stylizowane na antyk cegły. Dom tchnął spokojem. Śmieszna uliczka. Cholera! Zdecyduj się. Kup ten dom. Zacznij żyć! Z dala dobiegł ją dźwięk dzwonów. Odwróciła głowę. To zegar na wieży Uniwersytetu Georgetown. Melancholijny ton odbijał się echem od brązowej wody rzeki, wsączając się do zmęczonego serca aktorki. Ruszyła do pracy na planie, do tej makabrycznej maskarady i dekoracji pokrytych imitacją kurzu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz