WYDANIE JUBILEUSZOWE 40.
ROCZNICA
EGZORCYSTA
William Peter Blatty
Przekład:
Dagmara Chojnacka
Jan Kałuża
Dla
Julie
Gdy
[Jezus] wyszedł na ląd, wybiegł Mu
naprzeciw pewien człowiek, który był opętany przez złego ducha… już wiele razy porywał go, a choć wiązano go
łańcuchami i trzymano w pętach, on rwał więzy … A Jezus zapytał go: „Jak ci na
imię?” On odpowiedział: "Legion…”
Łk.
8:27 - 30
JAMES
TORELLO: Jackson zawisł na haku rzeźniczym. Był taki ciężki, że wygiął ten hak.
Trzy dni tak wisiał, zanim wykitował.
FRANK
BUCCIERI (chichocząc): Jackie, było widzieć tego kolesia. Grubaśny jak słoń. A
jak go Jimmy rąbnął tym elektrycznym drągiem…
TORELLO
(podniecony): To tańcował w kółko na tym haku, Jackie. A myśmy go jeszcze
polali wodą, żeby ten elektryczny drąg miał lepsze przewodzenie. Jak się nie
zaczął drzeć…
Fragment
taśmy FBI z podsłuchu telefonicznej rozmowy członków Cosa Nostra, opowiadających
o zamordowaniu Williama Jacksona.
…
nie ma innego wytłumaczenia dla niektórych okropności, jakich dopuszczali się
komuniści. Jak ten ksiądz, któremu wbito w czaszkę osiem gwoździ… I tych
siedmiu małych chłopców i ich nauczyciel. Odmawiali Ojcze Nasz, kiedy żołnierze
ich złapali. Jeden z żołnierzy wyciągnął swój bagnet i uciął nauczycielowi
język. A inny wziął pałeczki do jedzenia i powbijał je w uszy wszystkich
siedmiu chłopców. W jaki sposób leczyć takie przypadki?
Dr
Tom Dooley
Dachau
Auschwitz
Buchenwald
EGZORCYSTA
PROLOG
PÓŁNOCNY
IRAK
Na
czole starego człowieka pojawiły się krople potu. Mimo nieznośnego upału
obejmował dłońmi filiżankę gorącej, słodkiej herbaty, jakby pragnął się
rozgrzać. Nie potrafił zagłuszyć w sobie przeczucia nieuchronnego zła.
Przeszywały go zimne dreszcze.
Prace
wykopaliskowe były ukończone. Cały teren zbadano dokładnie, warstwa po
warstwie; wdarto się do wnętrza ziemi i wydobyto na powierzchnię, a potem
załadowano na statki: spinki, naszyjniki, amulety, pokryte ochrą fragmenty
kamiennej budowli, dzbany z wypalanej gliny. Nic specjalnego. Asyryjska
szkatułka z kości słoniowej. I człowiek. Szczątki człowieka. Kruche
wspomnienie kosmicznej męki; kiedyś na widok podobnych obrazów ogarniało go
zwątpienie, czy zło rzeczywiście zaczęło się od buntu Lucyfera przeciwko Bogu.
Ale od tamtych dni wiele przeżył. Zapach lukrecji i tamaryszku sprawił, że
spojrzał na porośnięte makami wzgórza, na przestrzenie pokryte trawą, na krętą,
poszarpaną wstęgę drogi prowadzącej tam, skąd lęk brał swój początek. Na
północnym zachodzie leżało miasto Mosul; na wschodzie Erbil; na południu
Bagdad i Kirkuk, rozpalony piec Nabuchodonozora. Siedział przed przydrożną
herbaciarnią. Wyciągnął nogi pod stołem i patrzył na poplamione sokiem trawy
spodnie koloru khaki i długie skórzane buty. Upił mały łyk. Skończyły się
wykopaliska, ale co się zaczęło? Próbował odsłonić tę myśl, jakby miotełką
strzepywał kurz ze znalezionej skorupy. Nie potrafił jej jednak oszacować.
