Oprawa książki odgrywa istota rolę, przynajmniej takiego
jestem zdania. Wprawdzie są tacy, dla których sposób i jakość wydania książki nie
odgrywa większego znaczenia, ja do nich nie należę. Uważam, że oprawa książki
tworzy z niej w dużej mierze coś wyjątkowego, niemal podnosi ją do rangi
fetyszu, jak mówi o tym w wywiadzie dla pierwszego numeru OkoLicy Strachu
Krzysztof Azarewicz współzałożyciel Wydawnictwa Lashtal Press, znanego z
wydawania pozycji w niedużych seriach, ale dopracowany graficznie do perfekcji. Podobnie zresztą opowiadała o czytaniu Katarzyna Bonda, która gościła w Szczecinku rok temu. Autorka kryminałów twierdzi, że czytanie i obcowanie z literaturą, to coś wyjątkowego, wręcz intymnego dla każdego czytelnika.
To przecież grafika na okładce w pierwszej kolejności pozwala nam wyłowić dany tytuł spośród dziesiątek innych znajdujących się na półkach w księgarniach, to intrygujący grzbiet, często z okładkową grafiką, niebanalną czcionką, którą napisane jest nazwisko autora, czy w końcu odpowiedniej wielkości litery tytułu są powodem często niemal odruchu bezwarunkowego.Nasza ręka szybciej niż reakcja mózgu zadziała i nim się spostrzeżemy, już trzymamy w dłoniach KSIĄŻKĘ. Podobno większość facetów jest wzrokowcami, mi samemu zdążyło się zakupić książkę dla okładki, a może inaczej, to okładka spowodowała, że zakupiłem książkę. Nie wstydzę się tego. Czy to były trafne decyzje? Często tak, czasami nie. Bo przecież trzeba oddać rację tym, którzy twierdzą, że nie okładka powoduje, czy dany tytuł warto zakupić, a treść. Tak, treść jest najważniejsza, jednak czasami pozwalam pofolgować wzrokowi i kupię książkę dla okładki. Oczywiście można rozpisywać się nad książkami wydanymi w twardych oprawach, z obwolutą lub miękkich, ale świetnie imitujących te pierwsze. Można pisać o wydaniach specjalnych, limitowanych, które często osiągają horrendalne ceny. Dlaczego? Powód jest chyba oczywisty. Dla zdecydowanej większości z nas – maniaków, kolekcjonerów i zbieraczy (nie użyję słowa bibliofil, jakoś źle mi się kojarzy) książka to nie tylko zawarta w niej treść i sam akt czytania, przeżywania wraz z bohaterami niesamowitych przygód. To także ozdoba gabinetu, pokoju, biblioteczki. Mam tak czasami, że siadam na fotelu przed moim księgozbiorem, ustawionym w znany tylko mi schemat i patrzę, czasami jakaś pozycję wyciągnę, fragment przeczytam, przekartkuję, zetrę kurz lub przełożę w inne miejsce. Obcowanie z produktem pięknie wydanym jest dla mnie czymś niesamowitym, uspokajającym i relaksującym, a jednocześnie sprawiającym niesamowitą frajdę. Można także dyskutować o gustach. Możemy także rozmawiać o tym, czy wolimy okładki "napaćkane", czy schludne, z małą ilością kolorów, stonowaną grafiką, czy grzbiety kolorowe z barwną czcionką, czy białe ze skromnym napisem, jak wydaje chociażby swoje powieści Wydawnictwo Albatros. Każda z tych opcji ma swój niepowtarzalny urok i swoich zwolenników. O samej oprawie książki można rozpisywać się przecież w nieskończoność.
To przecież grafika na okładce w pierwszej kolejności pozwala nam wyłowić dany tytuł spośród dziesiątek innych znajdujących się na półkach w księgarniach, to intrygujący grzbiet, często z okładkową grafiką, niebanalną czcionką, którą napisane jest nazwisko autora, czy w końcu odpowiedniej wielkości litery tytułu są powodem często niemal odruchu bezwarunkowego.Nasza ręka szybciej niż reakcja mózgu zadziała i nim się spostrzeżemy, już trzymamy w dłoniach KSIĄŻKĘ. Podobno większość facetów jest wzrokowcami, mi samemu zdążyło się zakupić książkę dla okładki, a może inaczej, to okładka spowodowała, że zakupiłem książkę. Nie wstydzę się tego. Czy to były trafne decyzje? Często tak, czasami nie. Bo przecież trzeba oddać rację tym, którzy twierdzą, że nie okładka powoduje, czy dany tytuł warto zakupić, a treść. Tak, treść jest najważniejsza, jednak czasami pozwalam pofolgować wzrokowi i kupię książkę dla okładki. Oczywiście można rozpisywać się nad książkami wydanymi w twardych oprawach, z obwolutą lub miękkich, ale świetnie imitujących te pierwsze. Można pisać o wydaniach specjalnych, limitowanych, które często osiągają horrendalne ceny. Dlaczego? Powód jest chyba oczywisty. Dla zdecydowanej większości z nas – maniaków, kolekcjonerów i zbieraczy (nie użyję słowa bibliofil, jakoś źle mi się kojarzy) książka to nie tylko zawarta w niej treść i sam akt czytania, przeżywania wraz z bohaterami niesamowitych przygód. To także ozdoba gabinetu, pokoju, biblioteczki. Mam tak czasami, że siadam na fotelu przed moim księgozbiorem, ustawionym w znany tylko mi schemat i patrzę, czasami jakaś pozycję wyciągnę, fragment przeczytam, przekartkuję, zetrę kurz lub przełożę w inne miejsce. Obcowanie z produktem pięknie wydanym jest dla mnie czymś niesamowitym, uspokajającym i relaksującym, a jednocześnie sprawiającym niesamowitą frajdę. Można także dyskutować o gustach. Możemy także rozmawiać o tym, czy wolimy okładki "napaćkane", czy schludne, z małą ilością kolorów, stonowaną grafiką, czy grzbiety kolorowe z barwną czcionką, czy białe ze skromnym napisem, jak wydaje chociażby swoje powieści Wydawnictwo Albatros. Każda z tych opcji ma swój niepowtarzalny urok i swoich zwolenników. O samej oprawie książki można rozpisywać się przecież w nieskończoność.