Ktoś
zawołał z wnętrza herbaciarni; zmierzał ku niemu ubrany na biało właściciel,
wzbijając tumany kurzu przydeptanymi rosyjskimi butami, które nosił jak domowe
papcie. Jego cień padł na stolik.
—
Kaman chay, chawaga?
Człowiek
w khaki potrząsnął przecząco głową; wpatrywał się w te buty: oblepione grubą
warstwą suchej gliny, bez sznurowadeł, popękane — odpady materii. Tworzywo
kosmosu, przemknęła mu przez głowę myśl. Materia, ale obdarzona duchem. Duch i
buty były dla niego aspektami czegoś bardziej fundamentalnego. Pierwotnego,
nieznanego tworzywa.
Cień
przesunął się. Kurd czekał cierpliwie niczym zjawa z przeszłości. Stary
człowiek podniósł wzrok i ujrzał przed sobą oczy, wilgotne i wyblakłe jak
skorupka jajka oglądana od wewnątrz. Jaskra. Kiedyś nie umiałby miłować tego
człowieka.
Wyciągnął
portfel, żeby poszukać drobnych monet pomiędzy wymiętymi banknotami, starym,
wydanym w Iraku prawem jazdy, złamanym na pół plastikowym kalendarzykiem sprzed
dwunastu lat. Na odwrocie kalendarzyka widniał napis: „Naszą jałmużnę dla
biednych zabieramy ze sobą w chwili śmierci". Takie kalendarzyki
rozprowadzała misja jezuitów. Zapłacił za herbatę i zostawił napiwek na
stoliku pokrytym farbą w kolorze smutku.
Ruszył
do dżipa. Odgłos kluczyka przekręcanego w stacyjce zmącił ciszę. Odczekał
chwilę spoglądając na szczyty wieżyczek i zdobione dachy Erbilu wyłaniające
się w oddali ponad chmurami niby kamienne figury. Nadal miał dreszcze. Coś
czekało.
— Allah ma'ak, chawaga.
Zepsute
zęby. Uśmiechnięty Kurd żegnał go, machał ręką. Wydobył z siebie odrobinę
życzliwości i odpowiedział uśmiechem i skinieniem dłoni. Gdy ponownie spojrzał
przed siebie, uśmiech znikł z jego twarzy. Zapalił silnik, ruszył. Wziął ostry
zakręt i odjechał w kierunku Mosulu. Kurd stał ciągle w tym samym miejscu
patrząc za nim, zdziwiony uczuciem pustki, jaka go ogarniała w miarę oddalania
się auta. Kim był ten człowiek, który właśnie odjeżdżał? Czym było to, co czuł
w jego obecności? Skąd się wzięło to poczucie bezpieczeństwa i spokoju, które
teraz opuszczało go wraz ze znikającym w oddali dżipem. Poczuł się dziwnie
osamotniony.
Dziesięć
minut po szóstej skończyli nużące zajęcie, polegające na inwentaryzacji
eksponatów. Mosulski konserwator zabytków, Arab o obwisłych policzkach,
starannie wpisywał do rejestru ostatnią pozycję. Przerwał na chwilę i
zanurzając pióro w kałamarzu spojrzał na przyjaciela. Człowiek w khaki był pogrążony
w rozmyślaniach. Stał przy stole trzymając ręce w kieszeniach, jakby
zasłuchany w odgłosy przeszłości. Kustosz zamarł w bezruchu obserwując go z
zaciekawieniem. Potem wrócił do rejestru; pisał starannie i uważnie. W końcu
westchnął, sprawdził godzinę, zapisał ją i odłożył pióro. Pociąg do Bagdadu
odjeżdżał o ósmej. Kustosz osuszył bibułą zapisaną stronę i zaproponował
herbatę.
Stary
człowiek potrząsnął głową; jego wzrok uparcie przyciągał jeden z leżących na
stole przedmiotów. Arab nieco się speszył. Coś wisiało w powietrzu. Co to było?
Wstał i podszedł do starca. Poczuł na szyi zimny powiew, gdy jego przyjaciel
niespodziewanie poruszył się i sięgnął po amulet spoczywający pomiędzy innymi
drobiazgami. W zamyśleniu ważył go w dłoni. Głowa demona Pazuzu wyrzeźbiona w
zielonym kamieniu; uosobienie południowego wiatru. Panował nad chorobami i złym
losem. Amulet miał przewiercony otwór: właściciel nosił go jako ochronę.
— Zło przeciwko złu — cicho powiedział kustosz,
wachlując się francuskim czasopismem z tłustym odciskiem kciuka rozmazanym na
okładce.
Jego
przyjaciel nie poruszył się, nie odpowiedział.
— Czy coś się stało?
Starzec
milczał.
— Ojcze Merrinie?
Człowiek
w khaki wydawał się nie słyszeć, zajęty amuletem, swoim ostatnim odkryciem. Po
chwili usiadł i podniósł zdziwiony wzrok. Czyżby zadawano mu jakieś pytania?
— Nie, nic.
Ciche
słowa pożegnania.
Przy
drzwiach kustosz z niezwykłą delikatnością ujął dłoń starego człowieka:
— Moje serce ma jedno pragnienie, ojcze: abyś
nie odchodził.
Usłyszał
wówczas, że jego przyjaciel musi załatwić jeszcze kilka spraw. Nie może zostać.
Nie ma czasu.
— Nie, nie o tym myślałem; chciałbym, żeby
ojciec nie odjeżdżał do swojego domu.
Stary
człowiek patrzył na kąciki ust kustosza, ale wzrok jego błądził gdzieś dalej. —
Do domu — powtórzył.
To
słowo brzmiało jak zakończenie.
— Do Stanów — dodał kustosz zastanawiając się,
dlaczego to wszystko mówi.
Mężczyzna
w khaki spojrzał głęboko w jego zatroskane oczy; tego człowieka pokochał bez
trudu.
— Do widzenia — wyszeptał, a potem szybko się
odwrócił i wyszedł w zapadający zmrok, rozpoczynając podróż do domu; nie
potrafił określić, ile czasu zajmie mu powrót.
— Do zobaczenia za rok! — zawołał Arab, gdy
starzec przestępował próg. Ale człowiek w khaki nigdy nie oglądał się za
siebie. Kustosz widział, jak przechodzi przez wąską uliczkę skręcając za róg,
gdzie omal nie zderzył się z rikszą wiozącą korpulentną Arabkę o twarzy
przesłoniętej luźnym kwefem. Domyślił się, że kobieta spieszy na jakieś
sekretne spotkanie. Wkrótce stracił z oczu postać przyjaciela.
Stary
człowiek szedł szybkim krokiem. Wydostał się z centrum, dotarł do granic
miasta i minął most na rzece Tygrys. W pobliżu ruin zwolnił. Z każdym krokiem
niejasne przedtem przeczucie stawało się coraz silniejsze i coraz bardziej
przerażające. Jednak on musiał wiedzieć.
Będzie musiał się przygotować.
Drewniana
kładka przerzucona nad bagnistym potokiem Khosr zatrzeszczała pod jego
ciężarem. W końcu dotarł do celu, to tutaj: twierdza Niniwa o pięćdziesięciu
bramach. Kiedyś opierała się hordom Asyryjczyków. Teraz miasto leżało w
gruzach, spowite krwawym oparem przeznaczenia. A jednak on tu był, powietrze
było wciąż od niego gęste. Od Innego, który gwałcił jego sny.
Stary
człowiek wspiął się na kamienne rumowisko. Świątynia Nabu. Świątynia Isztar.