Gdy patrzę na mój zbiór to zastanawiam się często, czy jest jakaś moda, która powoduje to, że wydawcy w określony sposób ozdabiają swoje wydawnictwa. Myślę, że tak, chociaż moda to złe słowo, może raczej tendencja na rynku byłoby właściwszym. Zerknijmy w przeszłość, cofnijmy się do lat dziewięćdziesiątych, gdy literacki horror przeżywał prawdziwy bum. Porozmawiajmy o horrorze, o ewolucji graficznej, bo przez ponad dwadzieścia lat wolnego rynku można zauważyć tendencje – co zresztą już ustaliliśmy, które przyświecają wydawcom. Skupmy się dzisiaj na najgorzej wydanych książkach, na okładkach, które swoją grafiką totalnie nie współgrają z treścią, zerknijmy na okładki tworzone dla sztuki, aby tylko były, często brzydkie i chciałby powiedzieć się bezsensowne. Oczywiście nie sposób wspomnieć o wszystkich „nieudanych” projektach, jednak wyłapmy te, które wołają o pomstę do nieba.
Jak wspomniałem początek lat 90 tych XX w. przyniósł modę na
horrory, które przywędrowały do nas zza zachodniej granicy, po raz pierwszy
czytelnik mógł zetknąć się z prozą: Grahama Mastertona, Jamesa Herberta, Guya N
Smitha, Briana Lumleya i wielu, wielu innych, dzisiaj uważanych jako kultowych
autorów horrorów. Wtedy to w szarym świecie książki pojawiły się okładki, które
epatowały krwią, flakami, cyckami, wszelkimi potworami i makabrą. Tak powinien
być wydawany horror! Okładka powinna jasno dawać do zrozumienia potencjalnemu
czytelnikowi, co czeka go podczas lektury. Chciałoby się powiedzieć, jaka treść
i klasa autora to i taka oprawa, jednak tutaj wyglądało to bardzo różnie. Czy
wydawcy sobie poradzili? W większości przypadków tak. Jednak zdarzały się
smaczki i dzisiaj ich poszukamy.
Pierwszą okładką jak przychodzi mi do głowy jest „Bestia” Guya N Smitha wydana przez Phantom Press i Arkę w 1991 roku. To druga pozycja PP (po Kajmanach tego samego autora) i początek niesamowitej przygody z wydawnictwem, które na stałe i na wieki wpisało się w literacki horror w Polsce. Jeżeli chodzi o „Bestię”, to większość miłośników horrorów, uważa, tą okładkę za tragiczną. Fakt, że z tytułową „Bestią” ma niewiele wspólnego, to mimo wszystko wg mnie w postaci stworka z okładki jest niesamowity urok i czar. Z pewnością w podobną okładkę, mogłyby być przyozdobione książki dla dzieci. Zerknijcie, czyż nie jest urocza?
Historia serii Amber Horror jest tak bogata i cudowna, że aby ją w całości przytoczyć, należałoby poświęcić Amberowi osobny wpis, bardzo długi. Obok wspomnianego PP to drugie wydawnictwo, które zalewało dosłownie w latach 1990-1994 rynek kieszonkowymi horrorami. Z powodu różnych perturbacji, szalonych pomysłów zniweczono to, co udało się zbudować Amberowi przez te kilka lat. Opowiadałem o tym podczas prelekcji na tegorocznym Coperniconie, choć mam wrażenie, że tematu nie wyczerpałem. Gwiazdą tego wydawnictwa był zdecydowanie Graham Masterton i w większości świetnie i pięknie wydane jego powieści ( pomijam wydania dwutomowe, które mają swoją osobną historie).