Wstrząsały nim dreszcze. Przy pałacu Aszurbanipala przystanął; wzrokiem
odszukał kamienną figurę stojącą w centrum: rozpostarte skrzydła, szponiaste
stopy, guzowaty, sterczący penis, wargi rozciągnięte w szyderczym grymasie.
Demon Pazuzu.
Człowiek
w khaki nagle zapadł się w sobie.
Pochylił
głowę.
Już
wiedział.
To
nadchodziło.
Obserwował
pokryte pyłem ruiny. Przemykające cienie. Słyszał w oddali ujadanie dzikich
psów buszujących po śmietnikach. Tarcza słońca zniknęła już za horyzontem i
wokół panowała ciemność, nieco tylko rozpraszana mdłym światłem księżyca.
Odwinął rękawy koszuli i zapiął je na nadgarstkach. Od południa powiało
chłodem.
Ruszył
w stronę miasta; do odjazdu pociągu zostało niewiele czasu. Serce starego
człowieka zmroziła pewność, że już wkrótce będzie musiał stawić czoła
odwiecznemu wrogowi, którego twarzy nigdy nie widział.
Ale
znał jego imię.
Część
I
POCZĄTEK
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Jak złowieszcze
rozbłyski wybuchających słońc ledwo są rejestrowane przez oczy ślepca, tak początek
grozy minął prawie niezauważony.
Wobec późniejszych
wypadków o tych pierwszych symptomach zapomniano i być może nikt
nawet nie łączył ich z tragedią. Trudno to ocenić.
Wynajęty
dom był czysty i schludny. Zbudowany z czerwonej cegły, obrośnięty bluszczem,
mieścił się w Georgetown pod Waszyngtonem. Naprzeciwko ciągnęły się zabudowania
Uniwersytetu Georgetown; tył domu opierał się na ostrej skarpie, u podnóża
której biegła ruchliwa M Street. Opodal płynęła błotnista rzeka Potomak.
Nocą
pierwszego kwietnia w domu panowała cisza. Chris MacNeil leżała w łóżku wsparta
na łokciu i przeglądała scenariusz na kolejny dzień zdjęciowy. Regan, jej
córka, spała w sypialni obok; na dole, w pokoju blisko spiżarni, spali Willi i
Karl — małżeństwo w średnim wieku, które zajmowało się prowadzeniem domu. Mniej
więcej dwadzieścia pięć minut po północy Chris podniosła znad skryptu zdziwiony
wzrok. Usłyszała pukanie. Było dość niezwykłe: stłumione, głębokie, rytmiczne.
Jak tajemniczy szyfr przekazywany z zaświatów.
Śmieszne.
Słuchała
przez chwilę. Potem próbowała nie zwracać na to uwagi, ale stukot nie ustawał i
nie mogła się skoncentrować.
Odłożyła
scenariusz.
Jezu,
oszaleję!
Wstała,
by sprawdzić, co się dzieje. Wyszła na korytarz i rozejrzała się. Miała
wrażenie, że dziwny dźwięk dobiega z sypialni Regan.
Co
ona tam robi?
Przeszła
kilka kroków korytarzem; stukot stał się głośniejszy i szybszy. Kiedy
popchnęła drzwi i weszła do pokoju córki, nagle ustał.
Co
się dzieje, u licha?
Śliczna
jedenastoletnia dziewczynka spała grzecznie, przytulona do pluszowego misia
pandy o wielkich oczach, wytartego od ciągłych pieszczot.
Chris
zbliżyła się do niej na palcach, pochyliła i szepnęła:
—
Rags, nie śpisz?
Regularny
oddech. Spokojny. Głęboki.
Chris
omiotła pokój spojrzeniem.
Blade,
przyciemnione światło z korytarza padało na rysunki Regan, na jej rzeźby i
pluszowe zwierzątka.
No
dobrze, Rags. Napędziłaś starej matce stracha. No dalej, krzyknij! Krzyknij „Prima
Aprilis”!
Ale
Chris dobrze wiedziała, że tego rodzaju żart nie pasuje do jej córki. Dziecko
było z natury nieśmiałe i skryte. W takim razie kto sobie zażartował? A może
była tak zmęczona, że przejęła się hałasami w rurach kanalizacyjnych albo
centralnego ogrzewania? Kiedyś w Indiach przez kilka godzin wpatrywała się w
buddyjskiego mnicha, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na ziemi pogrążony
w medytacji. W końcu wydało jej się, że mnich lewituje. Być może tak było.
Później, opowiadając o tym znajomym, mimowolnie dodawała to „być może". I
być może ten stukot był wytworem jej tak podatnego na fantazję umysłu.
Do
cholery! Przecież słyszałam.
Szybko
zerknęła na sufit. Tam! Ciche drapanie.
Szczury
na poddaszu! No przecież, szczury!
Westchnęła
z ulgą. To pewnie one. Długie ogony. Tup, tup, tup.
Poczuła
nagłe odprężenie. Potem zdała sobie sprawę, że marznie.
Pokój
był lodowato zimny.
Sprawdziła
okno. Zamknięte. Dotknęła kaloryferów. Gorące!
Co
to znaczy?
Zdziwiona
podeszła do łóżka i dłonią dotknęła policzka Regan. Był gładki i lekko
wilgotny.
Chyba
jestem chora.
Spojrzała
na córkę, na jej zadarty nosek i piegowatą buzię. Pod wpływem nagłego impulsu
pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała ją.
—
Tak bardzo cię kocham — szepnęła. Potem wróciła do swego pokoju i położyła się do
łóżka. Znów zajęła się scenariuszem.
Przez
chwilę czytała. Film był komedią muzyczną, adaptacją książki Pan Smith jedzie do Waszyngtonu. Dodano
do niego wątek o zamieszkach studenckich. Chris grała główną rolę — była
nauczycielką psychologii, która trzyma stronę rebeliantów. Zdążyła już to
znienawidzić. To bzdura! Ta scena jest kompletną bzdurą! Choć nie była w
tych sprawach biegła, intuicyjnie potrafiła odróżnić slogan od prawdy i przebić
się przez wielosłowie, odnajdując ukryty sens. Dlatego właśnie uzasadnienie
zamieszek wydało jej się bzdurne. To nie trzymało się kupy. Co im przyszło do głowy? — zastanawiała
się. Konflikt pokoleń? Kretyni; mam
dopiero trzydzieści dwa lata. To przecież totalny idiotyzm, to...!"
Spokojnie.
Jeszcze tylko tydzień.
Skończyli
zdjęcia studyjne w Hollywood. Zostało tylko kilka scen w miasteczku
uniwersyteckim, których kręcenie mieli zacząć tego ranka. Studentów nie było,
wyjechali na przerwę wielkanocną.
Poczuła
senność. Ciężkie powieki. Odwróciła stronę. Była dziwacznie poszarpana.
Uśmiechnęła się rozbawiona. Jej brytyjski reżyser, kiedy był zdenerwowany,
odrywał trzęsącymi się rękoma kawałki kartki i przeżuwał je tak długo, dopóki
nie utworzył z nich w ustach papierowej kuli.
Kochany
Burke.
Westchnęła.
Obejrzała z czułością brzeg skryptu. Strony wyglądały jak wygryzione.
Przypomniała sobie o szczurach. Te małe skurwiele umieją wybijać rytm. Musi
pamiętać, aby rano powiedzieć Karlowi, że trzeba zastawić na nie pułapki.
Odprężyła się.
Scenariusz
wysunął jej się z rąk, ale pozwoliła, żeby spadł na podłogę. To bzdura.
Bzdura. Ręka błądzi w poszukiwaniu wyłącznika światła. Tam. Westchnęła.
Przez moment leżała nieruchomo, już prawie zasypiała. Potem nogami skopała z siebie kołdrę.