Jednak w 1993 roku wydawca wpada na niezrozumiały dla mnie pomysł i powołuje do życia RCentrum. Ta filia Ambera wydała (o ile dobrze policzyłem) cztery pozycje: Citro „Mroczna poświata”, Straczyński „Tamta strona”, Smith Jr „Tropiciel bestii” i nieszczęsnego Mastertona „Śmiertelne sny” (1993).
To zdecydowanie najbrzydziej wydana książka Grahama w Polsce. Nie współgra z treścią, jakościowo jest tragiczna, straszna czcionka, a tytuł częściowo chowany za rogami demona, to istna masakra. Pamiętam, że nawet wymyśliłem sobie historię powstania tej okładki, której autorem jest NORMA (za cholerę nie wiem czy to nazwa firmy, nazwisko grafika, czy pseudonim). Rozmowa mogła wyglądać tak:
- Hej NORMA. Zrobisz nam okładkę do nowego Mastertona?
- Spoko. A o czym on tam napisał?
- Wiesz. Trojka przyjaciół w snach, lata i łapie potwory.
- A to spoko. Słuchaj namaluję może takiego diabła
strasznego.
-OK.
- A słuchaj, jest tam jakaś laska?
- Strary, u Mastiego zawsze jest jakaś laska.
- O to super. To namaluję jak ten diabeł goni taką zajebistą
dupeczkę, a ona ucieka.
- No i git! Robimy.
I zrobili...
I zrobili...
Kolejnym wydawnictwem, które dało popis swojej fantazji, a raczej popisało się brakiem jakiejkolwiek wyobraźni był Rebis. Przez jakiś czas wydawali powieści Mastertona i zdarzyło się im stworzyć jedne z najlepszych okładek. Wspomnijmy „Dziedzictwo”, „Trans śmierci” czy „Diabelski kandydat”. O ile przy Mastim, ktoś czuwał i starał się, aby nazwisko z ugruntowaną już pozycją na rynku przynosiło zysk, to z innymi autorami polegli całkowicie (pomijam obłędny graficznie zbiór „Zagłada”).
Kolejni autorzy stajni Zyska to: Graham Watkins, John Farris, Andrew Laurance, kilku pomniejszych i nasz bohater. John Saul i jego „Drugie dziecko” (1993). Horror ilustrowany okładką ze zdjęciem kobiety, która z wytrzeszczonymi oczami patrzy w obiektyw aparatu. Wzrok nie pokazuje przerażenia, strachu czy paniki. Pokazuje.. no właśnie, co? Otępienie? Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby tak „ubrać” horror, ale zapewniam, że nie miał pojęcia o jakichkolwiek tendencjach. Myślę, że nawet nie przeczytał w życiu żadnego, a otępiała kobieta na zdjęciu to siostra lub żona kogoś z wydawnictwa, która zapragnęła mieć swoje 3 minuty sławy. Ja zapamiętam ją na pewno.
Kolejnym tytułem, który wywołuje we mnie do dzisiaj konsternację są ”Władcy podziemi” Briana Lumleya z wydawnictwa Spektra. O samym wydawnictwie nie jestem stanie nic Wam napisać, ponieważ to chyba jedyny tytuł jaki wydali. Możecie pomysleć "O co ci chodzi?". Przecież taka ładna jest. Ok. może i ładna, jednak sam tytuł jest za przeproszeniem „z dupy wyjęty”, a przecież to pierwszy tom wspaniałego cyklu Tytus Crow, wydanego później w 2005 roku przez Visavisetiudę, (tytuł oryginalny „The Burrowers Beneat”) . Skoro polegli z tytułem to i nie popisali się z okładką. Dinozaur? Świetna okładka dla „Jurassic Park” Crichtona, ale Tytus Crow i jurajskie gady, No proszę! Wydawnictwo zapowiadało kolejne tomy, ale jak wspomniałem chyba nigdy się nie ukazały.
Dziesięć lat później ten kurs ewoluował w grafiki bardziej stonowane, które często nie miały nic wspólnego z horrorem, a bliżej im było do powieści obyczajowych a nawet romansideł. Obecnie sytuacja ulega zmianie i horrory często znowu są horrorami, znowu zaczynają straszyć nas z okładek maszkarony, a nie kobiety puszczające latawce. I całe szczęście, bo horror ma być horrorem, choć wydawcy jak ognia unikają tego słowa i zastępują je - grozą.
Mam nadzieję, że także macie swoje ulubione okładkowe wpadki.
Skoro wywołałem temat, to następnym razem zerkniemy na te najładniej wydane,
cudowne i wspaniałe.
Zapraszam.
Zapraszam.
Okładka do Bestii wtedy(czyli lata 90te) mi się podobała. Z tego zestawu to najgorsza jest do Śmiertelnych snów Mastertona.
OdpowiedzUsuńMyślę, że można się zgodzić. Ten Masti faktycznie jest straszny :D
UsuńAle że ten "diabeł goniący laseczkę" ze Śmiertelnych snów to kopia demona ze świetnego filmu Night of the Demon (1957)to już nikt nie zauważył?
OdpowiedzUsuń