Za
gorąco .Piekielnie za gorąco! Znów pomyślała o zagadkowym zimnie w pokoju Regan, i powróciło nagle
wspomnienie filmu kręconego z Edwardem G.Robinsonem, legendarna gwiazdą filmów
gangsterskich z lat 40. W każdej scenie z nim niemal trzęsła się z zimna, aż
odkryła, że stary lis tak sprytnie się ustawiał, żeby być wciąż w świetle jej
reflektora. Teraz wspominała to z lekkim uśmiechem. Małe kropelki pary
spływały powoli po szybach okna.
Chris
śpi. Śni o śmierci. Śmierci ostatecznej, nieodwracalnej. Dzwony. Ale przecież
wtedy nic się już nie słyszy. Nic nie widzi. Wszystko rozkłada się w nicość. Nie
będzie mnie. Umrę. Nie będzie mnie już na zawsze. Och, tatusiu! Nie pozwól im
tego zrobić. Nie pozwól, żeby mnie nie było. Świdrujący dzwonek.
Telefon.
Poderwała
się czując, jak okropnie wali jej serce. Sięgnęła do telefonu jeszcze drżąc z
przerażenia.
Podniosła
słuchawkę; drugi reżyser.
— W garderobie o szóstej, złotko.
— Będę.
— Jak się czujesz?
— Jeśli dam radę dowlec się do łazienki, to
dalej może jakoś pójdzie.
Zachichotał.
— No, to na razie.
— Dobra. I dziękuję.
Położyła
słuchawkę. Przez chwilę siedziała nieporuszona myśląc o swoim śnie. O śnie?
Bardziej przypominał jawę. Ta przerażająca wyrazistość. Nagła jasność w głowie.
Niebyt. Nieodwracalny. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Boże, to
niemożliwe!
Myślała
intensywnie. Wreszcie pokiwała głową. Ale tak jest.
Poszła
do łazienki. Włożyła szlafrok i szybko zeszła do kuchni. Widok skwierczącej na
patelni szynki sprowadził ją do rzeczywistości.
— Dzień dobry pani.
Siwowłosa
Willie wyciskała sok z pomarańczy. Miała podkrążone oczy, w jej głosie
przebijał obcy akcent. Szwajcarski, tak jak u Karla. Chris wytarła dłonie w
papierowy ręcznik i podeszła do kuchenki.
— Sama to zrobię, Willie — oznajmiła.
Współczująca jak zawsze, dostrzegła zmęczone oczy służącej. Kiedy Willie odwróciła
się do zlewu, nalała kawę do filiżanek. Usiadła przy nakrytym stole.
Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na swój talerz. Purpurowa róża. Regan. Mój
aniołek. Często rankiem, kiedy Chris szła na zdjęcia, Regan cichaczem
wysuwała się z łóżka, zakradała do kuchni i kładła na jej talerzu kwiat. Potem
mrużąc zaspane oczy wracała do siebie. Chris poczuła skruchę: przypomniała sobie,
że omal nie nazwała córki Gonerillą. To by dopiero było! Uśmiechnęła się
do swoich wspomnień. Wypiła nieco kawy, ale kiedy ponownie spojrzała na różę,
nagle posmutniała. Jej duże zielone oczy napełniły się łzami. Przypomniał jej
się inny kwiat, synek, Jamie. Umarł dawno temu, kiedy miał trzy latka, a Chris
była młodą, nieznaną chórzystką na Broadwayu. Przysięgła sobie wtedy, że już
nigdy nikomu nie odda się tak bez reszty jak Jamiemu. I jak jego ojcu,
Howardowi MacNeilowi. Odwróciła wzrok od róży i skojarzyła mgiełkę unoszącej
się nad kawą pary z koszmarem niedawnego snu. Zapaliła papierosa. Willie
podała sok. Chris przypomniała sobie o szczurach.
— Gdzie jest Karl? — zapytała służącą.
— Jestem tutaj, proszę pani.
Cicho
niczym kot pojawił się w drzwiach. Gotowy na rozkazy, pełen szacunku, sprawny.
Zimny. Zacięcie po goleniu zakleił kawałkiem papierowej chusteczki.
—
Słucham — powiedział cicho. Błyszczące oczy. Jastrzębi nos. Łysy. Dobrze
zbudowany.
— Słuchaj, Karl, mamy szczury na poddaszu.
Przygotuj kilka pułapek.
— Szczury?
— Przecież mówię.
— Ale poddasze jest czyste.
— W porządku. Więc mamy schludne szczury.
— Nie ma szczurów.
— Karl, słyszałam je w nocy — tłumaczyła
cierpliwie Chris, powstrzymując irytację.
— Może to coś w rurach — Karl nie ustępował. —
A może deski w podłodze.
— A może szczury?! Może jednak kupisz te
cholerne pułapki i przestaniesz się spierać.
— Tak jest, proszę pani. — Odwrócił się do
drzwi. — Pójdę teraz.
— Nie teraz, Karl! Sklepy jeszcze zamknięte.
— Są zamknięte — powtórzyła za nią Willie
strofującym tonem.
— Zobaczę.
Wyszedł.
Chris
i Willie wymieniły spojrzenia. Potem Willie pokiwała głową i zajęła się
patelnią. Chris uniosła do ust filiżankę. Dziwny,
dziwny człowiek, pomyślała. Tak jak Wille ciężko pracował, bardzo lojalny,
bardzo dyskretny. A jednak było w nim
coś, co powodowało, że w jego obecności czuła się trochę nieswojo. Jak to
nazwać? Subtelny odcień arogancji?
Nie,
to coś innego. Coś, co trudno określić. Ci ludzie pracowali u niej prawie od
sześciu lat, a Karl ciągle stanowił zagadkę — chodzący, oddychający,
nieodczytany hieroglif, który bez
szemrania wykonywał jej polecenia. Pod tą maską jednak coś żyło, ruszało się;
czasami wydawało jej się, że słyszy szmer ukrytego w nim mechanizmu. Zgasiła papierosa.
Dobiegł ją odgłos otwieranych i zamykanych drzwi frontowych.
— Sklepy są zamknięte — zamruczała Willie.
Chris
zjadła kawałek szynki, potem wróciła do swojego pokoju. Włożyła sweter,
spódnicę i marynarkę. Spojrzała w lustro krytycznie oceniając swoje krótkie,
rude włosy, których nigdy nie udawało jej się doprowadzić do porządku, i
drobną twarz otoczoną niesfornymi kosmykami. Przymknęła oczy i idiotycznie
zachichotała. Cześć, maleńka. Czy mogę porozmawiać z twoim mężem? Twoim kochankiem? Twoim alfonsem? Co? Już jest w
przytułku? A to pech! Pokazała sobie język. Zrobiło się jej smutno. Och,
Chris, co za życie! Zabrała pudełko z peruką, zeszła na dół i znalazła się
na ulicy wysadzanej wysokimi drzewami.
Na
chwilę przystanęła przed domem, wdychając świeżą obietnicę porannego powietrza.
Spojrzała w prawo; z boku domu stare kamienne schody prowadziły stromo po
skarpie aż do M Street. Nieco z tyłu znajdował się górny wjazd do garażu,
dawnej zajezdni tramwajowej. Śródziemnomorski dach, rokokowe wieżyczki,
stylizowane na antyk cegły. Dom tchnął spokojem. Śmieszna uliczka. Cholera!
Zdecyduj się. Kup ten dom. Zacznij żyć! Z dala dobiegł ją dźwięk dzwonów.
Odwróciła głowę. To zegar na wieży Uniwersytetu Georgetown. Melancholijny ton
odbijał się echem od brązowej wody rzeki, wsączając się do zmęczonego serca
aktorki. Ruszyła do pracy na planie, do tej makabrycznej maskarady i dekoracji
pokrytych imitacją kurzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz